30.03.2023

Nowy Napis Co Tydzień #196 / Palianica znaczy chleb

‒ Słuchaj, Grażyna… ‒ mówię i myślę „Boże, jak dobrze, że odebrała”. ‒ Za dwie godziny będzie u nas w domu osiem osób z Ukrainy.

Sekunda milczenia.

‒ Ile?

‒ Osiem. Wiem. Wiem. Jakoś to ogarniemy.

Mogła odpowiedzieć, że to głupi pomysł. Że tego nie da się zorganizować. Że przecież mamy tylko jedno wolne łóżko. I co z pościelą? Kołdry, poduszki, poszewki, prześcieradła, ręczniki, kapcie, jedzenie? Że kiedy zgłaszaliśmy kilku organizacjom swoją gotowość do przyjęcia uchodźców, to wyraźnie powiedzieliśmy, że możemy zaprosić trzy, maksymalnie cztery osoby.

‒ Okej ‒ mówi zamiast tego.

Dziesięć minut później dzwonię do niej jeszcze raz, żeby dać znać, że mam już materace. Ktoś niedługo przywiezie.

‒ Kto? ‒ pyta Grażyna.

‒ E… nie wiem. Zapomniałem. Ktoś z okolicy. Dużo ludzi chce pomóc w ogóle, nie martw się, zaraz będziemy wszystko mieli.

‒ A ty, kiedy będziesz?

‒ Jadę. Znaczy, stoję w korku. Nie wiem. Chyba nie zdążę przed ich przyjazdem.

27 lutego przeszedłem na „ty” ze wszystkimi. Nie wiem, czy bardziej chodziło o to, żeby rzeczywiście zaoszczędzić czas, czy o potrzebę bliskości. A może po prostu miałem gdzieś wszystkie konwenanse w takiej chwili. Każdy, kto w jakikolwiek sposób potrzebował pomocy lub sam jej udzielał, nam lub uchodźcom, był dla mnie jak stary, dobry znajomy. Z każdym czułem tę dziwną, smutną więź.

‒ Cześć, wpadłem po te kapcie, ile ich masz? ‒ mówię do jakiejś staruszki, którą widzę pierwszy raz w życiu.

Staruszka podaje mi siatkę z kapciami nad płotem, nasze spojrzenia spotykają się na sekundę. Potem kiwam lekko głową i odchodzę. Ona zostaje przy furtce. Patrzy za mną, gdy wsiadam do auta i odjeżdżam.

‒ Cześć, stary, kiedy oni będą? Masz jakieś wieści? ‒ odzywam się przez telefon do obcego faceta, który pół godziny wcześniej zapowiedział przyjazd uchodźców.

‒ Nie wiem, sprawdzę, jak im idzie i dam ci znać.

‒ Dobra. A tak w ogóle, to z jakiej jesteś organizacji? Dam znać innym, że już zajęte u mnie.

‒ Nie mam pojęcia, chłopie. Żona gdzieś mnie chyba dziś zapisała, do jakiejś fundacji, nawet nie wiem gdzie. Muszę działać dalej, na razie!

Jakiś czas później dzwoni Grażyna poinformować, że goście są już w domu.

‒ Boże, jak dziwnie ‒ mówi. ‒ Te dzieciaki tu już jakiś układ taneczny ćwiczą, przed chwilą jakieś ukraińskie pieśni śpiewały, rysują, biegają, bawią się z kotami. A matki już okna umyły i zrobiły kolację. I ciągle jacyś ludzie przyjeżdżają z łóżkami, materacami, poduszkami… Co tu się dzieje?

Wreszcie wchodzę do domu. Cicho jest, spokojnie. Nikogo nie ma. Tylko Grażyna. Przytulam ją mocno.

‒ Gdzie oni? ‒ pytam.

‒ Śpią na górze ‒ odpowiada cicho. ‒ Zostawili dla ciebie jedzenie na stole. Powiedziałam im, że jesteś wegetarianinem, więc specjalnie zrobili bez mięsa.

*

Paweł ma dziewięć lat. Piłkarz. Jego starsza o dwa lata siostra ‒ Katia ‒ uwielbia rysować. Ich mama to Anna. Anna prowadziła drogerię razem ze swoją przyjaciółką ze szkoły ‒ Oleną. Olena ma syna, który trenuje bieganie i studiuje na wydziale sportowym. To Artem. Razem z Artemem przyjechała jego dziewczyna ‒ Masza. Olena ma jeszcze córkę Tanyę. Jest w wieku Katii. A z Anną przyjechała jeszcze siostra jej męża ‒ Wiera. Wiera też jest już na studiach.

Więc przywódcami ekipy są Anna i Olena. Z nimi jest troje młodych dorosłych (właściwie to Masza ma jeszcze siedemnaście lat) oraz troje dzieci. Na szczęście szybko zapamiętuję imiona.

‒ Dobra, jeszcze raz ‒ mówię i wskazuję dłonią: ‒ Paweł, Katia, Artem, Masza, Wiera. Anna i Olena. A ja jestem Grażyna ‒ wygłupiam się, udając, że od tych wszystkich imion myli mi się moje własne. Dzieciaki pękają ze śmiechu. ‒ Nie tak? ‒ pytam. ‒ To jeszcze raz. Ty jesteś Anna… ‒ wskazuję na Pawła i znowu wybuch radości. Wszyscy naraz próbują mnie poprawiać, przekrzykują się, skaczą po kanapie w podnieceniu.

Potem jemy kolację. Ledwo się mieścimy przy naszym małym stole. Duszno, gwarno. To dobrze. Bo blisko. Wszyscy potrzebujemy być blisko, potrzebujemy się przepychać, ściskać. Być razem.

‒ A czoho ty misa nie jisz? ‒ pytają.

‒ Nienormalny ‒ odpowiadam i znowu jest wesoło.

Opowiadają, jak się pakowali i jak przekraczali granicę. Opuścili dom w dwadzieścia minut. Ale niczego im nie brakuje, wzięli wszystko, co ważne. Łącznie z prostownicą do włosów i lampą do hybryd.

‒ Chcę się pouczyć ukraińskiego. Kto mnie będzie uczyć? ‒ pytam.

‒ Ja, ja! ‒ krzyczą dzieciaki jedno przez drugie.

Więc po kolacji zaczynamy lekcje. Najpierw słowa najważniejsze. Buty do gry w piłkę ‒ sorokonoszki. Malować ‒ rozmalowaty. Gra w chowanego ‒ chowanky. Minecraft ‒ Minecraft. Tak zacząłem uczyć się ukraińskiego.

Późnym wieczorem siadamy z Anną i Oleną przy stole.

‒ Nam trzeba pracy znaleźć ‒ mówi niezłą polszczyzną Anna, która często robiła interesy w Polsce.

‒ Praca? Spokojnie, może poczekajcie trochę, odpocznijcie.

Obie kręcą głowami.

‒ Tu skoro budziet tyle Ukraińców… Treba szwydko, szwydko ‒ upiera się Olena. Nie chce, żeby rodacy wszystko zajęli.

‒ Dobrze, napiszę ogłoszenie ‒ odpowiadam. ‒ Wybierzcie jakieś zdjęcia.

Razem tłumaczymy ich CV na polski, umieszczam ogłoszenie w różnych grupach na Facebooku. Rozmawiamy jeszcze o szkole dla dzieci i innych sprawach.

‒ A! ‒ przypomina mi się na koniec. ‒ Organizujemy ze znajomą spotkanie dla rodzin z Ukrainy za parę dni. Będą zabawy dla dzieci i różne atrakcje. Przyjdźcie.

Wreszcie kładę się do łóżka.

‒ Fajni oni są ‒ mówi cicho Grażyna.

‒ Fajni. Tacy weseli i kontaktowi.

‒ A ja się tak bałam. Że się nie będziemy mogli dogadać. Albo że się nie polubimy. No kurczę, rozumiesz, obcy ludzie, dzieciaki jakieś… Ale z nimi jest jakoś tak naturalnie. Jakby w ogóle od dawna tu mieszkali.

‒ Dobrze, że szybko uciekli. Zanim się tam naprawdę zaczęło ‒ mówię i myślę o tych, którzy nie mieli tyle szczęścia.

*

Jadę samochodem do pracy. Dzwoni znajomy i pyta, czy nie potrzebujemy kogoś od angielskiego w naszej szkole. Gości u siebie uchodźców z Ukrainy, okazało się, że matka jest nauczycielką. A my, że tak, właśnie potrzebujemy. Wysyła mi jej numer.

Rozmawiam z nauczycielką. Ma na imię Lidia. Umawiamy się na spotkanie.

‒ And I want to say, that… what happened to your country… It’s terrible… And, you know, it’s just… you know… ‒ plączę się i sam już nie wiem, o co mi chodziło.

‒ Yes. I know. Don’t worry. Everything will be fine.

Rozłączamy się, a ja myślę: „czy właśnie pocieszała mnie kobieta, która opuściła swój dom, uciekając z trójką dzieci przed wojną?”.

Dojeżdżam do szkoły. Wchodzę do biura. Wyciągam komputer, otwieram listę zadań na dziś. Co za bzdury. Co z tego, że ktoś faktury nie zapłacił, co z tego, że zmywarkę trzeba zareklamować? Jakie to ma znaczenie?

*

Dzwonią różni ludzie i pytają, czy czegoś nie potrzebujemy. Odpowiadam, że wszystko mamy, ale i tak pod moją nieobecność ktoś przywozi kilkadziesiąt bochenków chleba.

Na spotkaniu dla uchodźców potrafię już powiedzieć kilka zdań po ukraińsku.

‒ Chocite pohraty w dohanialky? ‒ wołam. ‒ A może w chowanky?

Na spotkaniu jest kilkadziesiąt osób. Same matki z dziećmi. Gram z dzieciakami w dochanialky, potem w chowanky, następnie w dwa ognie, a na końcu w piłkę nożną. Paweł triumfuje. Strzela gol za golem, krzycząc do mnie przy każdej akcji:

‒ Diwtsja! Diwitsja, Janek!

‒ Ja baczu, baczu, Paweł! ‒ odkrzykuję.

Przerywam zabawę z dzieciakami i dołączam na chwilę do grupki rozmawiających matek. Pytam, jak się mają, kiedy przyjechali, czego im potrzeba. Mają się normalnie. Przyjechali wczoraj. Niczego im nie potrzeba. Tylko do domu. Do domu im trzeba.

Znajoma namawia mnie, żebyśmy razem zorganizowali regularne zajęcia dla ukraińskich dzieci. Taką świetlicową przestrzeń, w której mogłyby spotykać się również matki i wolontariusze.

‒ Ci ludzie nie mieli pojęcia, jak jest ich tutaj dużo, są w szoku ‒ przekonuje. ‒ Muszą mieć jakieś miejsce dla siebie. Żeby mogli przynajmniej dzieci zostawić, zakupy zrobić, odetchnąć.

Problemem jest znalezienie ukraińskojęzycznej opiekunki. Ale zgadzam się, coś wymyślimy.

Dzwoni telefon. Oferta pracy dla Anny i Oleny. Hurtownia artykułów medycznych. Przygotowywanie transportów, zarządzanie magazynem, kompletowanie zamówień.

‒ A my to toczno w doma robily! ‒ cieszy się Olena. Umawiam je na spotkanie.

Paweł strzela kolejnego gola.

‒ Trzeba ci znaleźć jakieś zajęcia sportowe ‒ mówię do niego, gdy wsiadamy już do samochodu. ‒ Treningi. Futbol. Z polskimi dietmi. Chocisz?

Patrzy na mnie z niedowierzaniem.

‒ Da! Da! ‒ woła z zapałem i oczy mu się błyszczą z przejęcia.

W domu dzwonię do brata, który prowadzi treningi piłki nożnej dla dzieci. Mają wolne miejsce, przyjmą go za darmo.

Jeszcze tylko praca dla Artema, nowy komputer dla Lidii, staż w salonie manicure dla Maszy, zajęcia tańca dla Tanyi, przybory do malowania dla Katii… I pesele dla wszystkich. I ciuchy sportowe dla Pawła. I treningi biegania dla Artema, wymiana hrywien na złotówki, zapisanie dzieciaków do szkoły, zgłoszenie do gminy, zajęcia ze śpiewu dla Maszy… Boże…

Wieczorem wszyscy razem uczą nas ukraińskich pieśni patriotycznych. Im bardziej fałszuję, tym wszyscy bardziej się cieszą.

*

Artem ma pracę u kolegi przy remoncie domu. Masza prowadzi zajęcia dla ukraińskich dzieci w świetlicy, którą założyliśmy ze znajomą. Czasem przyjmuje u nas w domu klientki, którym robi manicure. Anna i Olena pracują od ósmej do osiemnastej. Wiera studiuje online. Paweł, Katia i Tanya chodzą do szkoły. Dojeżdżają szkolnym autobusem.

Ja nadal uczę się ukraińskiego. Mam takie dziwne marzenie, żeby pewnego dnia poczytać dzieciakom na dobranoc bajkę w ich własnym języku. Ale na razie cały czas potrzebuję ich pomocy. Czytamy Opowieści z Narnii. Nie znali tego. A Artem chce się uczyć polskiego. Więc każdego wieczora najpierw ja czytam pół godziny po ukraińsku, a potem on pół godziny po polsku.

‒ Jan. A skaży „palianica” ‒ mówi Tanya.

‒ Palanica.

‒ Nie, nie! Pa-lia-ni-ca.

‒ Pa-lja-ni-ca…

‒ Ly! Ly! ‒ włącza się Olena i pokazuje, jak układać język.

‒ Ly, ly ‒ powtarzam, ale ciągle coś jest nie tak.

‒ Palianica znaczy chleb ‒ wyjaśnia Anna.

‒ Ce take ukrainskoje slowo, tylko Ukraińciw umijut ce skazaty ‒ tłumaczy Olena. ‒ Jak hto idi, to nasze chlopcy pytajut „woroh czy druh”. Jak druh, to wony kazut „skaży palianica”. Jak skaży prawilno, to nasz.

‒ A jak win skaży nieprawilno, to bum! ‒ Tanya przykłada palec do głowy i pociąga za spust.

Następnego dnia po szkole szalejemy z Pawłem na skateparku. Nauczył się jeździć na rolkach w kilka minut, a po godzinie wjeżdżał już na wszystkie rampy. Ścigamy się, kto wymyśli więcej trików. Rolki dla niego pożyczyłem od mojego siostrzeńca. Jest też z nami Katia i Masza. Nagrywają tik-toki, śpiewają, tańczą przed telefonem. Ja i Paweł zaczynamy wygłupy i specjalnie przewracamy się za każdym razem, gdy wjedziemy w kadr. Nagrywamy też filmik, na którym parodiuję ich tik-toki. Masza jest zachwycona, natychmiast wysyła to wideo wszystkim znajomym. Po chwili pokazuje, że w odpowiedzi koleżanka wysłała jej nagranie, na którym widać czarną chmurę dymu wzbijającą się w niebo spomiędzy bloków mieszkaniowych. Koleżanka napisała, że bomba właśnie spadła na blok, w którym mieszka jej nauczyciel fizyki. A nad tą wiadomością dwa filmiki: ja, który przedrzeźniam influencerki i dymiące osiedle.

Masza coś odpisuje, a potem dziewczyny wracają do nagrywania tik-toków, a ja i Paweł do nauki jazdy tyłem.

W drodze powrotnej odbieramy Artema z pracy. Masza rzuca mu się na szyję.

‒ Mij chopec! Taki krasawyj! ‒ woła, jakby nie widzieli się od miesięcy.

W samochodzie Artem odbiera telefon. Słucha, przytakuje, powtarza „da, da”. Rozłącza się po minucie.

‒ Mnie treba skoro w Ukrainu powertatysja.

‒ Co? Dlaczego? ‒ dziwię się.

‒ Trener skazaw, szczo ja maju. Inszej win meni ze szkoly wykyne.

Nie mogę w to uwierzyć. W domu są już Olena i Anna. Olena wie o wszystkim, rozmawiała z trenerem. Tłumaczy, że Artem nie musi na razie wracać do Ukrainy, trzeba tylko pojechać, żeby zapłacić za szkołę.

‒ No, a to nie można przelewu zrobić? Albo nawet pocztą czy coś?

‒ Nie, nie. Ce tak… inszej nada zaplatit. Tak, no znajesz… ‒ pokazuje na kieszeń i dopiero wtedy do mnie dociera.

Więc na razie Artem zostaje. Tylko Olena pojedzie w sobotę do Ukrainy i pozałatwia sprawy.

‒ A szo win by tam w Ukrainu teper… ‒ gorączkuje się Anna. ‒ Tam wajna! Wczora mij druh… win z Irpienia… idi wulicu i tu trup, tam trup, trup, trup…

Mówi to, nakładając dzieciom sałatkę.

‒ Anna, proszę ‒ nie wytrzymuję. ‒ Nie opowiadaj tego przy dzieciach.

‒ A wone nie rozumijut ‒ odpowiada, ale zmienia temat.

*

W domu ciągle głośno, dużo ludzi, dużo zapachów, dużo bałaganu. Odkąd Anna i Olena poszły do pracy, nie pilnują już wspólnego sprzątania. Dzieciaki ciągle czegoś potrzebują, a ich nie ma. Artem i Masza układają sobie życie, więc też wciąż o coś nas proszą. A my chcemy im pomagać i pomagamy. Ale trochę już nie dajemy rady. Więc wyjeżdżamy z Grażyną na weekend, żeby trochę odpocząć od tego zgiełku. I wtedy się okazuje, że trochę tęsknię za całą tą bandą.

Wracamy z kolejnym nowym domownikiem. Adoptowaliśmy porzuconego psa. Dzieciaki szaleją z radości.

‒ To dla nas? ‒ pytają.

‒ Poky żywesz z nami, to toże wasz pes ‒ odpowiadam.

Wszyscy goście wysypali się na podwórko patrzeć, jak Paweł tarza się z psem po ziemi. Wszyscy oprócz Wiery.

Idę do środka. Wiera siedzi przy komputerze. Wiera, która nigdy nic od nas nie chce. Cicha, spokojna Wiera, wiecznie zajęta studiami albo książkami.

‒ Hi, Wiera, could we talk? ‒ zwracam się do niej, bo jako jedyna z naszych gości mówi po angielsku.

Mówię, że martwię się o nią. Wydaje mi się, że nie ma tu nikogo bliskiego. Z nikim się nie spotyka, nie wychodzi na dwór. Pytam, czy mogę jej jakoś pomóc, czego potrzebuje. Wiera milczy z opuszczoną głową.

‒ Nobody has ever asked me like that… ‒ mówi w końcu.

Pytam, czy mogę ją przytulić. Zgadza się. Gdy się ściskamy, czuję jej łzy na koszulce.

Potem mówi, że brakuje jej tylko ukraińskich książek. Zabrała ze sobą same po angielsku, a teraz tęskni za tymi ukraińskimi.

Odpowiadam, że coś wymyślę.

Wieczorem siedzimy z dzieciakami na kanapie i gramy na telefonach w Brawl Stars. Przegrywam raz za razem.

‒ Ty mij taki druhij tato ‒ mówi w pewnym momencie Paweł, nie odrywając wzroku od ekranu.

Nigdy nie chciałem mieć dzieci, myślę. A tu proszę, wystarczy chwila nieuwagi…

‒ Mama! ‒ woła nagle olśniona Katia. ‒ A koly zakinczytysja wajna, to pojedimo w Ukrainu i zabieremo tato do Polszy! I tut my budimo żywit! Dobre?

Anna nic nie odpowiada. Chowa twarz we włosach i zbiera naczynia ze stołu.

*

Następnego dnia wręczam Wierze czytnik e-booków. Znajoma oddała za darmo.

Tanya nie chodzi już do polskiej szkoły. Nie odnalazła się tam. Płakała, chorowała, dokuczano jej. Teraz przez kilka godzin dziennie ma tylko ukraińskie lekcje online. Przez resztę dnia się nudzi.

Wreszcie Olena mówi, że wracają z Tanyą do Ukrainy. Już tak „sumuje za domem”, że muszą wracać. I do męża. I do miasta. I do kraju.

Nie rozumiemy. Próbujemy z Grażyną ją przekonać, by jeszcze została.

‒ U nas spakojna ‒ mówi. ‒ Nie strelajut.

Ale do Białorusi tylko dziewięćdziesiąt kilometrów. A na granicy właśnie gromadzi się białoruskie wojsko. Wczoraj Łukaszenka i Putin mieli wspólne wystąpienie.

To trudno. Nigdzie nie jest bezpiecznie. Trzeba do domu, będę pierogi dla naszych chłopaków lepić.

‒ Ja toże, toże warenki budu robyty! ‒ cieszy się Tanya.

*

Żegnamy się i wszyscy mamy łzy w oczach. Ściskamy się długo, podszczypujemy w żebra, ganiamy wokół samochodu. Olena opowiada, co będziemy robić, kiedy po zakończeniu wojny odwiedzimy ich w Ukrainie. Tanya grozi mi palcem i tłumaczy, że mam być grzeczny, kochać Grażynę i odrabiać lekcje. Wreszcie wsiadają do auta. Wyłazimy na drogę i machamy im nawet, gdy znikają nam z pola widzenia.

Artem został jeszcze miesiąc. Kupił samochód. Remontu nie skończył, żałuje, że nie zobaczy gotowego domu. Musi wracać, będzie miał studia, mimo że zaraz wakacje. Żegnają się z Maszą prawie godzinę. Z nami żegna się krótko, żołniersko.

Więc są z nami Anna, Paweł, Katia, Wiera i Masza.

Wiera ma sesję. Nikt nie widzi jej przez całe dnie. Nie ma już czasu, by pomagać, tak jak wcześniej, w gotowaniu, sprzątaniu, zajmowaniu się dzieciakami.

A Anna pracuje za dwie, odkąd nie ma Oleny. Na dodatek męczy ją chroniczne przeziębienie. Wraca do domu wycieńczona, głodna, rozdrażniona. Często krzyczy na Pawła. On patrzy w tablet i udaje, że nie słyszy. Atmosfera jest napięta.

Próbuję porozmawiać z Anną, gdy wypakowujemy zakupy z samochodu.

‒ Myślę, że jest ci bardzo ciężko ‒ mówię. ‒ Samotno i trudno. Wiesz, że są ukraińskojęzyczni psycholodzy, którzy bezpłatnie pomagają uchodźcom?

‒ A, nie, to nie trzeba. No trochę ciężko, dużo pracy, ale to dobrze. Trzeba dużo pracować, mniej myśli wtedy jest.

Ale po tygodniu jednak coś w niej pęka. Wracam do domu bardzo późno, a Grażyna i Anna nie śpią. Siedzą przy stole, otwarta butelka wina, Anna płacze. Pokłóciła się z Maszą. I z mężem. Nie ma już siły. Nie daje rady. Boi się, że ich wyrzucimy. Nie wie, co robić ‒ czy wracać do Ukrainy, czy zostać w Polsce na dłużej. Może mieszkania poszukać, tylko jak, gdzie?

‒ Nie wyrzucimy was ‒ obiecujemy. ‒ Czasem jest nam trudno, wtedy próbujemy o tym mówić. Jak będzie za trudno, to też powiemy, pogadamy, coś wymyślimy.

Kilka dni później Anna bierze urlop i wszyscy razem jadą na weekend do Ukrainy. Tylko Masza zostaje z nami. Nie widać po niej, żeby jakoś to przeżywała. A przecież nie ma tu już nikogo bliskiego poza nami. Chłopak i mama w Ukrainie, siostra w Poznaniu, taty brak, koleżanki i znajomi daleko. Jest za to nowa praca w foodtrucku, są imprezy, nowo poznani ludzie. No i Tik-Tok.

*

Wracają do Polski, ale już bez Wiery. Została. Rosjanie wycofali się z dużej części zajętych terenów, pojawiają się doniesienia o postępach w negocjacjach pokojowych. Wielu Ukraińców wierzy, że największe niebezpieczeństwo minęło.

Spędzają u nas jeszcze trochę czasu. A potem nagle Anna oznajmia, że znalazła mieszkanie. Mają wyprowadzić się w poniedziałek.

Trudno jest nam się rozstać. Pożegnanie usiłujemy łagodzić obietnicami wzajemnych odwiedzin i regularnych wypadów na skatepark.

Do żadnych odwiedzin jednak nie dochodzi. Nikt z nas nie ma do tego głowy w wirze spraw, obowiązków, do których dochodzi jeszcze pomoc uchodźcom na dworcach, podróż z transportem humanitarnym do Lwowa oraz nowi goście w domu ‒ dwie starsze panie, czyli pani Natalya i pani Dana. Dobrze nam się z nimi żyje, ale nie nawiązujemy szczególnej relacji. To nie to samo, co wcześniej ‒ z Pawłem, Katią, Tanyą, Anną, Oleną, Artemem, Wierą i Maszą…

No właśnie, Masza. Masza mieszka z nami już pół roku. Nie prowadzi zajęć w świetlicy, są wakacje. Coraz częściej za to nie ma jej w domu. Szuka pracy, stażu, miejsca dla siebie. Poznała jakichś ludzi. Jeździ też co jakiś czas do siostry do Poznania. Artem z nią zerwał.

Kiedy wracamy do domu po dwutygodniowym urlopie, Maszy nie ma. Nie pojawia się też następnego dnia ani kolejnego. Niepokoimy się.

Przez telefon mówi, że mieszka teraz u kolegi. Będzie przyjeżdżać na weekendy. Ma też nową pracę, bardzo dobrą, dużo zarabia. Przyjedzie w sobotę i opowie.

Rzeczywiście przyjeżdża i opowiada. A nam krew zastyga w żyłach.

Poznała Ukraińca, który zaproponował jej prostą i dobrze płatną robotę. Odbieranie telefonów i umawianie klientów w agencji towarzyskiej. Zajmuje się tym już od tygodnia.

Masza ma siedemnaście lat. Osiemnaste urodziny będzie miała za dwa miesiące.

Udaje nam się zachować spokój. Nie robimy awantury. Rozmawiamy. Rozmawiamy długo i widzę, jak wyraz jej twarzy stopniowo się zmienia. Znika gdzieś brawurowość i pewność siebie. Znika beztroska i ekscytacja. Siedzi przed nami smutna, zagubiona dziewczyna.

Jej matka nie wie. Matce by nie powiedziała. Nam powiedziała, bo wiedziała, że jej nie skrzyczymy. Ale nie sądziła, że tak się tym przejmiemy. Myślała, że to nic takiego, ot śmieszna historia, dziwna przygoda.

Obiecuje nam, że więcej tam nie pójdzie. My obiecujemy, że nie powiadomimy jej matki ani policji.

‒ Wy moi polscy mama i tato ‒ mówi w pewnej chwili.

Przytulamy się we trójkę. Pies wciska łeb między nasze kolana, żeby sprawdzić, co się dzieje.

A ja myślę o tym, że Paweł i Katia niedawno wrócili już z Anną do Ukrainy. I nie poczytałem im na dobranoc bajki po ukraińsku.

 

Imiona postaci-uchodźców zmieniono.

Opowiadanie zwyciężyło w konkursie „Uchodźcy i my. Twoja opowieść”, zorganizowanym przez Instytut Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan Eber, Palianica znaczy chleb, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 196

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...