Moje Ukry albo Kilka przypadków
– Będą i u nas. Troje. Dwie dziewczynki i chłopiec. Trafią do siódmej, czwartej i drugiej. Od poniedziałku – szefowa odłożyła na biurko stos jakichś dokumentów. Westchnęła. Powiodła oczami po twarzach stojącej grupki – Damy radę.
Damy radę, oczywiście, tylko komu i czemu (celownik). Troje. Tylko i aż. Jedno do czwartej, czyli do mnie. A tak zaklinałam los, by oszczędził mi tego doświadczenia. Matematycznie była na to spora szansa. Ile to procent w rachunku prawdopodobieństwa? Jakie to ma teraz znaczenie.
– Skąd są? – spytała wuefistka.
– Chłopiec i jedna z dziewczynek to rodzeństwo gdzieś spod Odessy, druga z dziewczynek jakoś tak blisko naszej granicy. Ta trochę nawet rozumie po polsku. Odchrząknęłam:
– Gdzie trafi?
– Ta właśnie do ciebie, do czwartej.
O! (Wołacz). Przynajmniej tu los się uśmiechnął. Trochę po polsku. Trochę, ale może się okazać, że trochę więcej niż trochę. Cóż, będzie musiała szybko go przyswoić, bo ja ukraińskiego uczyć się nie zamierzam, jak moja nadgorliwa koleżanka od chemii, która przezornie wykupiła intensywny kurs jeszcze w marcu.
Marzec, a wcześniej ta straszna końcówka lutego. Nigdy w życiu tak się nie bałam. Z nosem przyklejonym do telewizora łykałam kolejne wiadomości. Ukraina, takie słabe, młode państwo. I w dodatku ten komik u władzy! Pożrą go te Ruskie w try miga! A potem przyjdą do nas, rozjadą, rozpłaszczą, zabiją mnie, moich rodziców, moje dzieci, moich przyjaciół, męża najpierw wyślą, by zabijał, potem zabiją i jego. Może spakować się, póki czas, wyjechać, uciec gdzieś do Portugalii albo Kanady? Tylko co dalej? I co z odpowiedzialnością, z honorem, tym rubinowym piętnem zostawionym nam w spadku przez historię? No właśnie, historia. Sprawiedliwość dziejowa nareszcie dopadła Ukrów. Za tych pomordowanych, zarezanych Lachów spod Stryja, Mohylewa i Tarnopola, którym nawet grobów odmówiono, a krzyże stawiane przez Polaków w nieistniejących już wsiach oblewano czerwoną i czarną farbą. No powiedz teraz o tej sprawiedliwości wystraszonej dziewczynce siedzącej w pierwszej ławce pod obstrzałem dwudziestu par oczu, powiedz jej to.
– Jak masz na imię?
– Oleksandra. Sasza.
– Skąd do nas przyjechała, Saszo?
– Ja prijichaw z Iwano-Frankiwska
Aha, znaczy z Janowa.
– Słyszałam, że potrafisz trochę mówić po polsku.
– Tak, moja babusia była polkoju. Ale wona miertwa.
Miertwa. Tak korci, żeby pytać dalej, jak na przesłuchaniu – kiedy miertwa? dlaczego miertwa? Zabili czy tak po prostu miertwa ze starości? Głupia, prostacka ciekawość. Wejść w ten film grozy, z bezpiecznej odległości przyjrzeć się śmierci. Robię głęboki wdech:
– Chcesz się do mnie przytulić? – dlaczego ja to powiedziałam, dlaczego. Po co i kogo (biernik) ma to uszczęśliwić? Gotowa przyjąć tę szczodrą jak dla mnie ofertę i rzucić mi się na szyję z płaczem. I co wtedy?
– Ja nie rozumiju.
I Bogu dzięki, że nie rozumijusz.
– Mam nadzieję, że będzie ci z nami dobrze – odetchnęłam z ulgą. – Ściastia żełaju, Saszka – gdzieś z zamierzchłych zakamarków pamięci wygrzebałam rosyjskie słowa. Chyba nie był to dobry pomysł, ale dziewczynka pierwszy raz uśmiechnęła się.
Na tablicy ogłoszeń wisiała zwykła kartka „od ksero”, na której ręcznie napisany komunikat głosił, że Agata przyjmuje uchodźców ukraińskich, matkę z trojgiem dzieci, i prosi chętnych o pomoc. Agata? No od każdego bym się tego spodziewała, ale nie od Agaty! Cicha i przepraszająca, niezorganizowana i roztrzepana, wiecznie coś gubiąca Agata zdecydowała się na coś takiego! Każdy czytający unosił wysoko brwi, ale komentarzy nie było. Po kilku lekcjach pojawiły się pierwsze wpisy: „W środy i piątki przyniosę dla nich coś na obiad. Mogę też upiec ciasto.” „Wesprę gotówką.” „Mam kupę ubrań, w większości nienoszone, mogę oddać. Jaki wiek? Jaka płeć?”. „Agata, chcesz pościel dla nich?”. Teraz to już nawet nie wypadało nie okazać pomocy, ale czy takie powinny być pobudki? Czy to nie powinno wypływać z głębi serca? A czy dla tych, którzy przyjechali z dwiema walizkami nie jest wszystko jedno, co kieruje ślącymi pomoc? Liczy się efekt. Dopisuję: „Zakupię chemię – kosmetyki, proszek do prania”.
– Proszę pani, możemy wyjść wcześniej z lekcji?
– Bo, ponieważ, gdyż?
– Mamy do rozklejenia kartki, a na przerwie będzie ciasno, jeszcze się coś podrze.
– Jakie kartki? – wyciągnęłam rękę, na której wylądował różnokolorowy stosik. Kartka na wierzchu głosiła „Łazienka dla chłopców. Bанна для хлопчика.”
– Jak tam nasi Ukraińcy? – szefowa stała z wiecznym stosem papierów pod pachą. – Dajecie radę?
– Dajemy – pokiwaliśmy głowami jak sztuczne pieski w samochodach.
– Mój niewiele rozumie – odezwał się wychowawca „tego” z siódmej. – Translator cały czas w akcji. Dobrze, że dali nam z urzędu tę panią do pomocy, asystentkę znaczy, ona rozumie więcej, a przynajmniej stara się zrozumieć. Dima uczyć się nie chce, cały czas powtarza, że niedługo wróci do siebie do domu, do taty. I do swojej szkoły. Nawet na obiady chodzi niechętnie.
– Ale na lekcje polskiego przychodzi – wzięła chłopca w obronę jedna z polonistek – i nawet jest aktywny.
– Bo mama naciska. Dobrze jest mieć pod ręką kogoś, kto mówi po polsku.
– A ten z drugiej? – spytała szefowa.
– Oj, oj, gubi się jeszcze, mały jest. Zdarza mu się płakać. Bardzo tęskni za swoim psem. Aż się boję spytać, z kim go zostawili i czy w ogóle z kimś. Oprowadziliśmy na dzień dobry całą trójkę po szkole, pokazaliśmy, co gdzie jest, ale dla niego nasza szkoła jest wielikaja.
– Wielika – poprawiła koleżanka od chemii.
– Może i wielika. Bardzo mnie zaskoczył jeden z „moich” tatusiów. Jest kierowcą autobusu miejskiego. W porozumieniu z szefostwem ma zabrać Ukraińców na poznawanie miasta z okien autobusów. No wiecie, gdzie przychodnia, szpital, urzędy. Przy okazji będą mogli nauczyć się korzystać z miejskiej komunikacji.
– Super! I ta z czwartej.
To do mnie. Ta z czwartej.
– Oleksandra. Sasza. Trafiła do grona fajnych dziewczynek, od razu się nią zajęły. Wiem, że spotykają się z nią też po lekcjach. Rodzice tych koleżanek dużo się angażują w pomoc dla całej rodziny. Ale łatwo nie jest. Sasza ma w Polsce tylko mamę, bardzo sympatyczną, komunikatywną – długo z nią rozmawiałam, trochę po polsku, trochę po rosyjsku. Zawsze odprowadza dziewczynkę do szkoły i przychodzi po nią po zajęciach. Starszy brat, dorosły, został z rodziną na Ukrainie. Dziewczynka jest po traumatycznych przejściach i osobiście mam problem z poruszaniem na lekcji niektórych tematów – o rodzinie, o ojcu, o domu. Radziłam się w tej sprawie naszej psycholożki, która zna dziewczynkę i jej mamę, kilkakrotnie się spotkały. Wspinam się na wyżyny empatycznej pomysłowości. No i – podobnie jak kolega – używam tłumacza. Na tablicy wyświetlam ekran komputera, piszę tekst po polsku, obok pojawia się po ukraińsku. Dziewczynka całkiem dobrze radzi sobie z matematyką, sukces bardzo ją motywuje. Jak zresztą każdego – przełknęłam ślinę. – Lubi się przytulać.
Dyrektorka spojrzała na stojąca obok anglistkę:
– No, teraz ty mów.
Nauczycielka odchrząknęła:
– Słuchajcie, jest taki pomysł. Robimy „Dzień solidarności z Ukrainą”. Ogłoście w klasach, żeby dzieciaki ubrały się w kolorach żółtym i niebieskim, samorząd odpowiednio udekoruje tablice ścienne, zróbcie też gazetki w klasach. Mamy naklejki – serduszka w ukraińskich barwach, mamy balony, które umieścimy w drzwiach wejściowych, mamy kolorowe sznurówki. No tak, żeby te dzieci poczuły, że mają w nas wsparcie, że pamiętamy o ich losie. Jest gotowa prezentacja o Ukrainie, jej tradycjach, kulturze, roześlę namiar przez dziennik elektroniczny. Robimy też zrzutkę żywności, no wiecie, takiej z długim terminem przydatności. Zrzutki są właściwie dwie, bo jedna parafialna, druga – nasza wewnętrzna. Ja tak myślę, że ta parafialna, co obejmuje wszystko – anglistka wykonała kółko obiema rękami – to na przykład chętnie przytuli też odzież i chemię, a cukier, olej i tak dalej to może wrzucajmy do naszej, nie? Aha, jeszcze jedno – ja wiem, że u nas nie wolno korzystać z telefonów komórkowych, ale pozwólcie tym z Ukrainy. To dla nich ważne. I to chyba wszystko.
– Nie wszystko – wtrąciła szefowa. – Miasto organizuje piknik integracyjny. Liczy na nasze zaangażowanie. Ja zaś liczę na wasze pomysły w tym temacie. Ale o szczegółach porozmawiamy na Radzie. Idę dziś do burmistrza, coś przekazać? – dyrektorka poprawiła wysuwające się dokumenty.
– Chcemy kogoś jeszcze, kto zna ukraiński język i będzie mógł towarzyszyć nam w codziennej pracy z tymi uczniami.
– Asystentka międzykulturowa. Przekażę.
– A co z książkami w języku ukraińskim dla dzieci? Miała być informacja tydzień temu – bibliotekarka splotła ręce w „mantylkę”.
– Też przekażę.
Kogo i czego (dopełniacz) dotyczą te ścierki leżące na nauczycielskim biurku? Grupka oglądaczy chętnie wzięłaby je w ręce, ale nie wiadomo, czy wolno.
– Słuchajcie, to od mojej Ukrainki – Agata odstawiła kubek z niedopitą kawą. – Ona jest krawcową, szyje, jak dotąd na pożyczonej maszynie, i robi takie cudeńka – wskazała na stosik. – Ręczniki, ściereczki kuchenne, obrusiki, wszystkie obrobione, z dekoracjami. Chce sama na siebie zarobić.
– Słuchaj, Agata, a umiałaby przeszyć kieckę? Miałam właśnie szukać jakiejś krawcowej.
– Nie wiem, ale chyba umie.
Ręcznik jest niepraktycznie biały w jaskrawoczerwone wzory. Zupełnie nie będzie pasował do wystroju mojej kuchni:
– Ile?
– Wiadomo, co łaska, ale myślę, że tak ze trzydzieści złotych, nie?
Moja „łaska” jest łaskawsza.
– Agata, u mojej mamy wala się nieużywana maszyna. Kiedyś nawet chciała ją wyrzucić. Chyba to ustrojstwo zyska nowego, wdzięczniejszego właściciela.
Anglistka wpadła do pokoju z głośnym śmiechem. Zamknęła szybko za sobą drzwi:
– I nasze diety szlag trafił!
Kawałek sałatki utknął mi w przełyku.
– Nie strasz! Czego tak krzyczysz!
– Dziewczyny, pamiętacie tę zbiórkę dla naszego kościoła? No tę chemię? No. Wiecie, że na plebanii mieszka kilka ukraińskich rodzin, te panie chciały się jakoś odwdzięczyć, więc…
– Tadam! – nauczycielka angielskiego obróciła się i z rozmachem otworzyła drzwi. Do pokoju weszły sprzątaczki i księgowa obładowane tacami, na których piętrzyły się stosy różnorakich ciast. Po kilkuminutowej ciszy jedna z „dziewczyn” jęknęła:
– Ale nas jest tu tylko kilka…
Mąż siedział na kanapie wpatrzony w ekran komputera:
– Jak tam wasze Ukry? – rzucił jakby od niechcenia.
– Nasze Ukry? O kogo i o co (biernik) pytasz?
– Pytam, czy nadal chcesz im odpłacić za to, że ich pradziadkowie rezali Lachów? Coś tam kiedyś wspominałaś o sprawiedliwości czy o narodowych podziałach nie do zasypania.
– Podziały są. Będą. „Są rachunki krzywd” – sparafrazowałam poetę – ale ludzie dzielą się tak naprawdę tylko na dwie grupy – na dobrych i złych. Chcę być w tej pierwszej. Razem z Saszką, razem z jej mamą, bratem i ze wszystkimi moimi małymi… Ukrami.