13.04.2023

Nowy Napis Co Tydzień #198 / Na Ukrainie kumkają żaby

Zosin. Zza szlabanu co jakiś czas wyjeżdża auto na ukraińskich blachach, ale większość ludzi idzie pieszo. Kobiety w różnym wieku, z dziećmi lub bez. Każdy coś niesie. Kobiety ciągną walizki, nastolatkowie biorą po dwie torby, bo są już przecież silni i muszą dbać o mamy i siostry. Niektórym rodzinom pomagają strażacy, ciągnąc bagaże i niosąc pod pachami pluszaki. Nawet przestraszone maluchy mają na plecach różowe i niebieskie tornistry, tylko że dzisiaj nie idą do szkoły. Dzisiaj uciekają przed wojną.

Koło przejścia hałda ubrań. Po polskiej stronie czekają zmarznięci ludzie. Piją herbatę z termosów, jedzą kanapki w srebrnej folii i palą. Co jakiś czas przechadzają się, żeby odgonić zimno. Rejestracje z całego kraju i zza granicy, stan floty różny, od kanciastych SUV-ów po zajeżdżone Passaty. Są tu jeszcze policjanci do kierowania ruchem, świadkowie Jehowy z banerem w strategicznym miejscu, dwa vany z darmowym jedzeniem, jeden foodtruck i dziennikarz z holenderskiej gazety katolickiej. Nie mówi w żadnym lokalnym języku, ale też jest.

Kilkaset kroków od szlabanu strumyczek ludzi rozpływa się na boki. Niektórzy witają się z rodzinami i wsiadają do czekających aut, inni wyciągają telefony, dzwonią i czekają. Ukraińskie samochody odjeżdżają w nieznane miejsca. Część z nich pojedzie pewnie dalej, na Zachód. Część miniemy wieczorem, jadąc od granicy. Staną koło drogi, przy rowach, w lesie i będą odsypiać wielogodzinne czekanie. Jutro ruszą dalej.

Stoimy we dwóch, ja i mój wujek, z kawałkiem kartonu, na którym markerem napisałem „Kowalew”, a pod spodem „Bodnar”. Wiemy, że niedługo powinni przejść. Mamy kartkę z wydrukowanymi zdjęciami, nazwiskami i numerami telefonów. Szukamy podobnych osób w tłumie, ale nie widzimy nikogo. Po chwili zatrzymuje się przed nami grupka ludzi. Uśmiechają się. Patrzymy na kartkę, ale nie wydają nam się podobni. Oni dalej się uśmiechają, a my patrzymy się na nich i na siebie niezręcznie. W końcu z grupki wychodzi do nas młoda dziewczyna i mówi „Marek? Szostek?”. Wtedy my też się uśmiechamy. Znaleźliśmy się.

***

Na cmentarzu w Maniowach leży tylko jedna Olga. Ma nagrobek z lastryka, z kwiatami i czarną tabliczką (Jan Kubicz, *1923 +1992, Olga Kubicz, *1924 +1993). Kubiczów leży tutaj sporo, ale Olga nie nazywała się kiedyś Kubicz. Nazywała się Olha Symonczuk i urodziła się w Masłopuszczy, małym chutorze między Słuczem a Horyniem. Olha chętnie opowiadała o swoim dzieciństwie. Mówiła, że beczki z kiszoną kapustą trzymali w rowach pod wodą, a na czas Wielkiego Postu wymywali wszystkie garnki do czysta. Koło ich chutoru były kanały, i kiedy przeprowadzali krowy przez taki kanał, to potem z nóg trzeba było odrywać pijawki. Wieczorami kumkały żaby. W zimie z lasów wychodziły wilki i podobno raz zaglądnęły nawet przez okno do wnętrza chaty.

Dzieciństwo Olhi skończyło się szybko. Kiedy miała siedem lat, zmarła jej matka. Kiedy miała piętnaście lat, wieś zajęli Rosjanie, a dwa lata później – Niemcy.

– I w którym roku ją wzięli? W czterdziestym trzecim, nie? – pytam się babci.

– Nie, mi się zdaje, że tatę w czterdziestym. Ją chyba też, bo miała siedemnaście lat, to było kiedy? To w czterdziestym drugim albo pierwszym. Zabrali ją do Niemiec, do Austrii, bo mieli wziąć jej brata, ale on strasznie płakał i ona się nad nim ulitowała i poszła za niego. Bo u nich było tak: moja mama, Maksymilian, Piotr, Mikołaj, Iwan i Żenia. Maksymilian w wojsku w Krakowie służył i reszty mama nie mówiła. Może on był najstarszy. Piotra zabili, ino nie wiem kto, czy Niemcy, czy Rosjanie. W chałupie go zabili, weszli i zabili tak, że na progu leżał. A jego żonę wywieźli na Syberię. Mikołaja wzięli gdzieś, nie powiem ci gdzie, no tak jak wtedy brali, i go tam bili, ale go wypuścili. On był taki marny, a mama gadała, że on temu taki, że go strasznie bili tam, jak go zabrali. No i z braci został tylko Iwan, a on miał dziewięć lat i okropnie płakał, jak go chcieli wziąć na te roboty. I mama poszła za niego.

***

Nadia ma zmęczone oczy i bladą twarz. Mówi, że mało spała, mimo że to jej mąż prowadził do granicy. Mówi, że dużo płakała, ale teraz nie widzę w jej oczach łez. Jest 28 lutego i Nadia jest gotowa zrobić wszystko, żeby chronić swoje dzieci. Na przejście czekali ponad dobę, więc jemy kanapki, pijemy herbatę, rozkładamy bagaże w samochodach i wyruszamy, jedno auto ukraińskie i dwa polskie. Jedziemy z Zosina kiepskimi drogami na Tomaszów i Jarosław, potem już A4 do Brzeska, stamtąd zjazd na Nowy Sącz i wzdłuż Dunajca na Nowy Targ. Ja wiozę nastoletnich Danyłę, Natalię i Denisa, siostrzeńców Nadii. Nie rozumiemy się wzajemnie i rozmowa się nie klei. Zresztą o czym można rozmawiać z kimś, kto właśnie uciekł przed wojną do obcego państwa? Przypominam sobie poradnik dla osób przyjmujących uchodźców i włączam hotspot. Nastroje od razu się poprawiają. Wszyscy piszą do rodziców i znajomych, że są już w Polsce, że się udało.

W Jarosławiu dzwoni do mnie Nadia i mówi, że musi się zatrzymać. Stajemy na uśpionym parkingu. Nadia chwiejnym krokiem wychodzi z samochodu. Nie spała już prawie dwa dni i jest przeraźliwie wyczerpana. Daję jej czekoladę i swojego Redbulla na czarną godzinę. Nadia mówi, że nigdy czegoś takiego nie piła, ale najwyraźniej jej pomaga, bo po chwili trochę się ożywia. Pytam, czy ma siłę jechać dalej, możemy przecież przespać się w samochodzie do rana. Odpowiada, że da radę. Nigdy nie była za granicą i nigdy nie jeździła autostradą, bo zazwyczaj prowadził jej mąż. Ale Sasza nie mógł wyjechać z kraju, a ona musi dowieźć swoje dzieci w bezpieczne miejsce. Ruszamy dalej. Po pół godzinie, już na autostradzie, dzwonię do Nadii zapytać, jak się czuje. Mówi, że jest dobrze i możemy jechać szybciej. Wciskam gaz i uśmiecham się pod nosem. Jeśli tacy są Ukraińcy, to ta wojna nie będzie dla Putina łatwa.

***

– W Austrii pracowali u baorau Bauera – u rolnika [przyp. aut.].[1] – mówi babcia. – Tata pracował przy koniach, no i tam chyba te polne roboty, a mama w domu. Piekła chleby, gotowała, chłopom łatała spodnie, takie robiła rzeczy. Mówiła, że ciężko było, orobić się musiałaorobić się musiała – musiała dużo pracować [przyp. aut.].[2], ale nie wiem, czy ją bili albo coś. Dawniej się tyle nie gadało o takich rzeczach. Tyle wiem, że jak jej się palec obierałpalec obierał – palec ropiał [przyp. aut.].[3], bolało ją strasznie i nikt się tym nie przejął, musiała i tak te spodnie łatać. No i tak się zapoznali, że chłopy przychodzili jeść, ona robiła w kuchni, oni – jak to chłopaki – podrywali.

Jezus, mama się tacie okropnie podobała. Już jej nie popuścił, no okropnie mu się podobała. On był strasznie za mamą. No, mama była piękna dziewczyna ukraińska, ja takie zdjęcie gdzieś miałam, jak była na Ukrainie z koleżanką. Jak namalowana. A potem wojna się skończyła i wrócili. Wrócili do Maniów.

Ale rodzina taty jej nie chciała, bo ona biedna, niczego by nie wniosła, ani pola, ani majątku, no i jeszcze Ukrainka. Dawno tak ludzie wytykali, „Ukrainka, Ukrainka”. Dziś też gadają, nie? Może mama nie chciała, żeby ludzie wiedzieli, że jest Ukrainką. Nieraz się dziwię, jak to mama się nauczyła po polsku gadać. To mnie zastanawiało, że nigdy nie słyszałam, żeby mama zaciągała, czy żeby po ukraińsku gadała. Nigdy nie gadała po ukraińsku, ino zawsze po polsku, znaczy po góralsku. Bo mama nigdy nie chodziła do szkoły, ledwo się podpisała, nigdy gazety nie przeczytała. Przeglądała, ale nie przeczytała. Tata miał cztery klasy, to on gazetę czytał.

W każdym razie wspominała Ukrainę, że u nich to jest ładnie, u nich to jest taka czarna ziemia, a wieczorem tak żaby kumkają. I jeszcze to gadała, to że u nich nikt w domu nie przeklinał, a tutaj to nieraz tata taką wiązankę puścił, że szok. Zresztą ona tu była sama, biedna, teściowa i inni z rodziny nie byli dla niej dobrzy, wszyscy ją traktowali źle. Niezadowoleni byli, że tata ją przywiózł tu, bo raili mu już inną dziewczynę.

Także mama pewnego razu przyjechała tu do Nowego Targu i tam poszła na służbę w jakimś domu na ulicy Waksmundzkiej. Może się chciała rozstać, bo mieszkać nie było gdzie, a babka nie dała im domu. Ktoś jej znalazł robotę i wyjechała. Ale tata jej nie dawał spokoju, pojechał na tą Waksmundzką ulicę i ją zabrał z powrotem, i ją przekonał, żeby została. Wyjechali do Żnina, na ŻuławyTak naprawdę Żnin jest w woj. kujawsko-pomorskim [przyp. aut.].[4], tam wzięli ślub, ale coś im nie pasowało i wrócili się. Wrócili się i mieszkali na komorzeTo jest: wynajmowali miejsce do mieszkania u innych gospodarzy [przyp. aut.].[5], z jednej komory na drugą. I w końcu zbudowali ten dom.

***

Iwan i Mychajło jeżdżą na plastikowych sankach. Jeszcze nigdy nie widzieli takich gór ani takiego śniegu. Ośnieżone Tatry odcinają się od zimowego nieba i chłopcy pytają, czy są tam „alpiniści”. Mówię, że chyba tak, i że kiedyś tam pojedziemy.

Danyło jest moim pośrednikiem w rozmowach z chłopcami. Uczymy się słów przydatnych na sankach. „Szybko” to „szwytko”, „pomału” to „powilno”, a „ostrożnie” – „obereżno”. „Dom” – „dim”, „śnieg” – „snih”, „większy” – „bilszyj”. Trudniejsze rozmowy przeprowadzamy przez tłumacza Google. Danyło uparcie próbuje zrozumieć różnicę pomiędzy „ł” i „w”, a ja nie potrafię rozróżnić „h” i „ch”. Ale Danyło uczy się szybciej ode mnie i za kilka miesięcy będziemy jechać razem autem i rozmawiać po polsku o jego planach na przyszłość. Chciałby studiować w Polsce, ale jeszcze nie do końca wie, jaki kierunek. Będziemy jeszcze mówić o rowerach, łowieniu ryb, wojnie i snuć plany na polsko-ukraiński biznes. Plan sprzedaży ukraińskich malin w Polsce (dobre przebicie na cenie!) ugrzęźnie z powodu braku tira.

To będzie za kilka miesięcy, ale teraz próbuję sobie radzić z nagłym pojawieniem się pięciu obcych osób w naszym domu. Widać, że Nadia stara się nie być dla nas obciążeniem. Jest wspaniała, piecze drożdżówki i ciasta, pomaga nam gotować obiady i strofuje Iwana i Mychajłę, kiedy są za głośno. Nigdy nie narzeka i świetnie się dogadujemy, ale pierwsze dwa tygodnie i tak są ciężkie. Ja i mój brat – dwaj introwertycy z niechęcią do zmian – unikamy wychodzenia z pokoju, jeśli nie jest to konieczne. Ja chodzę do pracy na dziesiątą, ale i tak budzę się przed siódmą, bo właśnie wtedy mała Sofija ogłasza wszystkim, że właśnie wstała. Rodzice śpią w salonie, bo swoje łóżko oddali Nadii. Pewnego dnia mama wraca z pracy dwie godziny później niż normalnie. Zrobiła sobie drzemkę na podłodze w swoim gabinecie, bo wiedziała, że w domu nie da rady zasnąć.

Ale my mieszkamy we własnym domu, we własnym mieście. Śpimy we własnych łóżkach. Chodzimy do pracy i do szkoły, i nie martwimy się alarmami przeciwlotniczymi. Nie mieliśmy nigdy zaciemnienia i w Nowy Targ nie uderzyła nigdy rakieta.

Nadia nie wie, czy będzie mogła wrócić do domu i czy zobaczy jeszcze swojego męża i swoich rodziców. Jest początek wojny, a wojna jest nieprzewidywalna. Nadia zastanawia się, czy jej kuzynka będzie mogła jeszcze wrócić do swojego nowego mieszkania w Charkowie, bo w ich blok uderzyła rakieta. Iwan i Mychajło pytają, gdzie jest tata, a Danyło martwi się, jak będzie mógł dokończyć szkołę. Tylko mała Sofija wydaje się najspokojniejsza. Ma właśnie drugie urodziny i mówi już dwa słowa – „mama” i „ni”. Za kilka tygodni uzna, że pora dostosować się do sytuacji i ku rozpaczy swojej mamy przejdzie na polskie „nie”.

***

– Pomyśl sobie, ona się ze swoją rodziną nie widziała trzydzieści pięć lat, ani nawet nie miała żadnego kontaktu. I w siedemdziesiątym szóstym myśmy napisali list, bo mama wtedy już tęskniła i zastanawiała się, czy ktoś tam jeszcze żyje. Mama pamiętała adres. Nawet nie adres, tylko nazwisko, ale ono było już wyprzekręcane, Siemieńczuk, Simonczuk, Symonczuk. Listonosz tam na poczcie się zastanawiał, kto to może być i zaniósł w końcu do syna jej siostry, bo siostra, do której to wysłaliśmy, już nie żyła. List napisaliśmy po rosyjsku, bo ja wtedy umiałam trochę po rosyjsku. Oni odpowiedzieli i śmy się umówili, że przyjedziemy, że ten jej siostrzeniec będzie na nas czekał na stacji i czytał gazetę.

Pojechalimy w siedemdziesiątym szóstym, pekaesem na Rzeszów i do Medyki, zajechalimy na przejście, wysiedlimy, podstawili pociąg, zaraz te kontrole, sprawdzali wszystko.

Zajechalimy do Lwowa, Jezus, jaki ten Lwów był, jaki ten dworzec! My ze wsi, to się nie mogliśmy nadziwić. I tam my się przesiedli na jakiś inny pociąg, który jechał w kierunku Równego. Prawie my na noc zajechali do Sarnów, wysiedlimy, noc i cisza, i pustka, pusty dworzec, prawie jak na filmie rosyjskim. Ale patrzymy, przy kasie stoi ten Piotr z gazetą. No i zajechalimy do nich, a tam pod pościelą bimber się już kisił, kolacja, stół zastawiony, mięsiwa, wszystkiego, gadka, ktoś wyciągnął harmonię…

Ale kogo spotkaliśmy, to nie wiem, było ich dużo, mówili po ukraińsku, nie spamiętasz. Przyjechał Iwan, ten brat mamy, za którego ona wtedy poszła na roboty. On mieszkał wtedy już w Rosji, ale dali mu znać i przyjechał. Mama pamiętała jeszcze mówić po ukraińsku, siedziała, uśmiechała się, wszystko rozumiała. Ale była taka jakby zdziwiona, przerażona, że tam jest. I naprawdę wieczór żaby kumkały.

W Równem my kupili złoto, żeby do Polski przewieźć. Pojechalimy do Mikołaja i do innych z rodziny. Mama była tak oszołomiona, że gdzie ją kierowali, tam szła, i ino gadała: „tak u nas jest, taka u nas ziemia piękna”. I płakali tam, bo oni myśleli, że umarła – po wojnie tyle roków.

***

Jest kwiecień. Wstaję i schodzę do kuchni. Danyło jest jeszcze w domu, bo do szkoły idzie na popołudnie. Iwan i Mychajło uczą się, z telefonów dochodzą głosy nauczycielek i ich kolegów z klasy. Większość ich kolegów została w Ukrainie, ale lekcje i tak są online, bo szkoła nie jest tak bezpieczna, jak rodzinne domy. Nadia piecze właśnie ciasto i dziwi się, że zima się jeszcze nie skończyła. Za oknem rzeczywiście pada śnieg, a niedługo przecież Wielkanoc. W tym roku będziemy ją świętować dwa razy.

Kiedy ludzie dowiadują się, że gościmy rodzinę z Ukrainy, od razu proponują pomoc. Dostajemy piętrowe łóżko dla chłopców i łóżeczko dla Zosi. Szukamy miejsca na dziecięce rowery, ubrania, pluszaki i zabawki. Dostajemy pieniądze od znajomych, a z gminy przywozimy pampersy i jedzenie. Organizujemy laptop dla Danyła, żeby mógł się uczyć. Rodzice przywożą łóżko od babci i wstawiają je do byłej garderoby. Danyło oferuje, że pomaluje pokój, w którym ma mieszkać – i całkiem dobrze mu to wychodzi. Po paru przemeblowaniach okazuje się, że w naszym domu jest jeszcze sporo miejsca, w sam raz na to, żeby siostra mogła jeszcze zaprosić koleżankę na noc. Koleżanka jest jedynaczką i – delikatnie mówiąc – jest przerażona.

W prawosławną Wielką Sobotę Nadia z dziećmi i Danyłą jedzie do Zakopanego do cerkwi. Do tych świąt przygotowywaliśmy się już od kilku dni. W niedzielę rano jemy drugie już śniadanie wielkanocne, a po południu przyjeżdża wujek z drugą częścią naszej ukraińskiej rodziny. Wielki stół, złożony z dwóch mniejszych, ciągnie się przez dwa pokoje, a na nim ciężko leżą sałatki, ciasta, szynki, kiełbasy i stoją dzbanki herbaty, soku i złotego kwasu. Jesteśmy razem już dwa miesiące i dobrze nam się rozmawia. Ogólnosłowiańskim zwyczajem siedzimy, jemy i śmiejemy się, a potem dalej siedzimy, jemy kolejną porcję i śmiejemy się jeszcze trochę więcej. Najwytrzymalsi jedzą trzecią porcję. Po obiedzie idziemy na długi spacer, a wieczorem nikt nie chce się rozjeżdżać.

***

– Mama była dobra, wszystkim by usługiwała, wszystkim by za wolą chodziła, wszyscy żeby mieli, tylko nie ona, ona nie musi. Tata był więcej na luzie. Mama – musiało być porobione wszystko. Jezus, ona by się załamała, jakby kot nie zjadł na wieczór. Bardzo gospodarna, dobra, serdeczna, żadnych koleżanek, bajek, nic. Ja nieraz gadałam: idźże do koleżanek, a ona zawsze – nie mam czasu. Jako matka była bardzo opiekuńcza, dobra. Pokorna, spokojna. Biedna. Jednak bez tej rodziny – ciężko.

Tata nie był taki. Czasem mama gotowała, robiła wszystko, a tata przyszedł, chodź, bedemy siecke żnąć!bedemy siecke żnąć (ukr.) – będziemy ciąć siano na sieczkę [przyp. aut.].[6] Nieważne, że teraz jej tam kipi czy coś – teraz ma iść. Żeby się tak strasznie kłócili, to nie. Ale tata lubił iść do sąsiada i tam se wypili, to po wypiciu miał taki charakter nie barzbarz (ukr.) – nie bardzo, średnio [przyp. aut.].[7]. Mama ino gadała do mnie: idź kuknij przez okno, gdzie tam pije. A potem mówiła, przyjdzie to zaś będzie gwałtu robił. Mnie się wydaje, że koledzy mu tak na mamę gadali, że Ukrainkę se wziął czy coś. A dawno się liczyło, żeby miała majątek. Ale on taki chojrak, a jak mama umarła, to kroku nie zrobił bez tej jej gospodarności.

***

Nadia już od kilku tygodni mówiła o powrocie do domu. Nakłoniliśmy ją, żeby doczekała do dziewiątego maja, do Dnia Zwycięstwa. Kiedy Putin nie ogłosił niczego konkretnego podczas swojego przemówienia, wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem, jak pogodną i promienną osobą jest Nadia. Przez cały tydzień śmiały jej się oczy na myśl o powrocie do domu. Chłopcy też się ucieszyli, kiedy mama powiedziała im, że można już wracać do taty. Tylko Danyło był rozdarty. Z jednej strony chciał wracać do swojej mamy, ale z drugiej zadomowił się już w Polsce. Chodził do klasy przygotowawczej i naprawdę już dobrze mówił po polsku. Polska mu się podobała i chciał tu studiować.

Później wszyscy płakali w dzień wyjazdu. To był maj i rano śpiewały ptaki. Wydawało się, że obsiadły każde drzewo i każdy krzak, że cały las jest ich pełen, bo tak ogłuszający był ich śpiew. A potem było pusto i cicho.

Dwa tygodnie po wyjeździe Nadii i jej dzieci: Iwana, Mychajła i Sofii, a także Danyły, jej bratanka, mama zaczęła sprzątać pokój dzieci i Nadii. Wyszła z niego ze łzami w oczach. Powiedziała mi później, że najbardziej tęskni za małą Zosią.

***

– Potem oni byli u nas jeszcze dwa razy, Piotr z żoną. A potem kontakt się urwał i dopiero potem twój tata do nich napisał, ale to już wiesz – kończy babcia.

Pamiętam, że byłem w gimnazjum, kiedy dostaliśmy odpowiedź. Zwykła, biała koperta, a na niej imię mojego taty napisane niewprawną, ale staranną ręką. W środku kartka z zeszytu w kratkę, starannie złożona, z obiema stronami gęsto zapełnionymi kaligraficznym pismem w nieznanym języku. Na marginesie dwa numery. Pamiętam, jak tata dzwonił i jak przywoływał z pamięci odległe rosyjskie słowa. Nie rozumiałem, o czym rozmawiali. Potem tata kazał mi założyć konto na Vkontakte. Wysyłaliśmy tam sobie życzenia świąteczne. Znalazłem słownik rosyjskiego i nauczyłem się czytać. A, be, wu, gie, de, miękki i twardy znak. Ćwiczyłem czytanie na wyrazach w słowniku, karowa, karol’, karonka, karosta, karotkij.

Teraz patrzę na dużą kartkę z kolorowymi imionami, którą zostawiła Nadia. Całe drzewo genealogiczne. Nadia, córka Oleksija. Oleksij, syn Mykoli, czyli Mikołaja. Mikołaj, brat Olhi Symonczuk.

Wyskakuje mi powiadomienie z naszej grupy facebookowej. W Ukrainie zbiory, Nadia wysyła zdjęcia malin, pomidorów, kukurydzy i ziemniaków. My chwalimy się zdjęciami z miodobrania. Iwan i Mychajło wracają do szkoły, ale tylko rozpoczęcie roku mają w klasie, potem znów zdalnie. Danyło wrócił do swojego technikum, a Natalia, jego kuzynka, zaczyna studia w Kijowie. Mąż Nadii, Sasza, pracuje w Niemczech. Na filmiku, który dostaliśmy, mała Zosia jeździ na plastikowym rowerku. Wyobrażam sobie, że wieczorem nad kanałami nadal kumkają żaby.

 

Imiona i nazwiska ukraińskich gości zostały zmienione.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mikołaj Szostek, Na Ukrainie kumkają żaby, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 198

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...