09.06.2022

Pieśni stawów

Pieśń I

Dzienniki wieśniaka

Przyciąga mnie północ. Od dawna o moich notatnikach myślę ja o białych wiorstach papieru, na których sanie zostawiają ślad atramentu. Zimowe noce zapadają szybko i trwają długo. Czuję zbliżającą się Królową Śniegu, płynącą białym drakkarem przez morza lodowe, przez wody, z których nikt ze śmiertelnych nie powrócił.

Potem przychodzi wiosna. Śnieg roztapia się w słońcu dnia, a nocą zmienia w szklane, lodowe płaty, spod których wkrótce wychodzą fioletowe krokusy. W stercie drewna ugryzionej przez zimę coś się zaczyna poruszać. Nie wiem, czy to pękają ostatnie lody, czy budzą się jej pełzający i latający lokatorzy.

W coraz cieplejsze dni wystawiam donice na werandę. Wyciągają gałęzie ku niebu. Wkrótce wypuszczą pąki i barwne kwiaty. Z biblioteki na piętrze wyciągam zakurzone tomy pełne torebek od nasion użytych rok temu w charakterze zakładki. Jest poradnik ogrodniczy i sielskie opowieści z medi.W oczekiwaniu będę napawał się tęsknotą do świeżej oliwy i dłuta Michała Anioła.

W końcu przychodzi lato. Zajadamy się najpierw truskawkami, a potem słodkimi, czarnymi od słońca czereśniami.

Zatrzymujemy auto, bo przez jezdnie przechodzi żabia rodzina. Zapach sosnowej żywicy wdziera się przez otwarte okna, błękitne niebo oświetla falujące powietrze, a my rozmawiamy o jesieni. Choć nic jeszcze tego nie zwiastuje, z pewnością nadejdzie.

Jestem tutaj. Na północy. Olej rzepakowy przewyższa smakiem i wartością najlepszą oliwę, którą też można tu bez problemu dostać. Co kilka kilometrów oglądamy zabytkowy pałac lub kościół, a gdy mamy ochotę na szczególne wzruszenia, to wybieramy się do Willmanna lub na domowe pierogi.

Zwożę taczką wielkie dynie i ostatnie pokosy. Żurawie zza płotu już odleciały. Najmłodszą część naszej rodziny dosięgła już pierwsza fala świątecznego przypływu. Słyszę o piernikach, które muszą wszak ileś tam leżakować, a z podłogi, po raz pierwszy w tym roku, podnoszę skrawek ozdobnego papieru z nadrukowaną mikołajową czapką.

Pierwszy płatek śniegu dosięga mnie w dłoń i myślę, że to dobra wróżba. Znów, w zgodzie z rytmem natury, będę sunął dłonią przez kolejne strony jednego z moich stu notatników, a nim nadejdzie wiosna. Ta opowieść zostanie skończona.

Pieśń II

Wychowanie

Czasem budzą mnie grzmoty. Podchodzę do okna i wsiąkam w rześkie powietrze. Potem nie mogę zasnąć, bo boję się, że moje dzieci nie będą wiedziały, jak pachnie powietrze, gdy po upalnym letnim dniu wielkie burzowe krople upadają na gorącą ziemię. Jak smakuje pomidor rozgrzany sierpniem albo szczypiorek – siedmiolatka, rwany prosto z grządki i zagryzany chlebem również rwanym prosto z bochna.

Kiedy byłem mały, łapałem jaskółki. Kiedy latały tuż nad rżyskiem i przysiadały na wyciągnięcie ręki, stawały się łatwym celem. Zawsze jednak w ostatniej chwili wymykały się. Nie miałem im tego za złe, bo zrozumiałem, że taka jest kolej rzeczy. Na tej samej łące wymknąłem się śmierci, która miała jaskrawy zygzak wzdłuż całej długości swego pełzającego ciała. A jeszcze później zmieniła się w pełzającą toń Widawy i znów wymknęła mnie czyjaś ręka, podnosząca moje ciało do powietrza. I wymykałem się tak potem niezliczoną ilość razy na własnej skórze, upewniając się, że ktoś tam czuwa, a jako znak i pamiątkę po tym swoim czuwaniu pozostawia mi malutkie blizny na dziecięcej skórze.

Z mojego nadodrzańskiego okna widzę boisko wylane miękkim tartanem, na którym nawet kolana stłuc nie sposób. I gdy po raz kolejny, setne dziecko buja się tam jak w puchowej pościeli, a półokrągłe plastikowe nakładki spoglądają z każdego z możliwych rogów, myślę, że tym, co czuwają nad dziecięcym losem, pozostaje odejść na emeryturę albo sprowadzić na to miasto deszcz meteorytów, przed którym ochronią swych wybrańców.

Jaki jest koń, każdy widzi. Z podręcznika do pierwszej klasy dzieci dowiadują się, co jest potrzebne do wzrostu roślin: woda i słońce. I nie chodzi nawet o to, że autor zlekceważył pozostałe żywioły, ale o to, że przeraża mnie, że to wiadomości, których siedmioletnie dzieci muszą się uczyć. Odkrywam potem, że o porach roku też się ich naucza. W starszych klasach zapewne przejdą do teorii odczuwania zimna i głodu. Dzieci będą się uczyć, jak to jest, gdy temperatura w klasie spadnie poniżej dwudziestu jeden Celsjuszy, albo obejrzą w książce ogień i przeczytają, że można się nim „oparzyć”. Kolejne niezrozumiałe słowo. Maturę damy tym, którzy przejdą całego Wiedźmina.

Parę takich nocnych strachów później dosłownie brniemy przez śnieg, taszcząc szczapy kominkowe. Porąbane przyjechały ciężarówką i czekały na swoją kolej. Gdy otwieram płytę kominka, by doń dołożyć, fala ciepła zalewa pokój. Jeszcze tylko nakarmić dżdżownice, podlać siewki i już siadamy do ciepłej, parującej zupy. Nikt nie wybrzydza, że z pietruszką, bo na tę własnoręcznie wysianą i podlewaną jakoś tak głupio narzekać, a zresztą kiszki już marsza grają. Meteoryty spadną gdzie indziej.

Pieśń III

Nasz dom

Stara furtka prowadzi do olbrzymiego ogrodu, w  którym drzewa sięgają nieba. Nie potrzebuję nic więcej, wiem, że to moje miejsce, a każdy kolejny krok tylko mnie w tym utwierdza. Weranda, zachowane stare drzwi, dobre duchy. Pokój kąpielowy. Na ścianach jakieś bohomazy, ale to się sprzeda. Pokoje z garderobą i holem tworzą amfiladę, moglibyśmy więc tak krążyć w nieskończoność, ale czeka nas strych i piwnica.

Moja żona nie kryje podniecenia, co potem źle wpłynie na targi, ale przecież po to się ma żony. Wychodzimy zachwyceni i oczarowani. Pozostaje tylko jeden szkopuł: nie mamy tyle pieniędzy.

Dziecko na rowerze macha do nas. My jeszcze nie wiemy tego, co ono już czuje: będziemy sąsiadami.

W drodze cały czas napotykamy zakochane pary: kaczki, cietrzewie, sarny, a nawet obserwujemy coś na kształt drzewich zalotów.

Następne tygodnie upływają nam na negocjowaniu umów. Pośrednik bawi się z nami w kotka i myszkę, opowiadając o wyimaginowanych „innych chętnych”. Wciąż podnosi cenę, z której wcześniej sam zrezygnował. Poznaję kilku macherów od kredytów, sprzedając w tym czasie, co się da. Oddaję wszystko za bezcen i nie jest mi żal. Moje najlepsze oprawy i wieloletnie zbiory sreber, codziennie wynoszę z domu karton książek, a strumień, który miał się zmienić w rzekę i w morze na czas emerytury, zmienia się w Saharę.

Dzieją się cuda.

Książki sprzedają się kartonami. Srebra też, nawet drobiazgi znajdują swoich nabywców. Właściciele domu nie mogą znaleźć terminów, dając nam potrzebny czas. Banki się do nas uśmiechają. Jakieś zapadki trafiają w odpowiednim momencie we właściwe miejsca, koła zębate dopasowują się do siebie. Mechanizm raz puszczony w ruch niesie nas, aż wreszcie po czterech miesiącach, w dniu moich setnych urodzin, po raz pierwszy w życiu trzymam w dłoni klucze do swojego wiejskiego domu.

Zajeżdżamy wieczorem, niedługo przed zmierzchem. Wita nas burza, jakiej świat nie widział. Gdy wysiadamy z auta, pierwsze krople lecą na nasze głowy. Po chwili znika prąd, a pioruny walą w okolicy. Otwieramy drzwi i okna na oścież, dając z wichurą odejść temu, co cudze. Gdy zawierucha cichnie, dom już jest nasz, nam skrzypią schody, nami pachną krzesła, okruszki z naszego chleba spadają na podłogę, siedzimy przy swoim świetle.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Stanisław Karolewski, Pieśni stawów, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...