07.04.2022

Nowy Napis Co Tydzień #146 / Ze śpiewem na ustach, na cmentarz, MARSZ!

Z głębokim żalem zawiadamiamy, że w dniu 13 sierpnia 2021 roku w wieku 66 lat do Domu Pana odszedł
 

ś.p. ZENON MICIŃSKI.
 

Uroczystości pogrzebowe rozpoczną się w dniu 16 sierpnia 2021 roku o godzinie 14:45 od wyprowadzenia trumny z domu zmarłego.
 

Liturgia pogrzebowa odbędzie się o godzinie 15:00 w kościele parafialnym pod wezwaniem św. Jana Pawła II.


Świętej Pamięci Zenon spocznie na cmentarzu parafialnym.


Pogrążona w smutku Rodzina

*

Zastanawiacie się pewnie, kim był świętej pamięci Zenon Miciński. Wbrew pozorom nie jest to aż takie ważne dla zrozumienia dalszej części tej opowieści. Ale „sam zacząłem”, więc zadośćuczynię waszej ciekawości, żebyście potem nie psioczyli, że gadam bez ładu i składu.

Zenek – jak na niego wszyscy wołaliśmy – był pijakiem. Był też mężem, ojcem, dziadkiem, rolnikiem, myśliwym, grzybiarzem, wędkarzem, rowerzystą, traktorzystą, palaczem, wiernym fanem teleturnieju Jeden z dziesięciu, marzycielem, samotnikiem i tak dalej. Pomimo złożoności rzeczywistości przedstawiciele gatunku homo sapiens kochają upraszczanie i szufladkowanie, dlatego, po latach amatorskich obserwacji, mieszkańcy naszej wsi jednogłośnie stwierdzili, że Zenon był przede wszystkim pijakiem – zatem trzymajmy się tej właśnie wersji.

Co do mnie (początkujący pijak), jako parafialny organista, miałem za zadanie śpiewająco Zenka pożegnać. Wiecie, muzyka łagodzi obyczaje et caetera. To, czy słuchacze są żywi, czy umarli jest sprawą całkowicie drugorzędną. Wierzę w ideę sztuki dla sztuki.

No więc pogrzeb. Dużo chodzenia, siedzenia, chrząkania, poklepywania, spuszczania oczu, łypania, przytakiwania, klękania, mszowania, mruczenia, zawodzenia, marnienia w oczach i dziwnej zadumy przechodzącej momentami w otępienie, albo wręcz sakramentalne ogłupienie. Taaak, wynudziły się ludziska, a ja – pogrzebowy weteran – jeszcze bardziej.

Na szczęście czas nie stoi w miejscu (czemu z pewnością przytaknąłby nasz odumarły przyjaciel). Liturgia pogrzebowa dobiegła końca, a my wypełzliśmy z kościoła, aby udać się na pobliski cmentarz parafialny – w którym to miejscu planowaliśmy jak najrychlejsze zakończenie życiowej (a właściwie: pośmiertnej) wędrówki Zenona.

Razem z czcigodnym księdzem proboszczem stąpaliśmy tuż za karawanem przewożącym trumnę z nieboszczykiem (och, jak ja mu zazdrościłem podwózki aż pod sam grób!), a za nami dreptał około siedemdziesięcioosobowy kondukt pogrzebowy.

Muszę przyznać, że tamtego popołudnia panowała wśród nas, żywych, wręcz niespotykana jednomyślność – a mówiąc dokładniej, wszyscy byliśmy w równie złym humorze. Oczywiście nie z powodu śmierci tego nieszczęśnika w tekturowych trzewikach. Po prostu byliśmy źli na Pana, który zabrał naszego brata Zenona akurat latem i kazał nam go żegnać w takim upale.

A powiadam wam, był to upał srogi i niepohamowany w swej zapalczywości. Słupek rtęci (nie miałem go przy sobie, ale sprawdziłem to w apce z pogodą) zaskakująco metodycznie i sadystycznie zbliżał się swoimi tycimi tiptopami do trzydziestu pięciu stopni Celsjusza. Czyżby Zenon chciał nas zabrać ze sobą? A fe, skąd ta zawiść między Polakami-rodakami!?

W obliczu meteorologicznego zamachu na moje jestestwo postanowiłem poszukać ratunku u Boga – bo wiadomo, jak trwoga, to do Boga.

Ojcze Wszechmogący, tchnij choćby najsłabszą bryzą, a zejdę z drogi występku i padnę do Twych stóp, aby Cię wielbić!

Zero wiatru.

Może chociaż jakiś anemiczny cumulus?

Mhm. Też nie. No dobrze, przynajmniej mam jakąś wymówkę do pozostania na drodze występku.

W międzyczasie moja przepocona, biała koszula poczęła (w sposób wielce niedyskretny) leeepić się do moich opalonych, brązowych pleców. Zgaduję, że mokre plamy na mojej koszuli były koloru jasnobrązowego. Nurtowało mnie, ile z osób idących za mną przygląda się moim plecom. Żywiłem cichą nadzieję, że wszystkim jest tak samo źle i gorąco jak mnie, i że im też spociły się plecy, pachy, czoła… i, daj Boże, rowy! O tak, ROWY!

Niechaj wzgórki i doliny poznają gniew Słońca, i zaleją się potem słonym a kwaśnym w miejscach widzialnych i niewidzialnych, jako i ja jestem zapocony!

Upojony wizją cudzego współnieszczęścia zapomniałem o swojej mokrej koszuli i, mechanicznie wyrzucając stopy do przodu, szedłem przed siebie, marząc o oazie, albo chociaż fatamorganie, która choć na chwilę omamiłaby mnie swoją zielonochłodną wodnistością.

Fatamorgany nie zobaczyłem, ale zaprawdę, byłem całkiem bliski omamów. Mroczki przed oczami, zmęczenie, sflaczenie, rozmemłanie, rozprzęgnięcie, kacowa galaretowatość istnienia – wszystkie te szkaradne dzieci wczorajszej libacji opadły mnie jak zbójcy w sherwoodowskim lesie, zaś spożyty w porze biesiady alkohol już dawno ze mnie wyparował, pozostawiając po sobie jedynie niepokojące, żołądkosmyrające poczucie pustki. O, bądźcież przeklęte, wy, najmniej wyczekiwane powroty do trzeźwości!

Rozpacz.

Czarna rozpacz w biały dzień.

Gdzież szukać ratunku? W czym znajdziem pociechę?

W sztuce! Powiadam wam, bracia i siostry, TYLKO w sztuce!

Naraz wargi me spieczone rozwarły się, a usta me wydały z siebie słodkie dźwięki pierwszych wersetów Psalmu 116A [114]:

W krainie życia będę widział Boga.

Tutaj Go nie widziałem, ale ujrzę Go w krainie życia. Skoro tam, na górze, mamy krainę życia, to ziemia musi być krainą śmierci. Umierając, opuszczamy krainę śmierci i udajemy się do krainy życia. Albo, żeby wam to wytłumaczyć z innej strony, rodząc się, poznajemy naszą przewodniczkę – Śmierć, która towarzyszy nam przez cały okres naszego przebywania na jej terytorium. Moment opuszczania tego świata to pożegnanie się z poczciwą Śmiercią (oraz niezbyt żywą rodziną) i rozpoczęcie „prawdziwego życia”.

Mhm. Trochę to wszystko pogmatwane. Może jednak nie całkiem wytrzeźwiałem, a zamiast mózgu magazynuję w swojej łepetynie różową galaretę?

*

Miłuję Pana, albowiem usłyszał
Głos mego błagania.
Bo skłonił ku mnie swe ucho
W dniu, w którym wołałem.
W krainie życia będę widział Boga.

Ja też trochę w swoim życiu wołałem i błagałem. Szczególnie w dzieciństwie. Modliłem się o mądrość – bo chciałem być mądrzejszy od innych. Modliłem się o dobrą sytuację finansową, dla siebie i dla całej rodziny – ponieważ chodziło mi głównie o to, żeby być nieźle ustawionym. Modliłem się o dobrą żonę – i oczywiście nie zdradziłem Panu prawdziwych motywacji stojących za nieodzowną potrzebą posiadania żeńskiej towarzyszki życia. Modliłem się o błogosławieństwo Boże w każdym moim przedsięwzięciu – bo chciałem, aby wszystko szło po mojej myśli. Modliłem się o mnóstwo rzeczy, które miały uczynić moje życie lepszym. Pragnąłem żyć wygodnie i  w bogactwie. Chciałem spoglądać na innych z góry.

Z perspektywy czasu i eschatologicznej refleksji wszystkie moje modlitwy jawią się jako niezbyt „chrześcijańskie”. Chyba dobrze, że ostatecznie z nich zrezygnowałem.

Oplotły mnie więzy śmierci, dosięgły mnie pęta otchłani,
Ogarnął mnie strach i udręka.
Ale wezwałem imienia Pana:
„Panie, ratuj moje życie”.
W krainie życia będę widział Boga.

Mnie też raz oplotły więzy śmierci i dosięgły mnie pęta otchłani. Jako trzyletni chłopiec wpadłem do stawu znajdującego się niedaleko mojego domu. Zielonkawy, mroczny chłód i porośnięte glonami dno stawu sprzysięgły się na moją zgubę. Ogarnął mnie strach i udręka. Nie umiałem pływać. Byłem jak kamień, który przy wpadaniu do wody narobił trochę plusku i natychmiast obrał kurs na dno stawu. Nie pamiętam, czy wezwałem wówczas imienia Pana. Raczej nie.

Uratował mnie mój dziadek. Nigdy tamtędy nie chadzał, a ja nigdy nie wpadałem do stawu. Widocznie od czasu do czasu każdy musi zrobić coś po raz pierwszy.

Pan jest łaskawy i sprawiedliwy,
Bóg nasz jest miłosierny.
Pan strzeże ludzi prostego serca:
Byłem w niedoli, a On mnie wybawił.
W krainie życia będę widział Boga. 

Wydaje mi się, że nigdy nie byłem osobą prostego serca, ale często bywałem w niedoli. Czasami nawet byłem z niej wybawiany. Wielu ludzi nie miało takiego szczęścia. Widocznie nie byli ludźmi prostego serca. Ergo, może jednak jestem człowiekiem prostego serca?

Nie sądzę. Gdybym miał narysować wnętrze swojego serca, wyglądałoby ono jak labirynt albo czarny węzeł skłębionych przeciwieństw. Nie znalazłaby się w nim ani odrobina prostoty.

Ludzie w ogóle nie należą do istot prostego serca – niezależnie od tego, jak by ten termin interpretować. Jesteśmy istotami skomplikowanymi, jesteśmy samooszukującymi się szulerami, którzy wiecznie potykają się o własne kłamstwa i intrygi.

Biblijne wołanie o prostotę serca jedynie potwierdza słuszność tezy o trudności wyprowadzenia ludzkiego serca na prostą.

Wróć, duszo moja do swego spokoju,
Bo Pan dobro ci wyświadczył.
Uchronił bowiem moją, duszę od śmierci,
Oczy od łez, nogi od upadku.
Będę chodził w obecności Pana,
W krainie żyjących.

Jeśli chodzi o moje nogi, Pan nie uchronił ich od upadku. Nie zawsze.

Pewnego jesiennego wieczoru, w wieku lat piętnastu, po raz pierwszy na poważnie spróbowałem wódki. Degustacją bym tego nie nazwał – ot, przechyliłem butelkę i ochoczo wlałem w siebie słuszną ilość czterdziestoprocentowego alkoholu. Sam smak nie do końca przypadł mi do gustu, skutkiem czego: kaszlnąłem, kichnąłem, fuknąłem, a następnie popełniłem wszystkie powyższe czynności naraz, i oddałem butelkę koledze. Dla zabicia smaku popiłem wódkę sokiem porzeczkowym – także wypitym z gwinta.

Jak słusznie zauważył ś.p. Isaac Newton, każdej akcji towarzyszy reakcja. Wypita wódka również doczekała się reakcji mojego organizmu. Słowem – byłem zupełnie pijany. Walcząc ze spożytym alkoholem, deszczem, wiatrem, grawitacją, asfaltem i samym sobą, upadłem wiele razy. Moje spodnie podarły się na wysokości kolan. Moje kolana wyglądały jak dwa starte na tarce purpurowe buraki. Nogawki moich spodni były czerwone od spłukanej z kolan krwi. Mogłem zapomnieć o chodzeniu w obecności Pana. Nawet czołganie się w obecności Pana byłoby dla mnie wówczas wielkim wyzwaniem.

Twarz, łokcie oraz dłonie także poznały szorstkość i twardość asfaltu wyścielającego drogę biegnącą przez środek sąsiedniej wsi. Alkohol zupełnie mnie zamroczył. Zgubiłem się. Utknąłem. Stało się jasne, że powrót do domu jest niemożliwy.

Głębokie, wypełnione deszczówką i oświetlone pomarańczowym blaskiem przydrożnej latarni rowy wyglądały jak czerwony dywan rozłożony dla hollywoodzkich gwiazd w Cannes. Postanowiłem przejść się po tym dywanie.

Chłód nagromadzonej w rowie deszczówki i mrok bezksiężycowej nocy koiły ból, który napływał falami z poobijanych członków. Po co walczyć i iść przed siebie, zderzając się z twardą i szorstką rzeczywistością, która ściera nas kawałek po kawałku, kiedy można się poddać? Wystarczy odpuścić. Odpuściłem. Stałem się zupełnie obojętny. Usiadłem w sięgającej mi powyżej pasa wodzie, oparłem głowę o pochyłą płaszczyznę rowu i usnąłem.

*

Nieodstępujące naszej karawany słońce podążało naszym śladem jak sęp czekający cierpliwie na śmierć swoich przyszłych ofiar. Upał stawał się nie do zniesienia. Wmawiałem sobie, że jeszcze góra dwadzieścia minut i będę mógł się zawinąć. Wystarczy jeszcze chwilę pośpiewać.

Tymczasem zaschło mi w gardle. Marzyła mi się zgrzewka zimnego piwa Corona i paczka żółtych Cameli. Czasami tak niewiele trzeba do osiągnięcia prawdziwego szczęścia. Pijany wizją tego, na co wydam część zarobionych za pogrzeb pieniędzy, zaśpiewałem po raz ostatni refren psalmu:

W krainie wycia będę dziwił Boga.

Przejęzyczyłem się. Zdarza się. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Każdy był myślami zupełnie gdzie indziej.

W końcu dotarliśmy na cmentarz, a ja oddałem mikrofon księdzu proboszczowi, po czym wpadłem w stan głębokiej, potliwo-kacowej zadumy.

Wykopana w ziemi dziura czekała na swojego lokatora.Za kilka dni albo tygodni wrócimy tutaj z nowym umrzykiem, którego złożymy w grobie obok. Będziemy wracać. Zawsze wracamy. Aż w końcu sami zostaniemy tutaj zakopani. Może nasze duchy będą wracać, by prześladować tych, którzy zostali?

Wszystko wraca. W snach, w natrętnych myślach, a czasem nawet w rzeczywistości. Według jednej z astrofizycznych teorii w chwili, kiedy nasz Wszechświat zakończy swoje trwanie, dojdzie do wielkiej eksplozji, a po niej nastąpi szybkie kurczenie się wszystkich wymiarów, w tym czasu. Czas zacznie biec – z ludzkiego punktu widzenia – w przeciwnym kierunku. Dlatego wszystko, do czego dotychczas doszło, wydarzy się ponownie, tyle że w odwrotnej kolejności.

W którymś momencie tego procesu, mężczyzna z przegniłymi kośćmi – będący mną – po długim oczekiwaniu zostanie na oczach rodziny i znajomych wyciągnięty z grobu. Następnie idący tyłem ludzie odprowadzą do kościoła jadący wstecz karawan. Organista w przepoconej koszuli zawodził będzie natomiast:

.agoB łaizdiw ędęb aicyż einiark W                                                                                                                                       

Po zupełnie daremnej, odwróconej liturgii pogrzebowej trumna z moim truchłem zostanie odniesiona do domu, a po dwóch dobach spania jak zabity, obudzę się w miejscu swojego zgonu i ponownie przeżyję całe swoje życie.

Wszystko to tylko po to, by na koniec zostać przez lekarza wepchniętym do łona mojej matki. Będę zmuszony oddać jej całą masę zagrabionych niegdyś składników odżywczych i minerałów. Ostatecznie, malejąc z każdym dniemzniknę. Najszybszy z plemników pożegna się z jajeczkiem i grzecznie wróci do szeregu średniaków. Z czasem moi rodzice się w sobie odkochają, podobnie jak wszyscy zakochani.

Po co nam to wszystko było? Pod koniec całej tej maskarady Bóg wezwie do raju Adama i Ewę i po krótkiej kłótni, coraz bardziej zadowolony ze swoich dzieci Ojciec, kolejno pozbawi je życia. Następnie posprząta pozostały bajzel, zgasi światło i wyjdzie, zostawiając za sobą tylko pogrążony w ciszy mrok.

Może On też pragnie już tylko wiecznego odpoczynku?

 

Opowiadanie nadesłane w ramach konkursu „Snuj Story” 2022. Zostało wyróżnione drukiem w tygodniku „Nowy Napis Co Tydzień”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adrian Skoczyński, Ze śpiewem na ustach, na cmentarz, MARSZ!, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 146

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...