25.05.2023

Nowy Napis Co Tydzień #204 / Zabawa

Matka moja, Lusia Hornstein, miała dziwny akcent. Była to jakaś bezkątna, soczysta mowa. Jednak to co matczyne z natury swej posiada właściwości tkliwe. Zestarzejesz się, a głos, zapach skóry i wszystko, czym nasiąkłeś od stanu płodowego, wyda ci się dobre i pożądane. Dlatego akcent matki traktowałem jak jej dłoń czy podbródek. Z innych odmienności: nie lubiła żółtego, a ludziom zwykle się ten kolor podoba. Poza tym nasza rodzina mieściła się w „american style of life”, z „fine” na ustach, owym zaklęciem świata pomyślności i sukcesu, i przywartym do niego białozębim uśmiechem.

Pewnego dnia, siedem lat przed swą śmiercią, matka rzekła: – Jestem z Europy Wschodniej. Z Polski.

Z moich kolan zsunęła się gazeta. (Jej szelest był chropawy, suchy, jakby wypełniony opadłym listowiem). Oto, co ukrywała:

Uciekinierka z lwowskiego getta, do Warszawy przedostała się na fałszywych papierach. Tak znalazła się po nieoznakowanej, aryjskiej stronie. Oznakowanych żółtymi paskami na ramieniu Niemcy otoczyli murem getta. Po ucieczce Lusia Hornstein wiele razy spozierała na swe ramię, upewniając się, że nie ma tam żółtej pręgi. Niekiedy ulegała wrażeniu, jakby rękaw ciemnego płaszcza zażółcał się – wtedy przyśpieszała kroku, aby umknąć otwartej przestrzeni. Lokum, które wynajmowała wespół z kilkoma osobami – wszystkimi na lewych dokumentach – mieściło się w solidnej kamienicy z elementami art deco ze złoconego brązu, świadectwie przywiązania do wykwintu, i szarpanymi dziurami po ostrzale – dowodzie grasującej śmierci. W mieszkaniu był jeszcze kot (któż wie, jak się przyplątał), młody, szary – byt na wskroś na jedno i drugie obojętny. Mieszkanie należało do oficera polskiego podziemia o imieniu Zbigniew. (Choć być może innym; kamuflaż jest ojcem konspiracji, a jego matką blaga). Przed świętami Bożego Narodzenia przyniósł swym lokatorom folię, papier i ścinki tkanin. Sporządzili z nich ozdoby choinkowe, które sprzedawano w strefie nieoznakowanych. Między świętami żyli z papierosów. Pewna właścicielka kiosku tabacco zaopatrywała ich w tytoń, który całymi dniami upychali w skręcane bibułki. Zdarzało się, upadnie jakiś i poturla się po podłodze, a kot rzuca się za nim w komiczną pogoń i Lusia Hornstein myśli: jedyne bezkrwawe łowy w Warszawie.

Mieszkanie opuszczano niezwykle rzadko. Jednej niedzieli dwoje lokatorów zakomunikowało pozostałym: – Wychodzimy.

Dzień, jak to bywa z niedzielami, chadzał w naftalinowej woni i miał koloryt pomarańczowy, a jeśli tak się tylko wydawało, to znaczy, że też brał udział w maskaradzie. Lusia Hornstein, która podążała z towarzyszącym jej konspiratorem pod wskazany przez Zbigniewa adres, by przekazać zamelinowanym tam rozkazy podziemia, zastanawiała się, czy jej kroki, z trudem trzymające się umiarkowanego tempa i zbyt niecierpliwie uderzające o bruk, z dostateczną wiarygodnością wczuwają się w rolę niedzielnych spacerowiczów, skłonnych okupacyjną rzeczywistość zasnuć wonią naftaliny i owym pomarańczowym całunem świątecznego popołudnia. Jednak zadanie wypełniono bez przeszkód.

Wracali przed szóstą. Dachy grzęzły w dymach. Chwackie skrzydła wróbli rajcowały w ocalałych, studziennych podwórzach miasta. Mężczyzna w kapeluszu i kraciastej marynarce wyłania się z bramy kamienicy ze sztukaterią art deco i zachodzi im drogę: – Jesteście Żydami. Oddam was gestapo. – To mieszkający w tym samym budynku Polak. Zajmował się handlem. Pod jednym okiem miał znamię, które wyglądało jak czarna łza.

Towarzysz Lusi Hornstein czyni taki gest, jakby chciał klepnąć Polaka po plecach. – Chodź z nami na drugie piętro – proponuje. – Mam trochę pieniędzy, dogadamy się. – Poszli.

– Zamknęłam się z w łazience z Krzysią – opowiadała z tym dziwnym akcentem Lusia Hornstein siedem lat przed śmiercią. Z Krzysią, w ukrytej tożsamości Deborą, wspólnie działały w podziemiu. Los Krzysi wypełni kiedyś funkcję katalizatora czasu. A teraz we dwie nasłuchują z łazienki, co dzieje się w mieszkaniu. W największym pokoju, w ciemności, mężczyzna w kraciastej marynarce wyjmuje rewolwer i grozi: – Zastrzelę was.

Raptem pokój zalewa snop światła – wygląda to, jakby obecni tam zawiśli na białym ostrzu w czarnej zapadni. – Ręce do góry! – pada rozkaz od strony niewidocznych, sforsowanych drzwi. Tupot ciężkich butów, sucha, mączna konsystencja bezdechu, błysk kocich ślepiów, lśnienie kolb zlewają się w jeden stop, w bryłę, którą rozszczepia głos gestapowca: – Kto tu ma broń?

Mężczyzna w kraciastej marynarce zdążył schować rewolwer, lecz Niemiec znajduje go od razu i dokonuje się wstępny akt kary: ciosy, zadawane jeden po drugim przez innego z tajniaków, plamią kraciastą marynarkę krwią. Jej bryzgi przędą się po podłożu, ku wyjściu i dalej, po stopniach klatki schodowej, aż do policyjnego samochodu. Dowodzący Niemiec tymczasem przeszukuje mieszkanie (koci ogon, który wystaje spod kredensu, jest jak skrawek cienia odłupany od całości). Wali w drzwi łazienki: – Wychodzić!

Lusia Hornstein i Debora Krzysia dołączają do pozostałych lokatorów skupionych w kręgu światła. Palce gestapowca z ostentacyjną pedanterią przekładają kartki trefnych dowodów tożsamości. Lusia Hornstein wie, że jej zakupiona tożsamość polskiej katoliczki z Wilna odetnie się od niej pod wpływem dociekliwych pytań – to nabytych tożsamości zemsta. (Jedynie tożsamość wyparta nigdy się ciebie nie wyprze, jej cechą jest śmiercionośna wierność, przylegająca do właściciela w zajadłym uścisku tkanek, w gorączkach tęsknoty).

Już, jej kolej. Gestapowiec siedzi na krześle, wyciąga rękę po dokumenty i przygląda się podającej śledczym, ołowianym wzrokiem. Nagle mały szary kot, wydobywszy się spod kredensu, wskakuje mu na ramię, muska ogonem ucho. Zaczynają się pląsy kociego ogona i ludzkiej dłoni. Kompozycja zgięć, wypukleń i wygięć zwierzęcego grzbietu, pod batutą których ręka człowieka wykonuje partię uległej kochanicy. Z drugiego ramienia z cichym pobrzękiem zsuwa się broń i gestapowiec odkłada ją machinalnie – mocny akord orkiestrującego tła, odnotowany przez znieruchomiałą widownię. Kot jak dzięcioł wczepia się pory munduru, by za chwilę zsunąć się na kolana nieznajomego i rozłożyć tu swój swawolny brzuch, a potem uczepywać się guzików i szarpać nimi zajadle. Hasanka na polu zaminowanym. Zabawa w kotka i myszkę z odwróconym przydziałem ról. Gestapowiec wybucha śmiechem – salwy śmiechu zataczają się w przestrzeni grubym brzemiennym tonem i wygasają pulsacyjnie. Nie wiadomo jak długo – to czas na manowcach. Palce Lusi Hornstein ściskające dowód nabytej tożsamości są pergaminowe i drętwe. Gestapowiec głaska kota i kiwa głową na stojącego obok kamrata. Szczęk żelastwa sygnalizuje, że dalszego ciągu nie będzie. Melanż finalnych chrzęstów, szorowań, skrzypień milknie za drzwiami jak za kurtyną – klatka schodowa niesie ich wygasające echo. Kot przysiada na podłodze, wpatruje się drzwi, jakby upewniał się, że to kres zabawy, a potem daje nura w ciemność.

– Poszli – szepce ktoś z niedowierzaniem. Nabyte tożsamości, rozrzucone po stole, z wolna wracają do portfeli i toreb.

– Trzeba uciekać – odzywa się Zbigniew. – Ten handlarz na przesłuchaniu nas wsypie.

Pakują się, skrzętnie, szybko. – Co będzie, to będzie. Ja nigdzie się nie ruszam – komunikuje Lusia Hornstein.

– Ja też – dodaje Debora Krzysia. – Przecież nie mamy dokąd pójść.

Niebawem wybuchło polskie powstanie i poszły walczyć. Gdy padło, uciekały kanałami ściekowymi, potykając się o trupy. Niemcy czyhali przy włazach i dobijali żywych. Nabyte i ukryte tożsamości, pojednane, barwiły ziemię na czerwono i w ciemności, zwłaszcza deszczowej, Lusi Hornstein zdawało się, że gdy brodzi w kałużach błota, zanurza stopy w gęstej krwi.

Raz, kiedy trzymając się za ręce, przedzierały się przez ruiny, spadła bomba. Krzysię rzuciło w jedną stronę, Lusię Hornstein w drugą. Przywaloną po szyję gruzem, ledwie przytomną, odkopali ludzie. Debory Krzysi nie znaleziono – tylko strzępy jej pamiętnika pisanego po polsku, który niosła w plecaku. – Czysty zbieg okoliczności, że ja upadłam na tę stronę, a ona na inną – powtarzała Lusia Hornstein. – Czysty zbieg okoliczności, że wtedy w mieszkaniu na drodze gestapowca stanął kot.

W rezultacie owych zbiegów okoliczności nadpalony dziennik Debory Krzysi, przez dziesięciolecia przechowywany przez matkę moją Lusię Hornstain w tajemnicy, ja, jej syn FrankCzystym zbiegiem okoliczności autorka usłyszała tę opowieść od Franka Hornsteina, członka Izby Reprezentantów stanu Minnesota w USA, podczas jego podróży do Polski.[1] przekazałem Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. W taki sposób ukryta tożsamość Debory dokonała transferu w czasie.

W dwa tysiące trzynastym spisaną relację z wojennego losu Lusi Hornstein, tę, którą usłyszałem siedem lat przed jej śmiercią, dostarczyłem do Muzeum Powstania Warszawskiego, na skutek czego szary kot wertuje karty historii.

Opowiadanie pochodzi ze zbioru Kocio.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Isakiewicz, Zabawa, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 204

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...