10.08.2023

To nie jest ten sam świat, który ja znam

To nie jest ten sam świat, który ja znamto była moja pierwsza myśl zaraz po tym, jak wjechaliśmy na teren przygraniczny. Mimo że wydarzenia, które pamiętam, działy się dobrych kilka miesięcy temu, są to wspomnienia, których nie da się zapomnieć i wszystko dalej jest żywe w mojej pamięci. Każdy szczegół, każdy zapach czy dźwięk wciąż odtwarza się w mojej głowie. Skręciliśmy w prawo, potem jechaliśmy prosto, a moje oczy oślepiały światła policyjnych wozów. Przejechaliśmy kawałek i wysiedliśmy. Pierwsze, co zobaczyłam, to chaos. Miałam wrażenie, że świat się zatrzymał i trafiłam do innej rzeczywistości, wszystko wydawało się takie… nierealne, a była to przecież najprawdziwsza prawda. Wtedy po raz pierwszy poczułam, że to się naprawdę dzieje. Słowo WOJNA uderzyło we mnie bardziej niż cokolwiek innego w moim życiu, a ja czułam, że to wszystko mnie przytłacza, mimo że stałam tam dopiero od kilku minut. I wtedy wiedziałam, że wchłonę każdą spędzoną sekundę tutaj, i nie zapomnę tego do końca życia.

Kiedy dowiedziałam się o tym, że jako harcerka mogę pojechać na granicę polsko-ukraińską razem z paroma innymi osobami, nie zastanawiałam się. Bardzo chciałam coś zrobić, bo media: radio, telewizja, to wszystko bombardowało mnie ze wszystkich stron, miliony informacji, którymi mnie karmili, sprawiały, że czułam się bezsilna, więc kiedy mogłam wziąć czynny udział w pomocy – nie zawahałam się. To było bardzo szybkie, nie miałam dużo czasu, żeby przemyśleć wiele spraw, więc strach nie miał chwili, aby przecisnąć się do mnie. Ale bałam się. Bałam się ja, moja babcia, moja rodzina. Nie wiedzieli, czy będę bezpieczna, czy dam sobie radę. Oni potrzebują pomocy. Oni będą czuć się niebezpiecznie w mojej obecności, nie ja w ich. To oni uciekają przed śmiercią, nie ja, więc będę chciała zrobić wszystko, żeby chociaż przez chwilę się nie bali. Zapomnieli.

To było mniej więcej dwa tygodnie od rozpoczęcia wojny, początek marca, weekend. Ale było naprawdę zimno. Nawet w termoaktywnej bieliźnie, dwóch bluzach, kurtce i rękawiczkach wciąż było mi zimno. Nasze zadanie polegało – tak naprawdę – na wszystkim. Inni harcerze, którzy koordynowali akcję, mieli parę swoich namiotów, w których rozstawione były takie piecyki, dzięki którym w środku było ciepło. Był też jeden, ogromny namiot, w którym ściśnięci byli ludzie oraz „kuchenne” stanowisko – czyli czajnik i miejsce na zalewanie gotowego jedzenia. Był też tam supermarket, ale używany raczej jako schronienie niż sklep, a obok niego OGROMNE sterty ubrań. Mając na myśli sterty, mówię tu o rozrzuconych na ziemi ubraniach, z których ułożyły się górki. Niesamowita ilość jedzenia ułożona była w kartonach, wózkach sklepowych – pamiętam, że było bardzo dużo włoskich i niemieckich słodyczy, większości z nich nigdy nie widziałam na oczy.

Pierwszego dnia pomagaliśmy w organizacji. Było już ciemno, więc praca szła trochę ciężej. Część z nas, głównie dziewczyny, pojechała na chwilę by przespać się w jakimś pensjonacie, w którym było już parę Ukrainek z dziećmi. Spały na kanadyjkach, tak samo jak my, więc musieliśmy być cicho, żeby ich nie obudzić. I wtedy już naszła mnie myśl: jak bardzo pomocni są ludzie, na przykład właściciel hotelu – miły, uśmiechnięty. Byłam dumna ze swojego kraju. Z Polaków. Nawet z siebie.

Rano, po kilku godzinach snu, ponownie podjechaliśmy na granicę, tym razem bardziej świadomi tego, co tam zastaniemy. Wychodząc z samochodu, widziałam ogromną liczbę ludzi, która się przez ten punkt przewijała. OGROMNĄ. Cały czas ludzie przechodzili pieszo przez granicę, ciągle trwała rotacja – były tam autobusy, które zabierały ludzi do szkół czy innych miast na nocleg. Strażacy, którzy pomagali kobietom z wózkami i walizkami. Policjanci, którzy usprawniali akcję. I wielu, wielu innych ludzi, którzy chcieli pomóc. Niestety, byli też tacy, dla których nie to było priorytetem.

Reporterzy. Nawet gdybym spróbowała, nie jestem w stanie wymienić wszystkich krajów, z których przyjechali. Wiadomym jest, że dziennikarze chcą jak najlepiej przekazać rzeczywistość, z bliska przedstawić sytuację, tak, żeby osoby siedzące tysiące kilometrów dalej przed telewizorem wiedziały, co się dzieje. Ale widzowie nie zobaczą prawdy, kiedy reporterzy wybierają to, co dla nich wygodne. Niektórzy z nich byli uczynni – pomagali nieść bagaże uchodźcom, w międzyczasie zadając im pytania, albo byli niewidziani, stali z boku, relacjonując wydarzenia. Mój wzrok skanował każdego z nich i już po paru sekundach mogłam stwierdzić, czy to oni, czy ich druga odmiana – tacy, którzy poszukują sensacji. Ci odsuwali ludzi stojących w kolejce po jedzenie, aby zdobyć jak najlepsze kadry. Mówili w czasie, gdy przez megafon wydawane były ogłoszenia po ukraińsku. Stali na środku przejścia i utrudniali nam pomoc innym. Pamiętam, że kiedy podawałam jednemu dziecku cukierki, reporter koło mnie chciał zrobić nam zdjęcie. Ale miał również czelność przytrzymać moją rękę, aby zrobić jak najlepsze ujęcie małemu, przerażonemu dziecku. Wtedy wiedziałam, że nie wszystkie zdjęcia z Internetu, które widziałam, były żywe, prawdziwe. Miałam również okazję udzielić paru wywiadów – chciałam, żeby ludzie usłyszeli relację osoby, która pomaga na miejscu, zobaczyli tych, którzy są na harcerskiej służbie. Rozmawiałam między innymi z reporterami z Wielkiej Brytanii, Holandii, Meksyku, Stanów Zjednoczonych czy nawet Australii – tamci dwaj mężczyźni okazali się kimś w rodzaju żołnierzy (jeśli dobrze ich zrozumiałam) i przyjechali do Polski, aby pomagać. Bardzo się wtedy zdziwiłam, że osoby z tak daleka są w stanie przyjechać tutaj z pomocą, do mojego kraju. Widziałam również paru reporterów z Azji i Afryki, ale przewijało ich się codziennie tak wielu, że nie byłam w stanie spamiętać.

Dziakuju (Dyakuyu) – po polsku: dziękuję; to słowo, które najczęściej słyszałam, będąc na granicy. Szczególnie od małych dzieci. Większość osób, które przekraczały granicę, to matki z dziećmi. Wiedziałam, że będę niosła pomoc również tym najmłodszym, ale spodziewałam się samych płaczących, nieświadomych tego co się dzieje małych dzieci – i po części tak było, jednak w ich zachowaniu było coś, co wręcz mnie urzekło: WDZIĘCZNOŚĆ. Ogromna wdzięczność, skromność i szacunek. Te dzieci były przestraszone, zziębnięte i zmęczone, ale były też radosne, uśmiechnięte. Przez większość czasu razem z inną harcerką rozdawałam dzieciom słodycze, pluszaki, musy. Podchodziłam do nich z kartonem pełnych cukierków, mówiłam, że mogą wziąć, ile chcą. Ale one prawie ZAWSZE brały jednego. Malutki pluszowy miś sprawiał, że od razu się uśmiechały i wielokrotnie dziękowały za wszystko. Były bardzo spokojne, opanowane. Dlaczego nie płaczą? Zostawiły dom, ojców, wszystkie zabawki, podróż tu zajęła im nawet kilka dni, a one wciąż mogły się uśmiechać. Wtedy uświadomiłam sobie, jak wiele mi jeszcze brakuje, aby im dorównać. Dzieci to mali bohaterowie, którzy nawet w najokrutniejszej sytuacji mogą znaleźć promyk szczęścia.

Skłamałabym mówiąc, że nie płakałam, ale przez długi czas wstrzymywałam łzy, chcąc dodać otuchy tym, którym było najciężej. W pewnym momencie przez granicę przeszła jedna z kobiet. Większość z nich miała małą torbę lub walizkę, dziecko trzymające je za rękę albo leżące w wózku, czasami kilkoro dzieci. Ale ta kobieta była na skraju rozpaczy. Na rękach trzymała malutkie dziecko, a w ręce tylko paszport. Ręce miała czerwone z zimna, a oczy opuchnięte od płaczu. Była wykończona, bezsilna. Tak bardzo mnie to dotknęło, że nie pamiętam już, gdzie później poszła, ale byłam wściekła. Rozwścieczona na to wszystko, co się mnie wokół mnie działo, na tych, przez których ludzie przechodzą przez takie piekło. Wiedziałam, że sama nie zakończę tego wszystkiego, ale byłam też świadoma, że chociaż trochę pomogę tym, którzy od tego piekła uciekali.

W jednym z namiotów rozłożone były na ziemi kartony, karimaty i stare materace. W środku spały wycieńczone drogą dzieci, a matki karmiły swoje pociechy. Późnym wieczorem do środka weszła matka z kilku-, może czteroletnim dzieckiem. Przez parę godzin szła do granicy, a jej dziecku przemokły buty. Zdjęłam je, a widząc, że skarpetki również są całe mokre, a jego stópki zimne, posadziłam go naprzeciwko grzejnika, przystawiając jego stópki do źródła ciepła. Ktoś szybko zorganizował buty, ktoś inny przyniósł czyste skarpetki. Widziałam ból w oczach matki i zdezorientowanie w oczach dziecka. Miałam wrażenie, że na ich twarzach wyryte były ślady wspomnień i trudności, które przeżyły. Ale nikt nigdy nie narzekał. Nie mówił, że mało. Nawet bał się prosić. Nikt nie użalał się nad sobą i nie zazdrościł. Za każdym razem w mojej głowie odbijało się słowo Dyakuyu.

Pobyt na granicy wiązał się nieodłącznie z kontaktem z ludźmi, którzy nie mówili po polsku czy nawet po angielsku. Tylko część osób w moim wieku potrafiła się ze mną dogadać, a z większością komunikowałam się, używając paru ukraińskich zwrotów, które podłapałam. Miałam okazję użyć też niemieckiego i hiszpańskiego – i z tym ostatnim stworzyło się największe nieporozumienie. Pewnego razu do namiotu matek z dziećmi przyszedł pewien mężczyzna, który był Hiszpanem, więc starałam się z nim dogadać, używając podstaw hiszpańskiego, mieszając go z angielskim. Powiedział, że jest w stanie zabrać kogoś do siebie, do Hiszpanii. Wcześniej rozmawiałam z dwoma kobietami z dziećmi i z rozmowy wynikało, że chcą jechać na Españe, więc pomyślałam, że ten pan może je zabrać, ale potem dodały, że tylko na jedną noc, co wydało mi się dziwne, i próbowałam się z nimi jeszcze dogadać. Okazało się, że miały na myśli na spanie, i chodziło im tylko o nocleg. Jedną z trudniejszych i ciężkich do ominięcia rzeczy było właśnie dogadanie się z obcokrajowcami, szczególnie kiedy część z nich mówiła po rosyjsku, nie po ukraińsku, który moim zdaniem jest łatwiejszy do komunikacji dla mnie, jako Polki. Nie miałam okazji więcej rozmawiać z tym mężczyzną, ale zapisał mi swój numer na wypadek, gdyby ktoś chciał jechać w jego strony, na przykład do rodziny.

Ucieczka to nie wybór, to czasem jedyna możliwość. Mimo tego, że nigdy nie brakowało czegoś do roboty, miałam trochę czasu, aby porozmawiać z uchodźcami o ich przeżyciach czy problemach. Część z nich chciała się po prostu wygadać, część odpowiadała na nasze pytania, ale najbardziej utkwiło mi w pamięci spotkanie z jedną kobietą. Opowiedziała mi i harcerce, która przyjechała ze mną, swoją historię. Miała na oko może z pięćdziesiąt lat, widać było jej wycieńczenie nie tylko fizyczne, ale przede wszystkim psychiczne. Tak naprawdę nigdy nie chciała wyjeżdżać. Ukraina to jej dom, tam mieszka jej rodzina, więc chciała zostać do końca, ale kiedy zaczęto bombardować dom jej sąsiadki, nie miała wyjścia. Ucieczka to jedyna możliwość, jaka jej została i widać było, że serce jej pęka na myśl o tym, czy jej dom dalej będzie stał, kiedy już będzie mogła wrócić. Część ludzi ma w Polsce rodzinę i mogło się do nich udać, jednak większość uciekała w nieznane. Pokonywała wiele kilometrów na piechotę – mamy z dziećmi, których mężowie, bracia, synowie walczyli o dobro ojczyzny. Będąc na granicy, byłam bardzo wdzięczna. Za dom, za rodzinę, za to, że mam co jeść, że nie muszę nigdzie uciekać. Bo ucieczka to nie wybór, to czasem jedyna możliwość

Tak naprawdę nie mieliśmy ściśle określonych zadań, tylko staraliśmy się robić to, co akurat było potrzebne. Pytaliśmy ludzi, czy nie chcą kawy lub herbaty, zalewaliśmy dania na ciepło, rozdawaliśmy kanapki. Żeby uporządkować wszystkie rzeczy, segregowaliśmy je w kartonach tak, żeby można było je łatwiej znaleźć. Inni dokładali do ognia, aby zmarznięci ludzie mogli się ogrzać. Mimo tego, że nie byliśmy tam długo, udało nam się dużo zrobić, aby nie zapanował ogólny chaos.

Tak naprawdę służba innym ludziom to obowiązek harcerza i miałam już wiele okazji, żeby go wypełnić. Za każdym razem, na końcu wypełnionego zadania czułam, że na coś się przydaję, ale dopiero tam, na granicy, uświadomiłam sobie, że my – harcerze – możemy naprawdę dużo zdziałać i służba ojczyźnie to coś realnego, co możemy wykonać. Inni harcerze, którzy byli tam z nami, również mieli podobne obowiązki. Czułam, że nieważne jest to, że się nie znamy, w realiach wojny to nie miało tak naprawdę znaczenia. Ważne, że mogliśmy połączyć siły, żeby pomagać.

To nie jest ten sam świat, który ja znam, bo on już nigdy nie będzie taki sam. Jestem świadoma, że nic nigdy już nie będzie takie samo. Wiem też, że tak naprawdę ja sama dużo nie zmieniłam i mogłam przecież powiedzieć – są inni, więc ja się na nic nie przydam. Ale jeśli każdy z nas powiedziałby to samo, to nie byłoby tam nikogo, i jeśli udało mi się pomóc chociaż jednej osobie, to zrobiłabym to drugi raz. Oczywiście, to nie jest żaden wyczyn ani wyrzeczenie, jest wiele, wiele innych osób, które ryzykują swoje życie w imię tego samego dobra, co ja. Jednak wydarzenia, które wciąż się rozgrywają, a których po części byłam świadkiem, uświadomiły mi wiele rzeczy i pozwoliły przede wszystkim docenić własne życie. To, że jutro ma padać, a za tydzień mam sprawdzian, nie przerażało mnie tak bardzo – były to jedne z wielu powodów, dzięki którym wiem, że moje życie toczy się dalej. Tak, jest trudno wrócić do normalnej rzeczywistości, w której mogę spać w pidżamie, w łóżku, a nie na materacu w piwnicy, w ubraniu, gotowa do ucieczki, bo ciężko jest zapomnieć. Ale ja nie chcę zapomnieć, chcę, żeby to dalej było w mojej pamięci, i będę cieszyć się z każdej osoby, której będę mogła to przekazać. Pragnę, aby mój świat, który ja znam, pozostał taki sam.

Na koniec chciałabym dodać, że nie wymieniałam ani imion osób, które ze mną były, ani uchodźców, z którymi rozmawiałam – dla ich prywatności. Sytuacje, o których wyżej piszę, wydarzyły się i są prawdziwe.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Zuzanna Kocyba, To nie jest ten sam świat, który ja znam, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...