24.05.2023

Na plaży

Wstałam o szóstej. O wpół do siódmej szłam na plażę, drogę przebiegł mi kot. Czarny, nieduży. Otarł się o moją nogę, tę z bandażem, co nim owinęłam ranę, która drugi miesiąc goić się nie chce. Pogłaskałam go i powlókł się za mną. Ustawiłam się w kolejce pod rybacką budką. Morze, spokojne, jak starość nieczułe, cofało się po horyzont i wracało na brzeg odwiecznie niezdecydowane: ziemię posiąść czy niebo i w tym od starości, której siłą rzeczy do nieba bliżej, się różniące.

Kot gdzieś zniknął, nie było już kota, pewnie zaszył się w wydmowych zaroślach.

– Tylko jeden kuter wypłynął – z budki wychylił się sprzedawca, nieogolony, w gumowej kapocie. – To i ryb mało będzie. – W kolejce ustawiło się ze trzydzieści osób, emerytów większość (ryby prosto od rybaków, niesprawione, tańsze są niż w sklepie), trochę właścicieli małych smażalni, czynnych poza sezonem. – Bruksela płaci wam, żeby nie łowić, to nie łowicie – odezwał się ospale białobrody mężczyzna. Nikt nie podjął tematu, zapadnięto w czekanie.

Niedaleko była ławeczka. Usiadłam, a na moich kolanach słońce. Dobrze, pochwaliłam je, pogrzej odwapnione kości. Mewy szwendały się wokół z jakimś chaotycznym, wścibstwem, wydziergiwaly w piasku szponiaste szyfry. Zdawało mi się, że czarna kula czochra włókna wydmowej trawy, ale od dawna po półoślepłych źrenicach skaczą mi, skupiają się i rozpryskują ciemne plamy – i człowiek nigdy do końca nie wie, które z nich to mary. Wreszcie dobiegł warkot kutra i wróciłam do kolejki. Błyskały się, ślizgały w słońcu uwalniane z sieci rybie płetwy – w kolejności odwróconej migotały dawnoprzeszłe lata – jakby czas, przejrzawszy na oczy, chwycił się za głowę. Stawałam się coraz młodsza, a wszystko coraz starsze; im bardziej byłam gładsza, jędrniejsza, giętka i wyprostowana, tym starsze samochody furkotały pod oknem na grzbietach kocich łbów, a kłaniały im się po bokach masywne, dawno wycięte klony. Fasady przedwojennych, wyburzonych już kamienic kruszały w cieniu zagłady. Jednak w sercu i w nogach było mi lekko, bo wszystko to stare, rzężące, przeminięte, w świetle mej młodości zyskiwało perspektywę.

– Już po rybach – obwieścił po godzinie rybak z budy takim tonem, jakby odjechał ostatni pociąg i nigdy nie miał wrócić. Co było począć, ruszyłam powoli z powrotem wzdłuż brzegu. Pod stopami chrzęściły kruszyny wyszczerbionych muszli. Lśniące płaszczyzny wody garnęły się pod niebo w poddańczej ufności, znieruchomiały statek na redzie spoglądał smutną dalekością, jak los nieprzeczuty, lecz już przesądzony. Ktoś zawołał: – Pani zaczeka! – Odwracam się. Dwóch chłopaczków, takich koło dwudziestki, pędzi za mną, wymachując rękami, a w tych rękach podrygują pełne siaty – czy oni bar jakiś obwoźny prowadzili i dlatego w kolejce nie stali, nie wiem.

– Nie dostała pani ryb? – pyta jeden, z bródką, pucołowaty.

– No nie.

Wtedy drugi, drągal, ze szczeciną, wyjmuje z siatki łososia, z półtora kilo sztuka, jak nie więcej, i śledzi porządną garść – bo tylko łososie i śledzie zgarnęły tego dnia sieci – i wsuwa do mojej torby.

Potem oddalili się szybko, gibkimi krokami młodości, śmiejąc się z czegoś, a statek na redzie płowiał w mgielnej ławicy, która, nie wiedzieć kiedy, rozłożyła się nad tonią. Czarny kot wyłonił się z wydm i patrzył w dal.

Opowiadanie pochodzi ze zbioru Kocio.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Isakiewicz, Na plaży, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...