16.12.2022

Mietek idzie do nieba

Dzyń! Dzyń! Dzyń! – dzwonił pojedynczy, przykościelny dzwon. Na co dzień milczał. Dzwonienie w środku tygodnia mogło oznaczać tylko jedno: czyjś zgon.

Na wsi ludzie rzadko umierają. To znaczy umierają średnio raz w życiu – tak jak ludzie w mieście – ale ponieważ wiejska gęstość zaludnienia jest dużo niższa od miejskiej, to i śmierć na wsi jest jakby rzadsza i bardziej rzuca się w oczy (na prowincji każdy zgon automatycznie zamienia się w wiejską sensację). Nim ucichły echa dzwonu, naszą wieś zdążyła więc obiec fala domysłów i ferowanych naprędce wyroków co do tego, kto – i dlaczego właśnie on – umarł.

– Pewno Miciński. On to już ponad dziewięćdziesiątkę musi mieć…

– Właśnie tacy najlepiej się trzymają! Mnie się zdaje, że to prędzej Olga Szczepankowa. Miała przecie raka!

– Ona zawsze miała raka i to chyba nawet wyciętego, no ale Jaśko spod lasu to normalnie wczoraj przy otawie miał udar!

– Udar… co to jest udar! Władek Rokoszyński miał wczoraj ZAWAŁ!

– Toć nie pierwszy! On już tych zawałów to miał a miał. Co roku ma. Ja wam mówię, że to Mietek Wach musiał zapić się na śmierć. Pił już trzeci tydzień! Romana, co tam z nim razem pił, to już w sobotę karetka zabrała. A Mietek dalej pił! Bójcie się Boga! Ta to i święty Pański by się w tym spirytusie rozpuścił, a co dopiero takie chucherko jak Mietek!

Była to poprawna odpowiedź. Jak się niebawem okazało, dzwon bił specjalnie dla pana Mieczysława Wacha. Wywieszona na drzwiach kościoła klepsydra informowała, że Mietek opuścił naszą małą dolinę łez w wieku sześćdziesięciu dwóch lat. Msza żałobna miała się odbyć następnego dnia o godzinie 15:00 (to godzina miłosierdzia, które jak powszechnie wiadomo, na tym i na tamtym świecie uchodzi za towar wielce deficytowy).

Jako sumienny, wiejski organista dotarłem na plebanię już o godzinie 14:30. Razem z księdzem proboszczem wypaliliśmy po jednym papierosie – według statystyk niejako przybliżającym każdego z nas do brata Mieczysława o całe siedem minut – i wsiedliśmy do księżowskiego samochodu. Minąwszy otwieraną na pilota bramę plebanii, czarne Audi (w wersji full) drapieżnie wskoczyło na rozgrzany sierpniowym słońcem asfalt i z piskiem opon ruszyło w kierunku jedynego zmarłego, acz niezakopanego jeszcze parafianina.

Czcigodny ksiądz proboszcz był wyśmienitym kierowcą, a szybkie samochody wyzwalały w nim duszę rajdowca. Jednocześnie prawo Boskie stawiał znacznie wyżej niż kodeks ruchu drogowego, toteż pogrążeni w funeralno-eschatologicznej zadumie bez wyrzutów sumienia mijaliśmy kolejne znaki ograniczenia prędkości. Musicie wiedzieć, że przy akompaniamencie sączącego się z drogiego systemu audio Radia Maryja wszystko wydaje się marnością.

Do Mieczysława udawaliśmy się dlatego, że w naszej okolicy zmarłych członków rodziny umieszczano w domu aż do czasu mszy pogrzebowej. Zwykle trumna pozostawała otwarta. Po dwóch albo trzech dniach odbywał się pogrzeb. Przed pochówkiem rodzina, znajomi i nieznajomi mieli szansę na ostatnie pożegnanie ze zmarłym – twarzą w twarz. Wyjątkiem były ofiary wypadków samochodowych i innych nieszczęść prowadzących do oszpecenia fizjonomii zmarłego.

W zimie taka organizacja ostatniego pożegnania nie sprawiała większych kłopotów – jedynym problemem było wykopanie dołu w skutej lodem ziemi – ale latem wysoka temperatura nie sprzyjała przechowywaniu doczesnej powłoki zmarłego w salonie. Zapach rozkładającego się ciała nawet na wsi uznawany jest za wielce niepożądany, dlatego w letnie miesiące starano się dokonywać pochówku maksimum dwie doby po zgonie.

Z tego, co mi wiadomo, ostatnimi czasy zaczęto stopniowo skłaniać się ku tymczasowemu przechowywaniu nieboszczyków w kaplicy domu pogrzebowego lub w starej kaplicy znajdującej się naprzeciwko kościoła parafialnego. Domy pogrzebowe wypożyczają także rodzaj przenośnych, przeszklonych chłodziarek, którymi można na bieżąco chłodzić wyeksponowane w pokoju gościnnym zwłoki. Postęp, panie, wszędzie postęp!

Po kilku minutach diablo szybkiej jazdy limuzyna księdza proboszcza zatrzymała się przed wjazdem na podwórko domu Mieczysława. Wyrwawszy się z radiomaryjowego letargu, pochwyciłem mały śpiewnik pogrzebowy oraz wyglądającą jak pieprzniczka srebrną kropielnicę i pospiesznie podążyłem za swoim pasterzem.

Po krótkim, wypełnionym naciąganiem odzienia wierzchniego marszu wyrósł przed nami dom zmarłego. Budynek wyglądał ubogo, ale ładnie. Podwórko było schludnie uprzątnięte. Trawnik został najpewniej skoszony poprzedniego popołudnia. Wypucowany traktor oślepiał swoim jaskrawoczerwonym blaskiem. Nawet drewno na opał było idealnie poukładane. Rodzina nieboszczyka musiała się nieźle nauwijać przy tym wielkim, pogrzebowym porządkowaniu. Jestem ciekaw, kto w tamtym czasie czuwał przy leżącym obok telewizora Mieczysławie.

Trzeba wiedzieć, że nic tak nie motywowało mieszkańców naszej wsi do porządków jak pogrzeb członka rodziny. Ludzie z całej wsi, rodzina z miasta i Bóg wie kto jeszcze mieli wówczas okazję do nieograniczonego samotnego błąkania się po całym gospodarstwie. Po pożegnaniu nieboszczyka mogli łazić, oglądać i komentować – dlatego trzeba było zrobić wszystko, aby nie mieli się do czego przyczepić (podobny atak kompulsywnego glancowania zapyziałych włości występował u moich rodaków podczas organizacji zaślubin).

W domu zmarłego panowała grobowa cisza (przedwczesna!) i właśnie ja miałem to zmienić. Nie ma bowiem nic gorszego od niezręcznej ciszy – szczególnie w pomieszczeniu wypełnionym po brzegi ludźmi, którzy od wieków się nie widzieli i przyszli tutaj tylko dlatego, że tak wypadało. Tematów do rozmów mieli jak na lekarstwo, bo o zmarłych można przecież mówić tylko dobrze, nikt z zebranych nie miał natomiast pomysłu na to, co dobrego można by powiedzieć o Mietku.

Dzięki odpowiednio modulowanemu pochrząkiwaniu ja i mój mocodawca przebiliśmy się przez przepełniony salon i dotarliśmy do otwartej trumny. Mieczysław wcale nie wyglądał, jakby spał. Widziałem wcześniej wielu nieboszczyków, ale to oblicze Mieczysława jako pierwsze wywołało u mnie dziwny niepokój.

Kredowobiały mężczyzna był bardzo wychudły, jego twarz była wykrzywiona grymasem bólu, a policzki zupełnie się zapadły. Myślałem, że na twarzy pijaka, który zapił się na śmierć, wypisane będzie uczucie błogości, rodzaj ostatecznego spokoju cechujący tych, którzy osiągnęli swój cel. Myliłem się. Wyglądało na to, że celem Mietka było bycie pijanym, a nie umieranie pijanym.

Podczas odśpiewywania psalmu wypatrzyłem w trumnie ćwiartkę Żołądkowej Gorzkiej oraz paczkę Mocnych. Gdzie indziej ludzie zwykli wierzyć w to, że od śmierci silniejsze są miłość czy zemsta. W naszej okolicy wierzono natomiast, że od śmierci silniejszy bywa nałóg – lepiej nie drażnić pijanych duchów doświadczających nagłego przerwania cugu.

Wreszcie ciężkie wieko trumny zostało opuszczone. Wszyscy na chwilę wstrzymali oddech, jak gdyby teraz mieli walnie potwierdzić, że Mieczysław naprawdę nie śpi i już na pewno nie wstanie z trumny. Zapadła cisza. Nie usłyszeliśmy pukania w wieko ani żadnych szmerów. Należało uznać naszego brata za prawdziwie zmarłego.

Szczelnie zamknięty Mieczysław był jak owad czekający w kokonie na cudowną przemianę w coś lepszego, piękniejszego niż dotychczas. Jako ludzie znajdujący się po drugiej, jaśniejszej stronie trumny byliśmy zobowiązani dopomóc naszemu współplemieńcowi w dostaniu się do najbliższego kościoła, w którym to miejscu, z odpłatną pomocą rzymskokatolickiego kapłana, nieboszczyk –a przynajmniej jego dusza– miał zostać rytualnie obmyty z grzechów i wyprawiony w jednokierunkową podróż do nieba albo do piekła.

Udający smutek, choć według mnie w głębi duszy bardzo weseli panowie z firmy pogrzebowej żwawo podnieśli trumnę i pewnym krokiem ruszyli ku wyjściu. Na ich twarzach wypisane było pełne poufałości zrozumienie dla stanu Mieczysława. Wyglądali jak kompani od kieliszka, którzy odnoszą zalanego w trupa kolegę do domu.

Ostatecznie, podążywszy śladem trumny, wszyscy znaleźliśmy się na zewnątrz. Patrzyłem, jak z ostrożnością zarezerwowaną na co dzień tylko dla noworodków i jajek umieszczono Mieczysława w biało-burym karawanie marki Polonez. Resory pojazdu zaskrzypiały, a podwozie obniżyło się pod ciężarem nieboszczyka. Potem okadziła nas chmura czarnego, gardłogryzącego dymu – polonez ruszył, a my poszliśmy za nim.

Zaintonowałem pogrzebową wersję pieśni Serdeczna Matko. Wkrótce w całej wsi słychać było:

Zasłużyliśmy, to prawda, przez złości,
By nas Bóg karał rózgą surowości
.

Nie było słychać żadnych głosów sprzeciwu, więc chyba rzeczywiście wszyscy uznali, że zasłużyliśmy sobie na to, by nas Bóg karał taką rózgą.

Po dotarciu do kościoła trumnę ułożono na wysokich, drewnianych kobyłkach ustawionych u stóp ołtarza. Wokół trumny rozstawiono liczne wieńce podarowane Mieczysławowi przez rodzinę i znajomych. Za życia nikt nie przychodził do niego z kwiatami, ale w godzinie próby wszyscy wyłożyli, ile trzeba i kupili porządne wieńce. Niechby kto tylko spróbował uchylić się od niepisanego obowiązku zakupu wieńca pogrzebowego, a szybko znalazłby się na wiejskich językach.

Wieńce opatrzone były wielkimi, szerokimi wstęgami, na których wykaligrafowane były krótkie modlitwy za zmarłego oraz wskazówki pomagające w odgadnięciu tożsamości osoby, która wieniec zakupiła. Przy takim zbytku nikomu nie zależało przecież na anonimowości.

Wieczny Odpoczynek; od Mariusza

Jezu ufam Tobie; Robert i Ania

Z Ostatnim Pożegnaniem; Bratowa Genowefa

Po zagraniu przeze mnie niedługiej etiudy organowej, która miała na celu zagłuszenie rozmów dobiegających z tyłu świątyni, pryszczata głowa ministranta wychyliła się zakrystii, co oznaczało, że pora na oficjalne rozpoczęcie liturgii pogrzebowej. Strzeliłem palcami, wytarłem spocone dłonie o spodnie i wziąłem się do gry. Ciężkie, organowe akordy wypełniły wnętrze małego, drewnianego kościoła. Żałobnicy wstali, ksiądz oraz ministranci ruszyli gęsiego w kierunku ołtarza, a Bądź mi litościw wybrzmiało z całym swym mistycznym majestatem.

Kiedy organy ucichły, dał się słyszeć silny, acz przepełniony odpowiednio modulowanym smutkiem głos księdza proboszcza. Przeżegnaliśmy się. Już na wstępie zostałem razem z innymi poinformowany o tym, że na tym łez padole nigdy nie zaznamy prawdziwego szczęścia. Wszystko to marność nad marnościami. Ułuda.

Zrobiło mi się wówczas smutno. Marność to marność, ale żeby od razu ułuda? Na szczęście w porę przypomniałem sobie, że nasz duszpasterz zawsze rozpoczyna msze pogrzebowe od nuty rozpaczy i beznadziei, aby stopniowo, z kolejnymi akordami zmieniać przekaz na bardziej optymistyczny, aż w końcu dochodzi do wielkiego koncertu obietnic wspaniałego życia wiecznego i doczesnego dla każdego, kto będzie żył wedle przykazań Kościoła. Tak, ksiądz był mistrzem kompozycji i skomplikowanej sztuki poruszania czułych strun ludzkiej duszy. Nie dziwota, że Antonio Vivaldi także był księdzem. Każdy dobry ksiądz ma w sobie bowiem coś z wirtuoza i wielkiego kompozytora.

Pierwszy, mroczny etap mszy pogrzebowej obniżył temperaturę panującą wewnątrz rozgrzanej słońcem świątyni, a przerysowane okropieństwa grzesznej doczesności skutecznie obrzydziły życie wszystkim żałobnikom. Po misternie przeprowadzonym wstępie przyszła pora na kazanie, które miało stać się pomnikiem Mieczysława, pochwałą wiejskiego życia oraz odą do miłosierdzia Bożego. Homilia obfitowała w wiele nieznanych żadnemu z mieszkańców naszej wsi faktów z życia Mieczysława. Zakładam, że gdyby któryś z jego sąsiadów spóźnił się na mszę pogrzebową i zasiadł w kościelnej ławie w środku kazania, wkrótce zapewne opuściłby świątynię, sądząc, że pomyliły mu się pogrzeby. Tymczasem ksiądz – jak na najemnika przystało – gadał jak najęty. A mówił same piękne i mądre rzeczy.

Ksiądz proboszcz cofnął się w swoich autorskich – acz jakoby mieczysławowych – retrospekcjach do dzieciństwa nieboszczyka i trzeźwych lat jego pracowitej młodości. I tak obraz Mieczysława-męczennika zaczął powoli nabierać kształtów. Był to obraz rolnika pracującego wśród złotych kłosów zboża, któremu nie straszny był upał ani trud pracy na roli. Obraz syna, który nie pozwolił swojej matce na wyjście spod zacienionego drzewa – przez co doznał zresztą udaru (z przepracowania) i padł na ziemię jak długi. Według kaznodziei, Miecio był wówczas o włos od przedwczesnego odejścia do domu Pana. Zaiste, męczennik na miarę wyobraźni mieszkańców naszej wsi.

Po opisie pracowitej (i trzeźwej) młodości, kaznodzieja przeszedł do zdawkowej i pobłażliwej oceny lat pijaństwa. Wkrótce wszyscy zgodziliśmy się w duchu z opinią, że alkoholizm był krzyżem, który Mieczysław niósł na swoich plecach aż do momentu opuszczenia padołu łez. Pod ciężarem krzyża upadał wiele razy. To prawda. Ale czy nasz Zbawiciel nie upadał wiele razy w drodze na Golgotę? Owszem, alkohol jest trucizną, ale czy Jezus nie zamienił wody w wino?

Co sprawiło, że nasz kapłan stał się nagle zaprzysięgłym obrońcą wiecznie pijanego, stroniącego od domu Bożego Mieczysława? Kluczem do rozwiązania tej zagadki miał być podobno tymczasowy powrót Andrzeja – syna Mieczysława – do naszej wsi. Wieść niosła, że ponieważ szło o dobrą pamięć jego ojca, pracujący od wielu lat w Szwajcarii Andrzej miał zapłacić za pogrzeb ojca w euro, a nie w złotówkach. W ten sposób, w zaciszu rzymsko-katolickiej plebanii, za jedyne pięćset euro zapadła decyzja o wstępnej kanonizacji świętej pamięci Mieczysława Wacha.

Jak tam było, tak tam było. Jako całkiem nieźle opłacony organista naturalnie przyłączyłem się do festiwalu obietnic szczęśliwego życia pozagrobowego i z pompą odśpiewałem antyfonę In paradisum (Do raju), w której tekście można się doszukać niemal stuprocentowej pewności, iż zmarły już za momencik trafi do raju.

Niech Aniołowie zawiodą cię do raju,
A gdy tam przybędziesz, niech przyjmą cię męczennicy
I wprowadzą cię do krainy życia wiecznego.
Chóry Anielskie niechaj cię podejmą
I z Chrystusem zmartwychwstałym miej radość wieczną.

Pieśń wybrzmiała, a żałobnicy spuścili głowy z minami, które miały w ich zamyśle wyrażać głęboką zadumę. Zwykle nie dumali, dlatego wyglądali trochę nieswojo. Nasłuchali się biedacy o niebie, męczennikach i aniołach, tymczasem Mieczysław nie kojarzył się żadnemu z nich z aniołem. Ja też poczułem się głupio, kiedy wyobraziłem sobie odzianych w białe szaty brodatych męczenników witających Mietka u bram raju.

Muszę przyznać, że zamiast patetycznego – importowanego zresztą – In paradisum, wolałbym zaśpiewać Mieczysławowi jeden z najbardziej pragmatycznych, kresowych śpiewów pogrzebowych – czyli Skończyła mi się droga.

Skończyła mi się droga,
Zabieram się do Boga.
Robię dziś pożegnanie,
I ostatnie rozstanie – z tym światem.

Bardzoś mnie świecie łudził,
Złe żądze we mnie budził.
Aż nagle przeminęło,
I wszystko się skończyło – nad grobem.

Wszystko kończy się nad grobem. Skończył się tam także pogrzeb Mieczysława. Ziemia zaś przyjęła jego trumnę z właściwą sobie wyrozumiałością wobec wszystkiego, co do niej trafia. Przykrywszy świeżo usypany kopiec kożuchem wieńców, wolnym krokiem ruszyliśmy w stronę wsi.

Wraz z opuszczeniem cmentarza momentalnie pozbyliśmy się żałobnych masek i przestaliśmy być podejrzanie mrukliwi. Po mistrzowsku odegraliśmy swoje role i zasłużyliśmy na długo wyczekiwaną nagrodę – czyli stypę. Przyjęcie ku czci zmarłego. Uczta pogrzebowa. Jak zwał, tak zwał: chodziło o to, że pod pretekstem uczczenia pamięci zmarłego z przepicia Mietka, mogliśmy sobie za darmo wypić i zakąsić. Więc wypiliśmy i zakąsiliśmy, a potem rozeszliśmy się do swoich domów, położyliśmy się do łóżek i zasnęliśmy owym niewiecznym snem żywych, który cechuje niczym nieuzasadniona pewność, że rano będzie się można z tego snu obudzić.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adrian Skoczyński, Mietek idzie do nieba, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...