Noc długich łyżek. O krytyce liberalnej i lewicowej
Tekst pierwotnie został opublikowany w czasopiśmie ,,Kontent” nr 2, 2017.
Znają Państwo przypowieść o długich łyżkach?
Jak poucza Wikipedia, jej dokładne pochodzenie nie jest znane, funkcjonuje ponoć w wielu różnych religiach – niżej podpisany pamięta ją z „lekcji religii”, czytaj – katechezy z czasów szkoły podstawowej. W każdym razie rzecz idzie mniej więcej tak: uczeń pyta nauczyciela, jak wyglądają piekło i niebo – co jest tak przerażającego w pierwszym, a tak wspaniałego w drugim. Nauczyciel w odpowiedzi opisuje ucztę: zastawiony stół, mnóstwo różnych potraw i napojów, ale ludzie biorący w niej udział mają łyżki za długie, by trafić nimi do własnych ust; wszyscy głodują, więc i cierpią, mając jedzenie na wyciągnięcie ręki, ale nie mogąc z niego korzystać. Tak miałoby wyglądać piekło. Potem nauczyciel opisuje dokładnie tę samą ucztę – w bród jedzenia, najbardziej wymyślne potrawy i tym podobne – i te same, za długie łyżki; tym razem dodaje jednak: owymi za długimi łyżkami każdy podaje jedzenie osobie po drugiej stronie stołu, dzięki czemu nikt nie chodzi głodny i wszyscy są nasyceni. Tak wygląda niebo.
Strasznie kiczowate, prawda?
A jednocześnie bardzo chwytliwe – i w swoim przekazie tyleż niekontrowersyjne, ile odwołujące się do fundamentalnych wspólnotowych intuicji. To, czy żyjemy w „piekle” czy w „niebie”, zależy od nas samych i od tego, jak wykorzystujemy dostępne narzędzia; każdy potrzebuje innych ludzi; nie da się zbudować społeczeństwa na absolutnym indywidualizmie. Jeśli odłożymy na bok ewentualne religijne konotacje, podstawowa (i być może najbardziej radykalna) konkluzja brzmiałaby: lepszy świat – społeczeństwo, wspólnotę – możemy zbudować tylko wtedy, gdy gramy na innych, dla osoby po drugiej stronie stołu.
Oczywiście, autorzy przypowieści – kimkolwiek byli – zakładali, że zarówno mieszkańcy piekła, jak i nieba postępują w jakimś sensie celowo i świadomie: zbawieni z własnej woli dokarmiają się nawzajem, potępieni głodują ze względu na własną chciwość, nieufność i zapatrzenie w siebie. Ale popuśćmy wodze fantazji i zastanówmy się, czy ta wyjściowa wizja pozwala wyobrazić sobie utopię niezamierzoną bądź przypadkową. Innymi słowy, czy piekło dałoby się przerobić na niebo, gdyby wmówić każdemu potępionemu na osobności, że jeśli zacznie karmić osobę naprzeciwko, to w jej ustach jedzenie zmieni się w palącą truciznę? Czy obserwowalibyśmy odtąd gromadę złośliwie uśmiechniętych piekielnych rezydentów naraz przybierających na wadze i przekonanych, że jako jedyni korzystają z całej sytuacji (a ich współbiesiadnicy robią tylko dobrą minę do złej gry)?
Utopijna równość osiągnięta przez kombinację beztroskiej ignorancji, pasywnej agresji i mimowolnego dokarmiania przeciwnika – na swój sposób pociągająca (i cokolwiek faustowska) wizja.
***
Wizja ta wyklarowała się w mojej głowie – przyznajmy, w dość trudny do zrekonstruowania sposób – na jakimś etapie lektury komentarzy i polemik sprowokowanych szkicem Mai Staśko o seksizmie Marcina Świetlickiego. W skrócie: Staśko napisała
Spór okazał się gorący – niekoniecznie w dobrym sensie tego słowa; widzieliśmy wielokrotne ataki na tak zwanego chochoła, uproszczenia, seksistowskie podteksty, moralizatorstwo, ataki personalne i tak dalej. Co jednak najciekawsze, sądząc po kuluarowych i mediospołecznościowych komentarzach, każdy kolejny głos w sporze powodował raczej nie wzmocnienie danego stanowiska, ale reakcję alergiczną u czytelników – którzy po każdym agresywnym ataku stawali odruchowo w obronie osoby atakowanej.
Spójrzmy bowiem: starszy poeta, nie cieszący się ostatnio wśród „zaangażowanych” autorów i czytelników najlepszą renomą, zyskuje nawet w ich gronie pewną sympatię czy współczucie po dość napastliwym ataku młodej krytyczki. Ale tezy tej ostatniej, w pierwszej chwili sprawiające wrażenie przesadzonych, chaotycznie sformułowanych i miejscami przynajmniej słabo uargumentowanych, nabierają niespodziewanego powabu, gdy „kontrować” próbuje je starszy krytyk – w mało merytorycznym i zaskakująco seksistowskim felietonie. Jednak, żeby nie było za prosto, z owym starszym krytykiem również zaczynamy nieuchronnie sympatyzować, gdy młoda krytyczka chce, by zatrudniający go uniwersytet zastosował wobec niego dyscyplinarne sankcje – za tekst niestosowny, ale na pewno nie otwarcie mizoginiczny i napisany w trybie krytycznoliterackiego felietonu.
Czytelnik staje się tu praktycznie bezwolny: poziom tekstów i sposób argumentacji sprawiają, że za każdym razem przyciąga go akurat to stanowisko, które nie jest w danej chwili prezentowane. O ile nie ma w tej grze jakiejś konkretnej własnej stawki, o tyle jedynym sposobem na wygranie wydaje się nie zabierać w ogóle głosu.
Jeśli przypowieść o łyżkach faktycznie opisuje jakiś rodzaj „raju”, to ten model krytycznoliterackiego sporu stanowiłby jego groteskowe przetworzenie: wszyscy uczestnicy mają łyżki za długie, by grać na siebie i swoje stanowisko, więc – chcąc nie chcąc – podbudowują stanowisko przeciwnika. To, co atakującemu wydaje się atakiem, jest w rzeczywistości umocnieniem pozycji oponenta. Równość osiągana jest przez wzajemną autodestrukcję (mutually assured self-destruction),równowagę sił wypracowuje się serią strzałów w stopę.
***
Poniższy szkic jest dość długi – uczestnikom komentowanego krytycznoliterackiego sporu wytykam w nim różnego rodzaju uproszczenia, nieścisłości i manipulacje; żeby nie wystawić się na zarzut otwartej hipokryzji, sam muszę ich teksty omówić rzetelnie i możliwie wyczerpująco. Dlatego tekst podzieliłem na dwie części. Pierwsza z nich to w całości omówienie tekstów Staśko i Poprawy (a także pokrótce Emilii Konwerskiej i Dawida Juraszka); czytelnicy mający mniej czasu, zainteresowani wyłącznie tak zwaną warstwą wniosków albo zwyczajnie znający już bardzo dobrze omawiane szkice, mogą ją zapewne pominąć bądź szybko przejrzeć. W części drugiej stawiam pewne tezy na temat podziałów politycznych definiujących (bądź mogących w najbliższym czasie zdefiniować) polską krytykę poezji; to próba systematyzacji i pewnego rodzaju przestrogi.
1. Punkty sporne
Na wstępie chciałbym docenić oboje krytyków, o których będzie dalej mowa. Dyskusja jest/była gorąca, nabudowująca się wokół niej od kilku tygodni w kuluarach życia literackiego atmosfera pozostaje niezbyt przyjemna, da się wyczuć rozdrażnienie i uprzedzenia. Zaznaczę więc: i ze Staśko, i z Poprawą związany jestem na różne sposoby osobiście i głosy obojga uważam za naprawdę istotne (obiektywnie i subiektywnie bądź personalnie).
Adam Poprawa to ważny, wpływowy, szalenie metodyczny i oczytany krytyk, od którego miałem przyjemność uczyć się swego czasu pewnych podstaw pracy krytycznej (trafiłem na jego seminarium na samym początku własnych krytycznoliterackich wprawek i wiele tym zajęciom oraz późniejszym rozmowom zawdzięczam). Uważam go za świetnego stylistę, jednego z najlepszych współczesnych polskich prozaików (zob. Walce wolne, walce szybkie oraz Kobyłka apokalipsy) oraz, last but not least, za jednego z najlepszych żyjących pamflecistów języka polskiego (podtrzymywanie tej formy, i to podtrzymywanie w fantastycznym stylu, jest czymś, za co wszyscy czytelnicy i czytelniczki polskiej literatury powinni mu być wdzięczni). Miałem przyjemność zapraszać Poprawę do różnych (współ)organizowanych przeze mnie projektów i przedsięwzięć, jestem doktorantem w zakładzie, w którym Poprawa pracuje, a osobistą znajomość z nim bardzo sobie cenię.
Cenię sobie również znajomość z Mają Staśko, której młodokrytyczny głos uważam za ciekawy, oryginalny i istotny; a w wielu momentach również z tego czy innego powodu bliski mi osobiście. Staśko, podobnie jak Poprawę, również miałem przyjemność zapraszać do (współ)organizowanych przedsięwzięć i wydarzeń. Poznańska krytyczka mówi o istotnych, nierzadko przemilczanych sprawach, a jej polityczne stanowisko pozostaje niejednokrotnie bardzo blisko mojego. Oboje należymy do partii Razem. Nie zgadzam się z wieloma tezami czy zarzutami stawianymi w jej ostatnich tekstach, nie mogę ukrywać, że często budzą mój bardzo silny opór; pamiętam jednak jej bardzo dobre, nieco starsze szkice (jak ten, który wraz z Martą Koronkiewicz pomieściliśmy w antologii Zebrało się śliny czy tekst o Brzozowskim opublikowany przez nas na stronie magazynu „Przerzutnia”
Po tych miłych słowach czas na krytykę. Mam nadzieję, że teraz nikt nie może mi już zarzucić, że jestem z założenia negatywnie nastawiony wobec Poprawy czy Staśko – domyślnie czytam bowiem teksty obojga przychylnie i życzliwie – a to o tyle istotne, że miejscami może być dość ostro.
***
Szkic Mai Staśko Niepokorny poeta polityczny znów broi czytało mi się dziwnie z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że po jego lekturze (wielokrotnej) nie byłem w stanie zrekonstruować wywodu krytyczki czy nawet wskazać więcej niż dwóch-trzech poczynionych w nim ciekawych obserwacji; a tekst to przecież dość długi (ponad 20 tys. znaków) i całkiem sporo powinno po nim w czytelniczej głowie zostać. Po drugie, skończywszy czytać ten bardzo krytyczny wobec Marcina Świetlickiego szkic, odkryłem u siebie zaskakująco dużo sympatii czy życzliwości dla obiektu ataku – poety, którego skądinąd zwyczajnie nie lubię. Jego poezję uważam za przecenioną
Po kolei jednak. Główna teza oryginalnego tekstu Staśko, o ile dobrze ją rozumiem, wydaje mi się tyleż słuszna, co mało odkrywcza; rozumiem jednak, że pisząc dla magazynu spoza poetyckiej niszy, trzeba czasem zahaczyć o oczywistości. Ową tezę rozumiałbym tak: poeci, którzy w równym stopniu „podobają się” liberalnym i konserwatywnym polityczno-kulturalnym decydentom, są czy powinni być w pewnym sensie podejrzani jako zbyt „wygodni” dla władzy. Jednocześnie tacy autorzy bezwiednie obnażają pozorność niektórych ideologicznych różnic; Świetlicki pokazuje więc na przykład, że różnice między liberalnym a konserwatywnym podejściem do kanonu polskiej literatury są zaskakująco niewielkie. Z tą częścią szkicu Staśko – częścią, jak sądzę, zasadniczą – w pełni się zgadzam; co więcej, teza krytyczki znajduje moim zdaniem potwierdzenie w całościowym kształcie nowego, „PiS-owskiego” kanonu lektur szkolnych, który w kwestii promowania narodowej mitologii, mesjanizmu i bezkrytycznego spojrzenia na „polskość” okazał się (wbrew prewencyjnemu świętemu oburzeniu „Gazety Wyborczej”) marginalnie różny od kanonu „liberalnego”. Jeśli po dwóch kadencjach rządów liberałów do władzy dochodzi konserwatywna, klerykalna, autorytarna prawica, owa prawica tworzy nowy kanon lektur i zostawia go w formie właściwie od strony ideologicznej nienaruszonym, to znaczy, że z kanonem od dawna było bardzo źle.
O ile więc zgadzam się z naczelną tezą Staśko – nie za bardzo widzę możliwość, żeby się z nią nie zgodzić – o tyle dostrzegam w jej tekście całe mnóstwo problemów. Część widać, jak sądzę, na pierwszy rzut oka: rozszalały styl, chaotyczna kompozycja, liczne drobne uproszczenia, mało oparcia w tekście, wiele zarzutów podbudowanych raczej innymi zarzutami i arbitralnymi założeniami niż konkretnym cytatem, analizą, dłuższym ciągiem myślowym. To tekst złożony z urywków i zlepków: dlatego też tak niewiele po nim zostaje. Czytelnik bądź czytelniczka tekstu Staśko wielokrotnie odnieść może wrażenie, że Niepokorny poeta polityczny… to swoiste pamfletowe perpetuum mobile, cykl ataków nakręcanych wyłącznie innymi atakami.
Ale są też problemy konkretniejsze; pozornie marginalne, jednak ostatecznie istotne, bo podważają stanowisko Staśko, jej własną, lewicową i zaangażowaną pozycję.
Na pierwszy plan, choćby na mocy samego absurdu sytuacji, wysuwa się sposób, w jaki Staśko używa kategorii „rasowych”. W jej tekście (tekstach) ciągle pojawia się odwołanie do „białych heteroseksualnych mężczyzn” czy „białych heteroseksualnych Polaków katolików”. Odruch ciągłego wykorzystywania tej słownej zbitki jest, jak sądzę, zapożyczony z języka zachodniej (powiedzmy: anglosaskiej) lewicy, zwłaszcza w jej liberalnym czy socjalliberalnym odłamie. Kłopot w tym, że transponowanie tamtejszych kategorii rasowych do rzeczywistości Europy wschodniej zwyczajnie nie ma sensu. „Białość” nigdy nie zaistniała u nas jako istotna kulturowa czy polityczna kategoria, ważne dla historii Polski kategorie etniczne nie pokrywają się w ogóle z tymi, które niemieccy antropologowie i amerykańscy prawodawcy (w większości zadeklarowani rasiści) wymyślili na początku zeszłego wieku. Kolor skóry nie koreluje w Polsce w jasny, bezpośredni sposób z pozycją klasową. Klasyfikacja „rasowa” – tak, jak rozumieją ją Amerykanie, a więc kompletnie arbitralna i pozbawiona naukowych podstaw – nie ma u nas sensu. Jeśli chcielibyśmy mówić o „białych” i „nie-białych” Polakach, musielibyśmy najpierw zdefiniować, gdzie w takim podziale lokują się Romowie, Ukraińcy, Żydzi, Tatarzy… „Białość” nie jest przecież kategorią uniwersalną; co więcej, zarówno skupienie na niej, jak i przekonanie, że ma ona jakiekolwiek podstawy we współczesnej wiedzy biologiczno-genetycznej, od lat krytykują nawet przedstawiciele amerykańskiej lewicy (zob. na przykład W.B. Michaels czy K. Appiah). Jeśli sformułowanie „biały Polak katolik” nie razi czytelników i czytelniczek Staśko, to dlatego, że wszyscy odbieramy na co dzień za dużo amerykańskich mediów.
Tylko trochę mniej problematyczne jest szastanie przez Staśko słowem „klasa”. Krytyczka mówi o klasach często, ale tylko w kontekście relacji wewnątrz pola literackiego, co powoduje, że owo pole zaczyna jawić się jako wierne odbicie czy wręcz mikrokosmos relacji klasowych. Literatura miałaby więc na przykład „swoją” burżuazję i „swój” proletariat czy prekariat, ale trudno powiedzieć, jaka byłaby relacja tych wewnątrzliterackich niby-klas do klasowej struktury społeczeństwa jako takiego. W ramach tej wizji krytyczce przychodzi bardzo łatwo wykazanie konfliktu klasowego między grupami i osobami, które w szerszej perspektywie mają raczej zbliżone klasowe interesy i pozycję (młody pracownik naukowy, juror pomniejszej nagrody literackiej czy etatowy redaktor czasopisma literackiego może należeć do grupy „uprzywilejowanych” w węższej perspektywie, ale w praktyce w perspektywie nieco szerszej często będzie mu zaskakująco blisko do doktoranta, korektora freelancera czy osoby żyjącej z dorywczego pisania tekstów). Innymi słowy, Staśko ignoruje często to, że pole literackie przecinają faktyczne linie podziału klasowego, i definiuje przynależność klasową na podstawie wewnątrzliterackich (ewentualnie uczelnianych) relacji.
Pojęciową nieścisłość można też zarzucić krytyczce, gdy niejako nawykowo łączy ze sobą słowa „kapitalizm”, „neoliberalizm” i „patriarchat”, używając ich w zasadzie wymiennie; biorąc pod uwagę, jak często każde z nich występuje u Staśko po prostu jako synonim Złego Systemu, warto byłoby pewnie dookreślić czy wyklarować ich relację.
Najciekawszy w całym szkicu wątek kanonu niestety też zostaje u Staśko niedomknięty, niedociągnięty do końca. Krytyczce udaje się w przekonujący sposób opisać niby-opozycję liberalnego i konserwatywnego nastawienia do kultury/kanonu, udaje jej się też obalić pewne mity na temat różnicy między dwoma podejściami. Nie udaje jej się jednak wskazać ostatecznie, na czym swoisty ukryty sojusz liberałów i konserwatystów miałby się opierać – wiemy, jaka relacja nie zachodzi między dwiema stronami opozycji (nie ma rzeczywistej alternatywy, rzeczywistego przeciwstawienia), nie wiemy jednak, jaka relacja ostatecznie tam zachodzi. W pierwszej połowie szkicu krytyczka sugeruje, że liberalizm i konserwatyzm posiadają pewien wspólny mianownik; pozostają rozdzielne, ale pod pewnymi istotnymi względami identyczne – jakaś rdzenna cecha jednego jest też rdzenną cechą drugiego. Pod koniec tekstu wydaje się jednak, że pozorność opozycji liberalizm–konserwatyzm wynika po prostu z tego, iż polscy liberałowie to tak naprawdę konserwatyści w przebraniu (taki jest sens wzmianki o Hannie Gronkiewicz-Waltz i tym podobne). Innymi słowy, opozycja liberalizm–konserwatyzm byłaby iluzoryczna i nieznacząca, bowiem tak naprawdę po obu stronach znajdujemy samych konserwatystów.
Różnica między tymi dwoma podejściami – hipotezą „wspólnego mianownika” a teorią „konserwatyzmu w przebraniu” – jest istotna choćby dlatego, że z obu wizji wynikają bardzo różne polityczno-estetyczne strategie: jeśli liberalizm i konserwatyzm różnią się, ale mają istotny wspólny mianownik, musimy dążyć do przekroczenia ich opozycji; jeśli problem zasadza się na tym, że nasi liberałowie są liberałami udawanymi, to rozwiązaniem może być stworzenie nowego, „prawdziwego” liberalizmu.
***
Największy problem, jeśli chodzi o szkic Staśko, mam jednak z tym fragmentem, w którym autorka zahacza o kwestię ironii u Świetlickiego – i w którym dopuszcza się, jak sądzę, interpretacyjnej manipulacji:
Ale jak to, przecież Świetlicki odcina się od Prawdziwych i Jedynych Polskich Poetów! Na przykład taki wiersz …ska sprzed lat, żywy dowód na deklarowaną antypolskość poety. Polskę określa tam poeta jako „szczupłą dziwkę, tę, którą kochasz, a raczej masz na nią ochotę, która wybiera sobie tego, którego akurat ty nienawidzisz, który się znęca nad nią i wbija w nią gwoździe, przez nią siedzisz w więzieniu! Przez nią jesteś głodny! Przez nią!”.
Te słowa ze wzruszeniem powtarzać może każdy Prawdziwy Polak: miłość do Polski jest jak miłość do kobiety – trudna, toksyczna, pełna samczej rywalizacji i przemocy, ale ostatecznie piękna. Prawdziwy Polak to oczywiście nie kobieta, ta bowiem w wierszu zostaje uprzedmiotowiona, przedstawiona jako grzeszna i odpowiedzialna za to, co czynią mężczyźni z chuci czy miłości do niej, która w rzeczywistości jest miłością własną; ponadto kobieta jest tu ofiarą przemocy domowej, za którą podmiot wini ją, a nie sprawcę. Prawdziwi Polacy prawdziwie się wspierają, kultura gwałtu trwa, hura.
Więc Świetlicki to Prawdziwy i Jedyny Polski Poeta, bez dwóch zdań.
Robi się nieco dziwnie – przecież nietrudno już na podstawie cytowanego fragmentu zauważyć to, co lektura całego wiersza (a najlepiej tomu) potwierdza: Świetlicki mówi tu ironicznie i złośliwie, uderza zarówno w wulgarne przywiązanie do polskości, jak i w idącą z nim zwykle w parze desperacką mizoginię. Krytykuje pewien rodzaj maskulinistycznego patriotyzmu, wizję narodu i kobiety jako usprawiedliwienia dla indywidualnych niepowodzeń. Innymi słowy, poeta atakuje dokładnie te poglądy i pozycje, których promowanie zarzuca mu Staśko.
Sama Staśko wydaje się jednak dostrzegać czy choćby przeczuwać, że Świetlicki w tym akurat miejscu ironizuje; i od razu wyjaśnia, dlaczego nie ma to znaczenia:
Ale może to taka maska w wierszu? Może on nie na serio? Że ironia? To teraz sytuacja publiczna z promocji nowego tomu: spotkanie z poetą prowadzone przez Michała Nogasia. Panowie weszli na wyżyny humoru i postanowili porozmawiać sobie o sukience Justyny Sobolewskiej, podczas gdy krytyczka siedziała na widowni:
– Jest Justyna Sobolewska.
– W czerwonej sukience jest?
– Nie, w niebieskiej.
– Już drugi raz widzę panią w niebieskiej sukience.
– W czarnej też ładnie wygląda.
– Nie pamiętam.
Zaraz, zaraz – ale jak to? Zachowanie poety na spotkaniu autorskim w roku 2016 unieważnia w jakiś magiczny sposób ironię w wierszu z 1995 roku? Nie chodzi nawet o to, że minęło ponad dwadzieścia lat, ani o to, że obie wypowiedzi różniły się trybem (wiersz versus wypowiedź na żywo), ani o to, że tekst należy oddzielić od osoby autora (bo nie należy). Z zupełnie pragmatycznego, intencjonalistycznego punktu widzenia zabieg Staśko jest manipulacją. Cytat ze spotkania ma sugerować, że Świetlicki z założenia mówi o kobietach rzeczy złe i seksistowskie, ale krytyczka unika jasnego powiedzenia, czy jej zdaniem samo …ska podszyte jest ironią, czy nie. Jeśli cytat ze spotkania mówi coś o intencjach z wiersza napisanego dwie dekady wcześniej, należałoby wyjaśnić, w jaki sposób; jeśli nie mówi nic o intencjach autorskich z tamtego wiersza, należałoby wyjaśnić, dlaczego w ogóle ma w tym miejscu znaczenie. Staśko zwyczajnie od takich rozważań ucieka.
Właśnie ten problem z ironią, właśnie ta manipulacja ze strony krytyczki nastawiły mnie życzliwie wobec Świetlickiego (i tu wracamy do długich łyżek). Nieczęsto, przyznaję, wracam do jego wierszy; mam kilka ulubionych i te znam praktycznie na pamięć, ale dobre wrażenia z lektury pierwszych tomów zwykle pozostają w mojej czytelniczej pamięci przyćmione przez złe wrażenia z tomów ostatnich. Jak już wspomniałem, za niedawną działalność sam Świetlickiego dość ostro krytykowałem. Staśko przypomniała mi jednak – w tym momencie cytując …ska – że swego czasu ironia autora Zimnych krajów była czymś więcej niż zblazowaniem i sposobem autokreacyjnej obrony, że potrafiła być cięta, przejmująca, oparta na bardzo trafnych diagnozach czy przeczuciach polskości. Co więcej, Staśko pokazała – samą swoją niezbyt zręczną próbą obejścia całego tematu – że ironia w stylu Świetlickiego A.D. 1995 nawet dziś może być czymś trudnym do przyjęcia, wymykającym się krytycznoliterackiemu aparatowi; że nawet dziś pozostaje nieoczywista i nie do końca zgrana.
***
Przejdźmy do felietonu Poprawy, stanowiącego reakcję na wystąpienie Staśko oraz na szkic Emilii Konwerskiej Dajcie chłopu siedzieć w domu. Ten ostatni stanowił coś w rodzaju próby złagodzenia tez Staśko czy też wypisania Świetlickiego z ewentualnej dyskusji przy milczącym poparciu krytycznospołecznych wątków z oryginalnego tekstu. Zgodnie z tytułem szkicu Konwerska broniła prawa Świetlickiego do mówienia o czymkolwiek i jakkolwiek, z własnej perspektywy i według własnych zachcianek; jednocześnie krytyczka nie odnosiła się do głębszych podstaw tekstu Staśko, do postawionych przez nią tez na temat kanonu i mechanizmów instytucjonalnej dyskryminacji w literaturze. Dlatego szkic Konwerskiej może podobać się fanom Świetlickiego, podobać może się też poplecznikom Staśko, ostatecznie zaś niewiele z niego wynika.
O ile lektura Konwerskiej niżej podpisanego zwyczajnie znudziła, o tyle kontakt z felietonem Poprawy skończył się pewnego rodzaju szokiem – głównie dlatego, że autor Kobyłki apokalipsy zwyczajnie nie kojarzy mi się z tendencją do seksizmu, podczas gdy Emilia próbuje, ale nie pojmuje jest tekstem wręcz uderzająco seksistowskim. Trzeba powiedzieć otwarcie: „parytetowa dzierlatka”, krytykowanie Konwerskiej za uśmiech na znalezionym gdzieś zdjęciu, tytuł i motto felietonu
Regularni czytelnicy Poprawy mogą się tym razem rozczarować stylem i poczuciem humoru: całość jest po prostu ciągiem mało odkrywczych uszczypliwości, a autor nadmiernie polega na założeniu, że cytowane-referowane teksty – co ciekawe, głównie nie Staśko, a traktowany przez Poprawę jako obrona Staśko szkic Emilii Konwerskiej – gdy przytoczone, same się ośmieszą. Krytyk nie mówi więc nic szczególnie oryginalnego ani odkrywczego na ich temat, nie zwraca uwagi na łatwe do przeoczenia a znaczące wpadki, nie obnaża ukrytych myślowych schematów i stereotypów; ale niech będzie, taka konwencja, nie każdy pamflet czy krytycznoliteracki felieton musi takie akurat cele realizować. Problem jednak w tym, że ów dość ostry tekst w żadnym momencie nie błyszczy humorem, kalamburem, stylistycznymi popisami. Innymi słowy, ze stylistycznego – estetycznego(?) – punktu tekst zalegitymizować mogłyby same ozdobniki, ale nawet ozdobników tu nie znajdziemy; najbliżej dowcipnej błyskotki Poprawa znajduje się przy okazji frazy „lewica lewituje”, więc naprawdę nie jest najlepiej.
Co więcej, rzecz jest kompozycyjnie sztampowa do bólu. Prześledźmy cały felieton: najpierw tytuł i motto ze znanego, ale nie do końca mainstreamowego kontrkulturowca; potem ostry, ale mocno konceptualny (Staśko „miała widzenie”) akapit wstępu. Teraz przytoczenia z Kołakowskiego, Sławka i Mickiewicza (oraz najbardziej zgrany, najbardziej spopularyzowany wątek/metafora z Hegla); trochę ogólnego narzekania na lewicę i Krytykę Polityczną; krótka anegdota z życia prywatnego; dalszy atak na oponentki (tutaj: sugestia, że rozmówczyni nie wie, o czym pisze, a Poprawa wie, ale nie widzi sensu, żeby sobie język strzępić). Szereg ataków „nietekstowych”: za biogram, za doktorat, za zdjęcie. Końcowe uszczypliwości; puenta z gościnnym występem Głowińskiego i Kołakowskiego.
Przepraszam, ale muszę to powiedzieć wprost: Poprawa napisał felieton autoparodystyczny.
No dobrze, odłóżmy już na bok sprawy stylistyczno-estetyczne. Oprócz seksistowskiego tonu jest w tekście wrocławskiego krytyka jeszcze kilka problematycznych wątków czy momentów. Najpoważniejsza, być może, kwestia to ustawianie sobie uproszczonego, wyobrażonego przeciwnika w formie „lewicy” jako takiej. Na lewicy występują „zjawiska nadprzyrodzone”, „lewica lewituje”, lewicy nie stać na dystans wobec samej siebie. Skąd to wiadomo? Bo Poprawa tak mówi. Czy przejście od krytyki dwóch tekstów lewicujących krytyczek do krytyki lewicy jako takiej (bądź „lewicowych stref kultury”) wymaga od Poprawy uzasadnienia, rozwinięcia? Oczywiście nie.
Rzecz jasna, można go usprawiedliwiać, twierdząc, że Staśko ustawia sobie podobnych wyobrażonych, uproszczonych przeciwników; ale to wymówka na poziomie „a u was biją czarnych”. Nie działa również usprawiedliwienie pamfletową konwencją – pamfletowe uproszczenia działają wtedy, gdy autor pozostawia miejsce na domysły bądź same uproszczenie traktuje jako złośliwość, nie wtedy zaś, gdy tekst rwie się i rozpada, a uproszczenia i mądrościowy ton wydają się raczej maskować konkretne braki w wywodzie.
W pewnym momencie Poprawa stwierdza arbitralnie, że ma „trochę więcej kontaktów z ludem niż KC «Krytyki Politycznej» i jej wyznawcy”. Jako jedyny dowód przytacza to, że niedawno rozmawiał z robotnikami odnawiającymi mu mieszkanie. Rozumiem konwencję pamfletu; zarzuty o kanapowość zwyczajnie mnie już na tym etapie nie ruszają, a sceny „rozmowy intelektualisty z robotnikiem” mają w naszej (krytyczno)literackiej satyrze długą tradycję. Nie ukrywam też, że od dawna nie jest mi blisko do środowiska „Krytyki Politycznej”. Ale w tym miejscu Poprawa jest nie tylko strasznie klasistowski; przede wszystkim zwyczajnie przesadza z uszczypliwością. Sugerowanie, że środowisko KP (czy nawet sama „centrala”) ma kontaktu z „ludem” tak mało, że można ich przelicytować kilkoma „rozmowami z majstrem”, jest zwyczajnie śmieszne dla kogokolwiek, kto o działaniach „Krytyki Politycznej” ma jakiekolwiek pojęcie. Kanapowość kanapowością, ale pewne uproszczenia po prostu się nie bronią
Na koniec pozostaje sprawa doktoratu Emilii Konwerskiej, który Poprawa obśmiewa i na którego temat żartobliwie teoretyzuje, przyznając się jednocześnie, że nigdy nie miał go w ręku. Samą pracę doktorską, jak wskazać miała Staśko, recenzowało dwoje bardzo poważanych, bardzo uznanych badaczy: Inga Iwasiów i Przemysław Czapliński. Wpadkę Poprawy trochę trudno komentować, naturalną reakcją życzliwego czytelnika może być tylko nerwowy jęk i załamanie dłoni. Powiedzmy może krótko: jeśli akademik chce publicznie odnieść się do czyjegoś doktoratu, powinien ten doktorat przynajmniej przejrzeć. Tej nonszalanckiej nierzetelności, podobnie jak podszywającego cały felieton seksizmu, zwyczajnie się po Poprawie nie spodziewałem – i tak jak liczę, że Staśko pisać będzie w przyszłości teksty ściślejsze i rzetelniejsze, tak mam nadzieję, że Emilia próbuje, ale nie pojmuje była dla autora jednorazową wpadką.
Nawet jeśli felieton wrocławskiego krytyka był tylko pojedynczym spektakularnym potknięciem, jego lektura i tak odsyła nas z powrotem do metafory długich łyżek. Wywodom Staśko wytknąć można bowiem całą masę nieścisłości, sprzeczności, pojęciowych nadużyć czy momentów autorytarnej ambicji; Poprawa wybrał natomiast strategię lekceważenia, ataku tożsamościowego, ustawiania sobie wyimaginowanych przeciwników i zakładania, że cytowane teksty same się ośmieszą. Jeśli Staśko za szybko przeszła ze sfery konkretnych interpretacyjnych argumentów do personalno-tożsamościowych ataków na Świetlickiego, jeśli zbyt łatwo przyszedł jej moralizatorski ton, jeśli zbyt często lekceważyła złożoność problemu, mnożąc założone oczywistości, to Poprawa popełnił dokładnie te same błędy, dopełniając je jeszcze seksistowskimi podtekstami. Dlatego wrocławski krytyk niejako retroaktywnie zalegitymizował tekst Staśko: zgodził się na wyznaczone przez nią ramy dyskusji – dominację kwestii tożsamościowych, prostą opozycję lewica–reszta świata, ignorowanie tekstów na rzecz osobistych wycieczek – a do tego zapewnił jej wygodnego przeciwnika, prezentując w groteskowej formie dokładnie te uprzedzenia, które całemu liberalnemu i konserwatywnemu spektrum przypisała Staśko.
***
W kontekście artykułu napisanego przez Staśko w odpowiedzi Poprawie
Oprócz tego należałoby wskazać dwa konkretne kłopotliwe momenty; oba w pewnym sensie związane z tym, co wytknęło Staśko już kilkoro polemistów, to znaczy z wykluczającym tonem jej ostatnich tekstów.
Po pierwsze: czytelników i czytelniczki razić mogą uproszczone założenia, jakie Staśko czyni w kwestii interesów klasowych swoich przeciwników. Oto poznańska krytyczka pisze na przykład:
Rzecz w tym, że krytyk tak naprawdę nie jest świadomy podstaw myślenia społeczno-politycznego, które dla niego rzeczywiście muszą być jakąś czarną magią – tyle że to wynik jego perspektywy klasowej, a nie czarów – a odsądzanie mnie od zmysłów służy mu ukryciu interesu klasowego, który go prowadzi. Z perspektywy zawodowej i klasowej opłaca mu się bagatelizować argumenty polityczne – dzięki temu hamuje możliwość zmian, przenosząc konflikt polityczny na płaszczyznę tożsamościową (płeć, imię) i osobistą, przez co utrzymuje przekonanie o apolityczności i aklasowości literatury, które z kolei w oczywisty sposób działa na rzecz beneficjentów systemu.
To założenie oczywistości – przyjęcie, że bagatelizowanie polityczności literatury w „oczywisty” sposób działa na rzecz „beneficjentów systemu”, a Poprawa w równie oczywisty sposób do owych beneficjentów należy – wydaje się pospieszne i domaga się bardziej rozwiniętych, bardziej precyzyjnych argumentów.
Problem tkwi bowiem nawet nie w opisanym już wcześniej, uproszczonym podejściu do kategorii klasy. Najbardziej kłopotliwe wydaje się założenie z góry, że nielewicowe czy nawet antylewicowe (bądź niefeministyczne/antyfeministyczne) poglądy głoszone są z założenia – zawsze bądź przynajmniej „domyślnie” – zgodnie z interesem klasowym tego, kto je głosi. Rzecz w tym, że dużo poważniejszym i częstszym problemem, zwłaszcza w obliczu globalnej fali prawicowego populizmu, są dziś ludzie (wykształceni i nie, akademicy i pracownicy fizyczni, mężczyźni i kobiety) głosujący przeciwko własnym klasowym interesom. Pomijanie tej kwestii przy próbach strukturalnej analizy pola literackiego zwyczajnie delegitymizuje cały wywód. Tym przecież żyje lewica: miliony Amerykanów głosują na Trumpa wbrew własnym interesom; miliony niezamożnych Brytyjczyków głosują na torysowski Brexit; miliony polskich mężczyzn nie potrafią zrozumieć, że większe prawa reprodukcyjne dla kobiet oznaczają więcej wolności również dla nich samych. W charakterystycznie złośliwy sposób Frankie Boyle opisywał ostatnio zachowanie starszych ludzi głosujących w Wielkiej Brytanii na torysów jako wyczołgiwanie się z domu ostatkiem sił tylko po to, by dać wyrzucić się z własnego mieszkania.
Upraszczając: ludzie regularnie głosują wbrew sobie; regularnie głoszą poglądy sprzyjające na dłuższą metę pogorszeniu ich pozycji czy życiowej kondycji. Zamiast zastanowić się, czy Poprawa jest aby na pewno demonicznym profesorem-patriarchą-kapitalistą upupiającym młode doktorantki w imię klasowego interesu i fanatycznej wiary w Kapitał, Staśko na siłę, acz bez momentu zawahania, dopowiada jego felietonowi najbardziej domyślną, najbardziej sztampową agendę.
Nie chodzi absolutnie o to, żeby seksizm tekstów takich jak Emilia próbuje, ale nie pojmuje rozmywać w rozważaniach na temat złożonych motywacji autora. Ta retoryczna strategia doprowadziła w ostatnich latach do sytuacji, w której centrowe, liberalne media potrafią w przewrotny sposób dowartościować elektorat skrajnej prawicy (jako zagubiony, dający upust słusznemu oburzeniu, mszczący się za nadużycia establishmentu i tak dalej) kosztem elektoratu progresywnego czy lewicowego (który jest nawiedzony, nie wie, co robi, nie rozumie, że trzeba bronić liberalizmu za wszelką cenę).
Nie chodzi więc o empatię na siłę, a o to, by wiedzieć, za co właściwie krytykuje się oponenta. Zarzut o zręczne, podstępne i konsekwentne działanie w imię własnego (klasowego) interesu będzie często słabszy i przede wszystkim mniej skuteczny – również perswazyjnie – niż wskazanie, że druga strona promuje ideologię działającą przeciwko jej własnemu interesowi. Tak zaś, jak sądzę, jest w wypadku Poprawy, który mimo etatu na uczelni i (zasłużonej skądinąd) mocnej pozycji w polu literackim pozostaje, w szerokiej i faktycznie klasowej perspektywie, potencjalnym sojusznikiem dla młodych lewicujących krytyków i krytyczek.
***
Jednak najbardziej problematyczny moment tekstu Staśko to oczywiście domaganie się od pracodawcy oponenta – to jest Uniwersytetu Wrocławskiego – by wobec swojego pracownika wyciągnął „dyscyplinarne konsekwencje” za publikację felietonu. Seksizm Poprawy miałby być podstawą do oficjalnej nagany (a może czegoś więcej). Staśko podkreśla wielokrotnie swój status jako doktorantki oraz status Poprawy jako pracownika naukowego po habilitacji – całą sytuację widzi w kategoriach seksistowskiego, uprzedmiotawiającego stosunku wykładowcy do studentki.
Dawid Juraszek w szkicu Wolność jedynie słusznego słowa trafnie zauważył, że sugerowana w tekstach Staśko wizja uniwersytetu i pola krytycznoliterackiego zapośredniczona jest chyba z dyskursu amerykańskiej liberalnej lewicy, z rzeczywistości kampusu zdominowanego przez kulturę safe space’ów i trigger warnings.Krytykując Staśko, Juraszek przytacza główne tezy najbardziej bodaj znanych (przynajmniej wśród lewicy) przeciwników tej kultury – Jonathana Haidta i Grega Lukianoffa, autorów kanonicznego już The Coddling of the American Mind. „Kultura bezpieczeństwa” byłaby zdaniem tego psychologiczno-prawniczego duetu przeciwskuteczna dlatego, że dążąc do całkowitego wymazania sytuacji sporu i zagrożenia, oducza w rzeczywistości samodzielnego radzenia sobie z różnymi formami dyskomfortu i konfrontacji oraz dojrzałego wyrażania niezgody; i na dłuższą metę prowadzić może wręcz do zaburzeń kognitywnych
Przywołanie przez Juraszka tekstów Haidta i Lukianoffa jest, jak sądzę, całkiem trafne. Staśko faktycznie wydaje się inspirować liberalno-lewicowym kampusowym aktywizmem, przeciwko któremu występują autorzy The Coddling of the American Mind. Juraszek nie idzie jednak w swojej krytyce wystarczająco daleko; nie odnotowuje bowiem, że wszystkie strony przytoczonej przez niego debaty – w tym sami Haidt i Lukianoff – akceptują w punkcie wyjścia bardzo amerykańską, zasadniczo niepartycypacyjną i kliencką wizję systemu edukacji wyższej. Mówiąc najogólniej: zakłada się tu, że studenci „otrzymują” po prostu wiedzę i zestaw umiejętności od wykładowców; a jakość owej wiedzy czy umiejętności oraz całego „doświadczenia” edukacji jest głównym, jeśli nie jedynym miernikiem sprawności systemu. Lukianoff i Haidt twierdzą więc, że kultura bezpieczeństwa wpływa źle na psychikę studentów, w długiej perspektywie pogarszając doświadczenie edukacji; ich przeciwnicy utrzymują, że safe space’y i trigger warnings owo doświadczenie wzbogacają czy uprzystępniają. Wszyscy dyskutują jednak ostatecznie o tym, czy student otrzymuje jako klient swojej uczelni usługi najwyższej możliwej jakości.
Potencjalne praktyczne wnioski z debaty o kulturze bezpieczeństwa zależą więc głównie od tego, czy zgadzamy się z ogólną wizją uniwersytetu przyjmowaną przez amerykańskich dyskutantów. Jeśli zamiast modelu klienckiego wyobrazimy sobie – jak proponowała historycznie duża część lewicy – uniwersytet jako przestrzeń wspólnego wytwarzania wiedzy, przestrzeń produkcji, w której biorą udział również studenci, argumenty zarówno Haidta i Lukianoffa, jak i ich oponentów przestaną nas bezpośrednio dotyczyć. A przynajmniej przestaną nam wystarczać – kryterium „dobrego” systemu edukacji wyższej nie będzie już tylko jakość edukacyjnego doświadczenia, ale również to, w jaki sposób studentów włącza się we wspólną dyskusję, wspólne badania, wspólną produkcję wiedzy. Bezpieczeństwo i dobre samopoczucie studentów będą nadal istotne, ale tym razem w perspektywie włączania ich w konkretną wytwórczą działalność
Staśko w swoim dość bezrefleksyjnym przejmowaniu języka amerykańskiego kampusowego aktywizmu tę wizję w zasadzie zupełnie ignoruje. To jednak dopiero pół problemu. Drugie pół związane jest z tym, że poznańska krytyczka przenosi antydyskryminacyjne strategie z przestrzeni kampusowej na pole krytycznoliterackie.
Ten moment wydaje się kluczowy. Staśko przyjmuje za coś oczywistego, że atak Poprawy to atak uprzywilejowanego „profesora” na zagrożoną „doktorantkę”; jednak od dłuższego czasu pozostajemy daleko poza rejonem oczywistości. I tak na przykład należałoby przypomnieć, że między dyskutantami nie ma żadnej, najodleglejszej choćby zależności instytucjonalnej – zatrudnieni są przez różne uczelnie, pracują w różnych miastach, nie należą do tego samego zespołu grantowego ani jakiegokolwiek innego ciała. Do tego zarówno Staśko, jak i Poprawa znaczną część – jeśli nie zwyczajnie większość – swojej działalności prowadzą poza obiegiem naukowym.
O ile nie przyjmiemy, że każda publiczna działalność zatrudnionego na akademii krytyka literackiego jest działalnością akademicką, to felietony Poprawy, podobnie jak większość tekstów Staśko, pozostają tak daleko od akademickości, jak to tylko możliwe. I dlatego zarzuty Juraszka wydają się ostatecznie jeszcze mocniejsze, a adaptowanie przez Staśko kampusowo-cenzorskich strategii jeszcze bardziej kontrowersyjne: krytyka literacka z prostymi hierarchami i sztywnymi konwencjami lubi się mniej niż uniwersytet, ucieka tradycyjnie od nadmiaru instytucjonalizacji i stawia z różnych przyczyn raczej na miękkie środki środowiskowego nacisku niż na „twarde” pacyfikowanie poglądów uznanych w danej chwili za niedopuszczalne. Safe space’y mogą mieć sens w relacji student–wykładowca, w sytuacji otwartej, założonej nierówności i jednostronnego przekazu wiedzy (chociaż nawet wtedy istnieją przekonujące argumenty przeciw ich mnożeniu); jednak w krytycznoliterackim polu, którego jedynym celem jest ostatecznie dyskusja, wymiana opinii i poglądów, nie ma na nie miejsca. W krytyce strategie antydyskryminacyjne muszą przybierać inny kształt, bo nikt nie jest – przynajmniej nieotwarcie – klientem systemu, odbiorcą usługi, w takim sensie, w jakim jest nim student dobrego amerykańskiego college’u.
Znów wracamy więc do metafory długich łyżek. O ile jeszcze chwilę temu tekst Poprawy wydawał się przede wszystkim groteskowo seksistowski, o tyle w kontekście apelowania Staśko o „konsekwencje dyscyplinarne” wrocławski autor zaczyna jawić się jako obrońca tego dziwnego, niedookreślonego pola, jakim jest krytyka literacka; żywego, niesfornego, stale przesuwającego ośrodki władzy, niedającego zredukować się do naukowo-akademickich rygorów. Sugestia wyciągania wobec Poprawy „konsekwencji dyscyplinarnych” okazuje się absurdalna. Znów stajemy po prostu po stronie tego, kto akurat w danej chwili nic nie mówi.
2. Strategie lewicy
Fakt, że na każdym etapie sporu między Staśko i Poprawą jesteśmy skłonni bronić akurat strony atakowanej, nie wynika wyłącznie z niedociągnięć kolejnych tekstów czy stosowanych w nich uproszczeń.
Równie istotne wydaje się coś innego. Oboje krytyków już na wstępie przyznaje bowiem (nawet jeśli niezupełnie wprost), że w swoich tekstach uprawiać będzie to, co Anglosasi nazywają preaching to the choir – powiedzmy: przekonywanie przekonanych. W pierwszych akapitach swoich szkiców autorzy Staśko i Poprawa odfiltrowują z grona docelowych czytelników – w jasny i cokolwiek bezpardonowy sposób – odbiorców sytuujących się z drugiej strony wyobrażonej barykady.
Powiedzmy bowiem wprost: ani wrocławskiemu krytykowi, ani poznańskiej krytyczce nie zależy na przekonaniu do swojej racji kogoś, kto w punkcie wyjścia nie reaguje w pożądany sposób na pewne szczególnie nasycone symbolicznie hasła czy frazy. Jeśli bowiem czytelnik/czytelniczka Staśko już na wstępie nie uważa „białego heteroseksualnego mężczyzny” za istotę podejrzaną, to od szkiców krytyczki zwyczajnie się odbije; jeśli czytelnikowi/czytelniczce Poprawy idea parytetu kojarzy się raczej lepiej niż gorzej, to niesmaku wywołanego frazą „parytetowa dzierlatka” w kilku akapitach nie uda się krytykowi zatrzeć. Oboje nastawieni są wyłącznie na mobilizację „swoich”, powiedzielibyśmy może: konsolidację bazy; teksty Staśko i Poprawy są bardziej bojowymi zawołaniami niż polemikami. Stanowią rodzaj wojennej propagandy, wezwanie do pospolitego ruszenia (choćby na małą skalę).
(Nie chodzi o to, że Staśko i Poprawa powinni próbować za wszelką cenę przekonać siebie nawzajem do zmiany poglądów; celem krytycznoliterackiej dyskusji relatywnie rzadko jest przekonywanie rozmówcy do swojej racji. Rzecz w tym, że od tekstów obojga krytyków odbić musieli się nawet niezdecydowani, politycznie i pokoleniowo nieafiliowani – choć zainteresowani tematem – postronni).
Ów konsolidacyjno-propagandowy tryb przychodzi obojgu o tyle naturalnie, że w omówionych powyżej tekstach (podkreślmy jeszcze – chodzi o jeden tekst Poprawy i kilka ostatnich tekstów Staśko; nie uważam, że poniższe zarzuty można w prosty sposób rozszerzyć na całość działalności obojga krytyków) Staśko i Poprawa są do bólu stereotypowi – nieświadomie ucieleśniają pewne karykaturalne, utarte wyobrażenia na temat tego, jak wygląda „młoda krytyka lewicowa” oraz „starsza krytyka liberalna/apolityczna”.
Spójrzmy bowiem: Staśko jako „młoda lewaczka” mówi z pozycji moralizatorskich (świętego oburzenia), przepisuje wszystko na kategorie tożsamościowe, rzadko podpiera się tekstami, lekceważy ironię w tekście, dąży do uciszenia przeciwników, ustawia modelowego wroga w postaci „białego heteroseksualnego mężczyzny”. Szasta pojęciami z dyskursu socjologicznego, często nie nadając im konkretnej treści.
Poprawa jako „starszy krytyk apolityczny” mówi z pozycji moralizatorskich (elitarystyczno-dydaktycznych), lekceważy przeciwniczki i przypisuje im młodzieńczą naiwność, podpiera się bez przerwy anegdotami i nominalnie tylko związanymi z tematem cytatami, stale ironizuje, dąży do skompromitowania przeciwniczek przez kpinę, ustawia modelowego wroga w postaci nawiedzonych „lewaków” szargających autonomię literatury. Argumenty próbuje zastąpić erudycyjnymi popisami.
Oboje krytyków wpisało się więc w negatywne stereotypy dotyczące pewnego rodzaju krytyki; oboje na wstępie zrezygnowało też z próby przekonania niezdecydowanych postronnych do własnej racji. Metafora za długich łyżek zaczyna nagle brzmieć cokolwiek złowieszczo: zdajemy sobie bowiem sprawę, że każdorazowe odbijanie się czytelników od tekstów Staśko i Poprawy niekoniecznie stanowi prostą konsekwencję potknięć i błędów; całe zjawisko można widzieć jako naturalny koszt świadomie bądź nieświadomie przyjętej krytycznoliterackiej strategii nastawionej na mobilizację i radykalizację własnego polityczno-pokoleniowego obozu. Komentarze do dyskusji publikowane na stronie Biura Literackiego
***
Wszystko to nie byłoby może tak problematyczne, gdyby nie niebezpieczeństwo, że starcie Staśko i Poprawy jest czymś w rodzaju paradygmatycznego sporu dla przyszłych dyskusji między „liberałami/centrystami” a „lewicą”. Nie ma bowiem co ukrywać: młodych lewicujących krytyków i krytyczek jest z roku na rok coraz więcej, są swoich poglądów coraz bardziej świadomi i wyrażają je w sposób coraz bardziej zdecydowany i otwarty. Różne postaci centryzmu i liberalizmu – w polityce, w kulturze – są zaś w defensywie nie tylko w Polsce, lecz także w większości krajów Zachodu. Pięć minut kontaktu z newsami przekonuje, że kolejny raz w historii nowoczesnego świata centre cannot hold. A jako że w naszej niszy – to znaczy w polskiej krytyce literackiej, zwłaszcza krytyce poezji – podziały polityczne uzgadniają się w dużym stopniu z podziałami pokoleniowymi, ostre spory są w zasadzie nieuniknione.
Jeśli zaś kolejni krytycy i kolejne krytyczki reprodukować będą myślowe i retoryczne schematy zaproponowane przez Poprawę i Staśko, prawdopodobne scenariusze rozwoju sytuacji nie wyglądają najlepiej. W jednym z nich problemy poruszane przez Staśko, to znaczy kwestie płci, heteronorm i konserwatywnej moralności/mentalności polskiego liberalizmu, skojarzone zostałyby z czasem z pewnym agresywnym i niedostępnym z zewnątrz trybem dyskusji – i postronni czytelnicy oraz czytelniczki zrelegowaliby je do domeny tematów niszowych, wrażliwych i drażliwych, których poruszenie wiąże się z natychmiastowym – tyleż intensywnym, co przewidywalnym – środowiskowym backlashem.
Wyobrazić możemy sobie też inną sytuację: mechanizm radykalizacji i polaryzacji zostaje rozkręcony na dobre, a pole krytycznoliterackie stopniowo dzieli się na dwa obiegi, które nie mają ze sobą wiele wspólnego: lewicowo-feministyczny i liberalno-apolityczny; zasadnicze argumenty obu stron znane są już na wstępie, przepływ idei i starcie poglądów praktycznie nie zachodzą, nie ma wspólnych wartości i mianowników – „starzy” piszą sobie, „młodzi” sobie.
Jeszcze inny scenariusz: wsobność i niedostępność liberalno-lewicowego sporu wygrana zostaje przez istniejącą dotąd na marginesach życia literackiego faktyczną konserwatywną prawicę (czyli nie naśladowców Świetlickiego, tylko wyznawców Wenclów i Rymkiewiczów), która – proponując inny zestaw tematów do dyskusji, oparty może na bardziej tradycyjnym zainteresowaniu estetyką i formą literacką – powoli zawłaszcza sporą część pola (tradycyjnie od dawna raczej mało sprzyjającego prawicy).
Wszystkie te scenariusze mogą wydawać się nieco naciągane; oczywiście, wybiegamy tu myślą dość daleko w wyobrażoną przyszłość. Tym niemniej warto nieustannie podkreślać, że betonowanie stereotypów na temat krytyki liberalnej i krytyki lewicowej nie może skończyć się niczym dobrym. To owa „noc długich łyżek”.
***
Jako krytyk o jednoznacznie lewicowych (radykalnych, marksistowskich, komunistycznych) poglądach nie jestem w tej sytuacji szczególnie zainteresowany udzielaniem porad liberałom i „apolitycznym” twórcom czy krytykom; jeśli pamiętać o wspomnianych już podziałach pokoleniowych, stanowiłoby to poza wszystkim dowód sporej arogancji. Bardzo interesuje mnie natomiast, jak na wystąpienia Staśko zareagować powinna reszta lewicy – innymi słowy, czy tego rodzaju ataki na liberalne pozycje/paradygmaty są z naszej perspektywy produktywne i zasadne.
Gdy pracowałem już nad poniższym szkicem, Staśko opublikowała tekst będący odpowiedzią na artykuł Dawida Juraszka
Ze szkicem Staśko jest wiele problemów. Pojawiająca się w pierwszym akapicie sugestia, że próby ośmieszenia przeciwniczki w krytycznoliterackim felietonie (casus Poprawy) mają jakikolwiek związek z art. 32. Konstytucji RP, przyprawia o ból zębów. Hasła typu „słowa to działanie” rzucane bez zastanowienia i rozwinięcia stanowią może sympatyczny sentymentalny flashback do lat 70., ale dziś domagałyby się uzasadnienia; zaś z deklarowanej przez Staśko materialistycznej perspektywy zwyczajnie się nie bronią (podobnie jak traktowanie „słów” jako autonomicznego wytwórczego podmiotu). Mamy też kuriozalną próbę jednoczesnego udowodnienia, że „seksizm” i „dyskryminacja” to nie „poglądy”, ale pewien rodzaj „poglądów” może być równoznaczny z „dyskryminacją”. Traktowanie przez Staśko tożsamości jako argumentów („argument «mężczyzna» w patriarchalnym kapitalizmie wygrywa z argumentem «kobieta»; argument «heteroseksualny» z «homoseksualny»”), a systemu władzy jako analogu dyskusji czy sporu jest zwyczajnie pojęciowym nadużyciem. Krytyczka zbywa również jako „absurdalne” zdania Juraszka, które w kontekście przywołanych przezeń tekstów absurdalne wcale nie są; i tak dalej, i tak dalej. Są w tekście Staśko również spostrzeżenia słuszne i zupełnie niekontrowersyjne, typu: budowanie symetrii między faszyzmem i lewicowym aktywizmem jest nieetyczne i w szerszej perspektywie katastrofalne dla wszystkich.
Natomiast naczelna teza szkicu, w której najpełniej wyrażać zdaje się stosunek młodej krytyczki do liberalnych ram myślenia, pozostaje w przedziwny sposób naraz zupełnie oczywista i niekontrowersyjna oraz oparta na uproszczeniach i nadużyciach.
Spróbujmy wyjaśnić. Staśko pisze na przykład:
Kobiety w Polsce nie mogą dokonać legalnej aborcji, a nawet dostać antykoncepcji awaryjnej bez recepty, pracownicy prekarni nie mają zabezpieczeń socjalnych i pewności zatrudnienia, a lokatorki mogą zostać wyrzucone na bruk bez decyzji sądu. One na co dzień doświadczają cenzury: ich perspektywa jest systemowo cenzurowana w mediach i polityce. Nie są wolne i wolni na tyle, by zadecydować o swoim ciele czy swojej przyszłości. To po co im – po co nam – w ogóle taka wolność? Po co walka o brak cenzury i wolność słowa, kiedy to systemowa cenzura nieuprzywilejowanej większości i wolność dla wybranych? Po co nam ten cały fetyszyzowany 1989 rok?
To owa część niekontrowersyjna (jeśli pominiemy na moment celowo prowokacyjny ton). Staśko wskazuje, że obóz liberalny po 1989 traktował wolność słowa – w większości, a przynajmniej w swojej politycznie dominującej części – dość płytko i wąsko, i że sama wolność od instytucjonalnej cenzury nie gwarantuje dostępu do głosu dla wykluczonych tożsamościowo czy ofiar wyzysku. Warto o tym przypominać, warto też pamiętać, że takie obserwacje to żadna nowość – o tym, jak fiksacja na punkcie źle rozumianej wolności słowa przesłaniała podczas polskiej transformacji problemy klasowych nierówności, przekładających się w namacalny sposób na (nie)możność wyrażania swojej perspektywy i poglądów przez osoby pozbawione materialnego bezpieczeństwa, mówią od dawna nawet niektórzy owej transformacji „budowniczowie” (lata temu pisał o tym bardzo otwarcie choćby Ryszard Bugaj w „Nowym Obywatelu”
I gdyby Staśko poprzestała na wyciągnięciu wniosków z tych obserwacji: że dyskryminacja i wyzysk podcinają wolność słowa, odbierając realny dostęp do narzędzi wyrażania własnej perspektywy czy poglądów, że wolność słowa należy rozumieć szerzej niż ściśle legalistycznie, szerzej niż wolność od państwowej cenzury prewencyjnej, wówczas z chęcią podpisałbym się (chociaż nadal z pewnymi zastrzeżeniami) pod tezami jej tekstu.
Alas, it was not to be.
Staśko ostatecznie proponuje całościowe odrzucenie „wolności słowa”. Jej szkic kończy się frazą „Chuj z «wolnością słowa», zróbmy sobie słowami swoją wolność”. Owszem, krytyczka zawsze ujmuje „wolność słowa” w cudzysłów, sugerując, że w samej nazwie czy frazie jest coś manipulacyjnego bądź iluzorycznego, że nie spełnia ona własnej emancypacyjnej obietnicy; próżno szukać jednak u Staśko głębszego namysłu nad tą konkretną kwestią – nad tym, jak często liberalizm sprzeniewierza(ł) się własnym obietnicom. Nie, „wolność słowa” zostaje u niej przeciwstawiona wolności jako takiej, wolności tyleż bezprzymiotnikowej, co abstrakcyjnej i niedookreślonej (i, jak się zdaje, idealistycznie transhistorycznej). Czytelnikowi pozostaje domyślić się, o jaką wolność chodzi, wiadomo jednak, że nie o wolność słowa, która jest z założenia wolnością neoliberalną i przez neoliberalizm wymyśloną.
Bezpośrednio po cytowanym już fragmencie Staśko pisze bowiem: „Obrona takiej wolności, takiej demokracji to obrona niesprawiedliwego, dyskryminującego systemu, który nie tylko przejął, ale i wytworzył hasła „wolność słowa” czy „demokracja”. Trudno powiedzieć, jak to zdanie należy w zasadzie rozumieć – wiadomo, że pojęcia wolności słowa i demokracji są dużo starsze niż neoliberalizm, idea demokracji liberalnej czy państwa narodowe. Mówiąc o „hasłach” Staśko ma więc pewnie na myśli konkretne użycie tych pojęć w polskiej debacie publicznej? Ale jeśli tak, to jednak „przejął”, a nie „wytworzył”; chyba że nasza „wolność słowa” byłaby nagle czymś zupełnie różnym od wolności słowa według Amerykanów i Francuzów, ale to już historiozoficzne dywagacje rodem z gorszych (bądź lepszych, zależy od punktu widzenia) momentów Czesława Miłosza.
O ile nie potrafię uzgodnić podstawowych faktów z zakresu historii idei z tezami Staśko, o tyle rozumiem, jak sądzę, zawartą w jej szkicu sugestię: krytyka pozycji liberalnych na gruncie wartości proklamowanych przez liberałów to za mało, lewica musi zrywać, prowokować, odrzucić common sense’owy wspólny grunt i radykalnie zmienić zestaw fundamentalnych wartości.
***
Odrzucając liberalizm, Staśko odrzuca więc i wolność słowa. W jakiś przewrotny sposób nasuwa to na myśl tę „radykalną” europejską lewicę, która po rozczarowaniu stalinizmem tak mocno odcinała się od radzieckiego eksperymentu, że zrezygnowała ostatecznie z czerwonego sztandaru, Międzynarodówki i mówienia o klasie robotniczej – przyznając tym samym, że prawo do wielkiej lewicowej narracji i symboli ma zwyczajnie najsilniejszy.
Poznańska krytyczka wylewa dziecko z kąpielą, decyduje się na łatwą prowokację i bezwarunkową kapitulację w sferze pracy pojęciowej; ostatecznie ustępuje liberałom pola, uznając bez zastrzeżeń ich pretensje do pojęcia, które stanowi również istotną część lewicowych, radykalnych tradycji. Wolność słowa może bowiem funkcjonować w polskiej debacie publicznej w płytkiej, wykluczającej, nieprzemyślanej formie, ale, po pierwsze, historycznie wpisuje się w tradycję emancypacyjną i rewolucyjną (choćby przez program radykalnych protestanckich ruchów w XVII-wiecznej Anglii czy ludowo-robotniczego skrzydła Rewolucji Francuskiej), po drugie, nawet w swojej bardziej „liberalnej” wersji ciągle może być odzyskana i użyta do krytyki neoliberalnego porządku. Wskazanie, dlaczego wolność od instytucjonalnej cenzury nie wystarczy do zapewnienia faktycznej wolności przekonań i ich ekspresji, to praca ciągle domagająca się w Polsce wykonania; zwłaszcza na gruncie debaty o literaturze, gdzie w grę wchodzą stawki tak wysokie i kluczowe dla rozmaitych tradycji jak wolność poetyckiej wyobraźni czy walka ze stagnacją języka.
Owszem, to wszystko w pewnym sensie spór pojęciowy, dyskusja o tym, kto nadaje dziś polityczno-kulturową treść hasłu „wolność słowa”. Staśko jednak – w swoim dążeniu do zaostrzenia konfliktu, w swoim antagonizującym zapędzie – pospiesznie odrzuciła ważny symbol wartości bliskich lewicy. I ułatwiła sprawę potencjalnym autorytarnie prawicowym czy wręcz faszyzującym krytykom demokracji liberalnej, którzy też lubią przeciwstawiać „neoliberalnej” wolności słowa wartości ich zdaniem bardziej zasadnicze czy pierwotne.
Innymi słowy: problem z „wolnością słowa” to w dużej mierze problem pojęciowy, ale istotny i mający potencjalnie poważne konsekwencje; co Staśko powtarzająca komunały o „słowach jako działaniu” zapewne dobrze rozumie.
***
Istnieje, jak sądzę, skuteczniejsza lewicowa strategia podważania liberalnych schematów myślenia – w krytyce literackiej i poza nią.
Owa strategia nie zakłada pragmatycznego sojuszu z obozem liberalnym, opartego na rozpoznaniu, że stanowi on „mniejsze zło” od opcji konserwatywnej (idei takiego sojuszu broniła Aldona Kopkiewicz (w O polityce i poezji, bezpośrednio); nie wymaga w ogóle łagodzenia stanowiska czy rezygnacji z radykalizmu.
O owej strategii dużo mówi się w ostatnich latach w europejskiej i amerykańskiej lewicy; w kontekście fali prawicowego populizmu i kryzysu demokracji liberalnej. Pisali o niej na różne sposoby choćby Žižek
Lewica byłaby naraz szalupą ratunkową i sposobem zweryfikowania hipokryzji (niektórych) liberałów: jeśli zależy Wam na ocaleniu i realizacji deklarowanych od lat wartości, jeśli nie są tylko przykrywką dla konserwacji neoliberalnego status quo, chodźcie z nami.
Nie chodzi o wymyślanie liberalizmu na nowo, o lewicę jako „prawdziwych liberałów”; progresywna wrażliwość czy rewolucyjna agenda wykraczają dalece poza wartości liberalnej demokracji i liberalnego oświecenia. Nie chodzi też o to, że cały zestaw liberalnych wartości włączyć można w socjalistyczny czy libertariańsko-socjalistyczny program. Rzecz raczej w mądrej selekcji – w zrozumieniu, że istnieją inne niż taktyczne powody, by nie wylewać dziecka z aksjologiczną kąpielą.
***
Jak takie podejście przekłada się na potencjalny krytycznoliteracki projekt? Zwłaszcza dziś w Polsce w kontekście naszych tradycji i w naszym klimacie kulturalno-politycznym?
W skrócie: chodziłoby o rozszerzenie potocznego rozumienia wolności słowa – i wskazanie, że tylko progresywnie zaangażowana, radykalna agenda bierze pod uwagę większość (jeśli nie wszystkie) spośród czynników warunkujących faktyczną wolność wyrazu (ekspresji/komunikacji własnej perspektywy, doświadczenia, przekonań). Liberałowie zwalczają tylko niektóre z ograniczeń wolności słowa, promują wolność słowa w wersji demo; lewica gwarantuje pakiet premium.
Potoczny czy instynktowny błąd liberalizmu polegałby, rzecz jasna, na traktowaniu wolności słowa jako wolności od instytucjonalnych nacisków i społecznych konwencji (niedawno „wolność słowa” w wydaniu Świetlickiego nazwałem wolnością od dobrych manier
To wszystko powoduje zaś, że obrona wolności słowa bez zaangażowania na rzecz zmniejszenia socjoekonomicznych nierówności okazuje się niemożliwa. Po pierwsze dlatego, że materialne bezpieczeństwo jest warunkiem wolnej ekspresji. Po drugie dlatego, że wolność słowa istnieć może ostatecznie tylko w ruchu, w ciągłej inkluzji – ograniczona do obszaru przywilejów intelektualnych elit prędzej czy później przestanie wyrażać cokolwiek poza ideowym status quo i w tej stagnacji nie będzie już „wolnością”. Po trzecie wreszcie dlatego, że niezrozumienie własnej klasowej pozycji nie pozwala dostrzec zinternalizowanych mechanizmów cenzury. Zachłyśnięty własną niepoprawnością Świetlicki nigdy nie zrozumie, dlaczego nie jest tak naprawdę niepoprawny.
Oczywistą konsekwencją tych spostrzeżeń byłoby zaś zrozumienie, że wolność słowa jako wolność od polityczności to tani retoryczny wybieg. Ale wnioski idą jeszcze dalej: po pierwsze, walka o zwiększenie czasu wolnego, uniezależnienie od pracy i bezwarunkowe minimum materialnego bezpieczeństwa okazuje się nagle – „nagle” – walką o większą otwartość pola literackiego, w bardzo ścisłym i konkretnym sensie zwiększania czytelnictwa, większej liczby ciekawych (twórczych i odbiorczych) głosów. Problemy z czytelnictwem zobaczymy wreszcie nie przez pryzmat braku wykształcenia, chęci czy kompetencji, ale powszechnego braku czasu.
Po drugie, przekraczając kategorię aktywnej cenzury, rozważania nad wolnością słowa powinny naturalnie przejść w refleksję nad fundamentalnymi współczesnymi zagrożeniami dla poetyckiej wyobraźni. Te znajdziemy zaś już nie tylko w obszarze jasnych, mocno skodyfikowanych społecznych konwencji (jak poprawność polityczna) i instytucjonalnych nacisków (jak dostęp do mainstreamowych mediów), ale i w sferze dużo trudniejszych do nazwania i wyodrębnienia językowych zjawisk czy sił. Obrońców wolności słowa znajdziemy nagle nie wśród tanich, podstarzałych pseudoprowokatorów pokroju Marcina Świetlickiego czy Jacka Podsiadły, ale wśród młodych poetów i poetek od lat zainteresowanych tym, jak na żywy język i poetycką wyobraźnię wpływa ideologiczna presja kapitału. Krytyka korpo-prawniczego języka u Pietrek czy lingwistycznych mechanizmów naturalizacji i antropomorfizacji sił rynkowych u Bąka; walka o prawo do wzniosłości u Kopyta czy odzyskiwanie zapomnianych języków u Góry; przewartościowanie relacji do mainstreamowych mediów i technologii u Mateusza czy Jurczaka; refleksja nad językiem codziennej moralności i dyskursywnym obrazem zwierzęcia u Witkowskiej: to tu, nie we „wkurwianiu lewaka”, znaleźć możemy skoordynowany wysiłek obrońców faktycznej wolności słowa.
Ostatecznie gros liberalnych, apolitycznych obrońców tejże wolności regularnie ułatwia sobie sprawę: broni literackiej ekspresji i poetyckiej wyobraźni przed małą grupą najbardziej oczywistych przeciwników. Dostrzeżenie, jak wiele sił, ośrodków władzy i form niepewności naciska ze wszystkich stron na współczesną poezję i literaturę, mogłoby dla wielu z nich okazać się niemalże traumatyczne.
Innymi słowy, wszystkich owych „politycznie niepoprawnych”, przekornie niepokornych, subwersywnie transgresyjnych, autonomicznie apolitycznych należy jeszcze raz, zgodnie z najlepszymi tradycjami lewicy literackiej, przelicytować na radykalizm.
Bezpośrednio w kontekście wystąpień Staśko domagać musielibyśmy się zaś lepszego uzasadniania i mocniejszej podbudowy dla tych ataków na „liberalnych” przeciwników, które zakładają, że głos oponenta warunkowany jest odebraniem głosu komuś innemu. To mechanizm, który działa oczywiście w społeczno-politycznej makroskali – ale nie każdy uniwersytecki profesor osobiście korzysta z codziennej dyskryminacji doświadczanej przez doktorantki. Przejście od ogólnej zasady do konkretnej sytuacji polemiki czy sporu bywa dużo bardziej złożone. A wytykanie przeciwnikowi, dlaczego działa przeciwko własnym interesom i deklarowanym wartościom jest często trudniejsze – choć ostatecznie bardziej pożyteczne – niż prosta próba zamknięcia mu ust bądź wymierzenia dyskursywnej kary.