28.04.2022

„Poezja możliwa” – od samego początku… O „Związku zgody” Feliksa Netza (uwagi po latach)

1.

Pewnie niedobrze to będzie o mnie świadczyć, ale trudno, rzecz warta jest – dla takiego, a nie innego otwarcia – pewnego ryzyka…

Długie miesiące chodziły mi po głowie: kilka zdań, pomysł i jeden obraz zaczerpnięty z Krwi świętego Januarego Sandora Màraia, pisarza, który scementował widzenie literatury uprawianej przez Feliksa Netza, któremu z kolei zawdzięczamy (my – polscy czytelnicy) Màraia… Chciałem pomieścić obraz człowieka, „który chce zbawić świat” i jego cierpliwego tłumacza, oddającego się przekładowi niebotycznego pisma, tłumacza, który wie, że nie ma niczego poza trudzeniem się, wieczną tułaczką do świątyni od-powiedniości. Wybór Drogi – wdanie się w nią, podróż do kresu dnia pieczętuje ostatecznie zgodę na świat, ubezpiecza wypowiedziane gdzieś, jeszcze jakby bezświadomie, pierwotne TAK.

Powstał krótki poemat prozą, któremu nadałem tytuł Tłumacz zgody, kilka tygodni później, wciąż nie mogąc się oderwać od kołaczącej się tytułowej frazy, natrafiam (właśnie – do tego trudno było mi się przyznać, w notkach biograficznych wszak zwykłem wpisywać: „historyk literatury współczesnej”…) na debiutancki tomik Feliksa Netza, zatytułowany Związek zgody.

Ta drobna i prywatna koincydencja, która spadła na mnie nagle, zbudowała niejasne przeświadczenie, że zgoda – i jej pokrewne: godzenie i godność – wyznacza „porę godu”Odsyłam tym samym czytelnika do pobudzającej wyobraźnię genealogii naszkicowanej przez Aleksandra Brücknera w „Słowniku etymologicznym języka polskiego” (korzystam z wydania: Warszawa 1974, s. 147–148).[1] tej twórczości, święto akceptacji, pochwałę stworzenia, zdolność poetyckiej odpowiedzi, radość poszukiwania słowa, które zdolne byłoby unieść zachwycenie tajemnicą; to wszystko, co – wydaje mi się od zawsze – rysuje imię poezjopisania Feliksa Netza.

2.

Początek w Związku zgody. Od razu pokora, właściwa miara rzeczy, później mozół zakreślania kręgów dokoła odkrytego przymierza sensu i wartości. Od początku zależy tak wiele, czasem, bywa, początek załatwia wszystko.

Nie chodzi mi jednak o to, aby czytać pisarstwo katowickiego twórcy przez pryzmat jego debiutu, aby je, nie daj Boże, doń sprowadzać. To, oczywiście, byłaby niedorzeczność. Jednorazowa lektura poetyckiego dzieła Netza wystarczy, aby przekonać się, że nie jest on pisarzem, który daje się prowadzić kilku obsesjom, że sili się na „wieczne debiutowanie”, tudzież poszukuje młodzieńczego witalizmu w swoich juweniliach. Przeciwnie, Związek zgody wydaje się jedynie młodzieńczym etapem, czasem, do jakiego już zazwyczaj się nie wraca albo przypomina się go sobie po latach z dobrotliwą autoironią, niemym przyzwoleniem. (Jak czyta się swoje wiersze sprzed niemal półwiecza? Wyobrażam sobie, że nie da się tego zrobić bez pewnego grymasu, modulacji głosu, pobłażliwego uśmiechu). Tom ten niewątpliwie jest śladem kilku fascynacji, zapisem poszukiwań własnego głosu, pytań, pierwszych odpowiedzi, wreszcie próbą zakreślenia świetlistego terytorium, z którego podobna już będzie wyruszyć w dalszą drogę.

Nie chcę uprawiać lektury archeologicznej, nie będzie mi szło o to, aby umiejscowić Związek zgody na mapie współczesnej poezji, w obrębie pokoleniowej dykcji (jakże ważnej przecież w Marcu '68) czy zestawiać z innymi debiutanckimi książkami autorów polskiej Nowej Fali (zresztą, niewiele by chyba z tego spłynęło pożytku). Chciałbym jedynie – wskazując na pewne moim zdaniem pokrewieństwa tematyczne, językowe i formalne wobec innych poetyckich propozycji tamtego czasu – przeżyć ten tom niejako od nowa, zanurzyć się na chwilę w minionym, poczuć łagodnie gorzki smak pytań, które i we mnie są jeszcze wciąż świeże… Zatem przerzucić na chwilę pomost ku Drugiemu, który spogląda z drugiego brzegu czasu, rzecz dziwna, nieodległego, jak się naraz zdaje.

Zaznać lektury, jaka rodzi się z pragnienia bliskości.

Ma rację, tak sądzę, Michał P. Markowski, kiedy pisze (w Polityce wrażliwości), że namysł humanisty bierze się z wewnętrznego imperatywu modernizacji znaczeń dzieł, jakie „wrażają” się pod skórę naszego języka, jakich powrót zamawiamy sobie, rezygnując naraz z naszego bezpiecznego tu i teraz, nie wiedząc do końca ani dlaczego dajemy się im uwieść, ani dokąd tym razem nas zaprowadzą.

3.

Jednym z największych osiągnięć nie tylko samego Feliksa Netza, ale i całego „katowickiego środowiska poetyckiego”M. Kisiel, Poeta Feliks Netz. Zdania i uwagi [w:] Nie byłem sam. Na siedemdziesięciolecie urodzin Feliksa Netza, red. M. Kisiel, T. Sierny, Katowice 2009, s. 99.[2] nazywa Marian Kisiel debiutancki tom poezji autora Stu dni odpustu, który ukazał się w znamiennym dla polskiego życia społecznego i kulturalnego roku 1968. Sympatyczna ta opinia jest chyba jednak przesadzona. Trudno byłoby dystansować narrację historycznoliteracką wobec marcowych wydarzeń, poetycki debiut Netza był nieco spóźniony, książka ukazała się w roku, kiedy rozpoczyna się wielka dyskusja nowofalowych twórców nad dykcją zaangażowaną, nowymi zadaniami literatury. Kilka ogólnych notZob. K. Mętrak, Śląsk poetycki, „Kultura” 1968, nr 39; M. Waliński, Związki zgody Feliksa Netza, „Agora” 1968, nr 23; B. Żurakowski, Klasycyści, „Poglądy” 1968, nr 13.[3], a nawet ważna nagroda przyznana z racji debiutanckiego tomu z pewnością nie przyczyniły się do szerokiego rozgłosu, rację przyznałbym raczej Bohdanowi Zadurze, który, recenzując jeden z następnych tomów Netza (Wir), obawiał się, czy debiut katowickiego twórcy nie zostanie uznany za epigoński wobec orientacji lingwistycznejZob. B. Zadura, Ich kann nicht anders [w:] Nie byłem sam…, s. 38.[4].

Dlaczego przypominam o tej delikatnej kontrowersji? Otóż chciałbym rozpocząć od owej obiekcji wypowiedzianej przez autora Małych muzeów. Ale problem postawiony w tekście Zadury ujmę nieco inaczej…

4.

Przeczytajmy takie oto dwa wiersze:

[1]

od czego ptak się uwalnia gdy przecieka w lot?
czy lot ustaje gdy ptak już nie płynie?

czy ptak lot powoduje czy lot czyni ptaka?

co jest widzeniem – ptak lecący skosem
czy krzywa lotu rysowana ptakiem?

czy ptak jest rzeźbą lotu
czy lot sumą ptaka?

pocisk gdy spełnia cel – rozwiązuje ptaka
lecz ptak zabity porasta w spadanie –

jestże lot tedy odtwarzaniem ptaka?
czy ptak już tylko wyrwą w linii lotu?F. Netz, Wynikanie [w:] tegoż, Związek zgody, Katowice 1968, s. 7.[5]

[2]

ptaki dmuchane z powietrza
dokąd myślą skoro nie lecą

myślą tylko do własnego pierza
sęki rosną tu po ich myśli

lecą tylko od dziobów do nóg
wszystko jest tu krótko pomyślane

tylko drzewo długo i okrągło
w ptasiej klatce wewnątrz siebie lata

wiekulistnej nagle skórze drzewnej
pustych ptaków jajorodna gęstość

skąd te ptaki tutaj wynikły
z kulistości czy z coś do dziobania

skąd to drzewo nagle zginęło
z przelotności czy z do posiedzeniaT. Karpowicz, Drzewo które obsiadły ptaki (z t. Trudny las, Warszawa 1964), cyt. za: T. Karpowicz, Wiersze wybrane, Warszawa 1972, s. 109.[6]

Zapewne świetny to materiał do poetyckiego quizu. Z tym że, obstawiam w ciemno, gros czytelników za autora obydwu tych wierszy uznałoby pustelnika z Oak Park… Trudno zapewne jednoznacznie nazwać gest rozpoczęcia w debiutanckiej książce Netza: naśladowanie stylu Karpowicza? fascynacja problemami poruszanymi przez lingwistów wraz z pragnieniem dopisania dalszego ciągu? A może po prostu, jak pisał Zadura, epigoństwo?…

Odłóżmy jednak dylematy, instrumentarium i język historyka literatury. Spróbujmy, wychodząc poza „kategorie lęku przed wpływem”, przyjrzeć się (bardziej w duchu bachtinowskim) temu dialogowi, jaki toczyć się może w symultanicznej lekturze wczesnych dzieł autora Odwróconego światła i debiutanckich wierszy katowickiego poety.

5.

Znawcy i czytelnicy Karpowicza podkreślali zwłaszcza widoczne u autora Trudnego lasu poczucie bezradności polegające na przeświadczeniu, iż język nie jest w stanie dotknąć/dosięgnąć rzeczywistości, nie potrafi jej precyzyjnie od-dać; podstawowa przeto dla wielu Karpowiczowska antynomia: słowo – rzecz manifestuje się poprzez swoiste zgęszczanie języka, mnożenie znaczeń, przy czym owa moc wieloznaczności słowa jest tutaj zdecydowanie bardziej przekleństwem aniżeli dobrodziejstwemZob. na przykład J. Grądziel, Tymoteusz Karpowicz: „Marzyciel z czwartego wymiaru”, „Kresy” 1999, nr 1, s. 102; A. Zawada, Alchemik słowa, „Pomosty” 2001/2002, nr 6–7, s. 125.[7].

Stąd najczęstszym określeniem tej poezji, powtarzanym przez wielu krytyków, stała się formuła: „poezja niemożliwa”. Spróbujmy dotrzeć do sedna tego terminu. Z niemożliwej do przezwyciężenia antynomii, o której napisano już tak wieleZob. na przykład: Z. Bieńkowski, Poezja niemożliwa [w:] tegoż, Ćwierć wieku intymności. Szkice o poezji i niepoezji, Warszawa 1993, s. 99.[8], wynika swoista wolta: przedmiotem zainteresowania nie może stać się rzeczywistość sama – niedosiężna, tak bardzo odmienna od języka – lecz sam język poetycki, który poprzez maksymalną kondensację znaczeń, podlegałby u-rzeczowieniu (to jednak nie miałoby wiele wspólnego z Heideggerowskim u-rzeczaniem – językiem, dzięki któremu dopiero ujawniałaby się rzecz). „Poezja niemożliwa” konstytuowałaby się – jak pisał Andrzej Więckowski – poprzez nadmiar organizacji poetyckiego przekazuZ Jacobsonowskiego ducha wyrastająca propozycja badacza w tym układzie sytuuje pisarstwo Karpowicza w tradycji przedwojennej awangardy; zob. A. Więckowski, Wstęp wolny (do czytania Karpowicza), „Odra” 2000, nr 5, s. 2–9.[9]. A im ów nadmiar byłby większy, tym większe byłoby:

urzeczowienie [tekstu], a co za tym idzie: tym mniejsza jego przezroczystość, czyli zdolność do noszenia informacji o rzeczach i przeżyciach spoza tego przekazu, z tzw. rzeczywistości. Elementy skrajnie zorganizowane przekazu poetyckiego […] wskazywałyby już tylko na siebie. Stałyby się znakami tylko w tym paradoksalnym sensie, że byłyby znakami wyłącznie własnego zorganizowania. Znaki zaparłyby się swej istoty, swej przezroczystości znaczeniowej i zrywając łańcuchy zobowiązań przykuwające je do istniejących na zewnątrz rzeczy, same stawałyby się wyzwolonymi ze znaczenia rzeczami. Motywacją położenie znaku byłby inny znak, motywem znaczenia – inne znaczenie. […] I tylko dzięki […] momentalnej jednoczesności wszystkich transakcji, stwarzałaby się zasada istnienia przekazu urzeczowionego, wyzbytego wprawdzie zewnętrznego świata, ale który sam byłby już światem, jakimś równoległym czy też tylko bocznym uniwersumTamże, s. 3–4.[10].

Przydługi nieco cytat, ale jego przywołanie jest konieczne, aby ukazać rzecz samą. Widzimy tutaj bowiem Karpowicza już nie jako szamana czy analityka zmierzającego do rzeczy poprzez, czy wskroś języka, raczej jako poetyckiego dekonstrukcjonistę, który przeświadczony o niemożności wyjścia poza tekstualny świat słowa oddaje się idei fixe – powołaniu rzeczywistości wtórnej, alternatywnej wobec empirii. W tym ujęciu na poecie:

ciąży swoiste przekleństwo Midasa – czegokolwiek się dotknie, natychmiast obraca się w znak […]. Poeta […], w istocie pisze nieo rzeczach, lecz o znakach […]J. Grądziel, Tymoteusz Karpowicz…, s. 110. W podobnym duchu, posługując się derridiańskimi kategoriami dysseminacji i śladu, na podstawie fragmentów z Odwróconego światła, dowodził Ryszard Nycz; zob. R. Nycz, Tekstowy świat. Poststrukturalizm a wiedza o literaturze, Warszawa 1995, s. 110–114.[11].

Swego czasu pisałem o legeicznym charakterze poszczególnych wierszy Karpowicza z pierwszego, wrocławskiego okresu; po wydaniu książek Katarzyny Krasoń i Bartosza MałczyńskiegoZob. K. Krasoń, Sztuka aluzja literackiej w twórczości lirycznej Tymoteusza Karpowicza, Szczecin 2001; B. Małczyński, Rozwiązywanie tekstów. Poetyckie polimorfie Tymoteusza Karpowicza, Kraków 2010, s. 36–39.[12] widać już lepiej, iż zamysł „poezji niemożliwej” prowadził Karpowicza do totalnej syntezy (fenomenologicznego) widzenia świata i kulturowego jej prze-pisywania. Poematy polimorficzne Karpowicza nie dają się rozwiązać; przeciwnie, wymagają arcymistrzowskich umiejętności wiązania: tropów, tekstów, aluzji, znaczeń i tym podobnych.

6.

Dobrze, a „poezja możliwa”? Czym mogłaby być „poezja możliwa”? Zbyt prosto byłoby powiedzieć: próbą przedarcia się przez zasłonę języka. Nie można tak rzec po odrobionych lekcjach z dekonstrukcji, współczesnej filozofii języka czy hermeneutyki. Po cóż więc utrzymywać sztuczne podziały na „poezję niemożliwą” i „możliwą”?

Otóż, przypadek Karpowicza i Netza – poety wydają mi się pod tym względem znamienne. U obydwu punkt wyjścia jest jeden i ten sam: przetestować możliwości epistemiczne języka, skorelować go ze specyfiką zmysłowego poznania, poddać dyskretnej korekturze tkwiące wewnątrz języka automatyzmy, które zagradzają drogę do rzeczy samej, do rzeczywistości in crudo. Podążając w głąb językowych korzeni europejskiej kultury, Karpowicz ostatecznie porzuca, jak to rozumiem, możliwość stworzenia poetyckiego logosu, tworząc w (jednym z wielu i peryferyjnym) języku coś w rodzaju tekstualnej summy językowego doświadczania świata, dochodząc do idealnego świata litera-tury. W dokładnie odwrotnym kierunku podążał Netz. Jego inicjacja w Związku zgody w bliższą, fenomenologiczną zażyłość z rzeczywistością zaprowadziła go do poezji, której miarą, jak doskonale wyraziło się to w Trzech dniach nieśmiertelności, jest zdolność ewokowania ludzkich doświadczeń, poezji intymnej rozmowy, czułości, poezji nieoglądającej się na swój sygnifikacyjny potencjał, ignorującej nawet do pewnego stopnia znakową powierzchnię wyrażania. Utrafić w punkt tego świata, dotknąć go w najdrobniejszej rzeczy – tylko taka jest droga „poezji możliwej” do rzeczywistości, z której wszak ta pierwsza wyrasta.

Nie oznacza to, że chciałbym restytuować w tym miejscu i gruntować na powrót nieco archaiczne kategorie, nie zależy mi na ich teoretycznym fundowaniu, systematyzacji i czynieniu ich „operacyjnymi” dla teorii literatury. Podkreślić bowiem chcę ich paradoksalną nie-rozłączność, ich chiazmatyczny, by tak rzec, charakter. Wyrastając z jednego punktu, środka: pragnienia łączności poetyckiego języka z empirycznie doświadczalnym światem, obydwa pisarskie projekty wiodą w przeciwne strony, jakkolwiek – zarówno u Karpowicza, jak i Netza – stale w pamięci i przed oczyma mamy początek bijący z wnętrza fizycznego kontaktu z Istniejącym.

7.

W wierszu Karpowicza temat, byt za-dany do od-dania, brzmi: drzewo które obsiadły ptaki. Ale ptaki są tutaj jak gdyby przesłoną wobec drzewa, rozumianego – metaforycznie może nawet – jako coś pierwotnego. Drzewo „w ptasiej klatce” wymyka się ludzkiemu oglądowi-nazywaniu wskutek ptasiej „przelotności” (domyślamy się, że ptaki, wzbijając się w powietrze, zakłócają obserwację) lub „posiedzenia” (w tym przypadku drzewo zostaje wizualnie przesłonięte, co uniemożliwia dostęp do rzeczy samej). Uobecnienie jest zatem niepełne, zmącone przez „intruzalne” ptactwo, które właśnie „obsiada” drzewo. Bycie ptaka stanowi jak gdyby czystą negację istnienia drzewa (wskazuje na to także fakt, iż ptaki podporządkowują drzewo – „sęki rosną tu po ich myśli”).

Pozostajemy z nierozwiązalnym dylematem. Do czego ma nas odsyłać, co wskazywać nazywający język? Byt poszczególny, zatomizowany, poddający się statycznej obserwacji czy też pewnego rodzaju dualne złożenie: drzewo, które obsiadły ptaki (jeśli by nie rozumieć skrywającej istnienie drzewa roli ptaków jako czystej negacji)? No i wreszcie, czy rezygnacja z pro-jektowania (o jakim pisali na przykład Heidegger i Merleau-Ponty czy Lévinas) jako podstawowy akt, który powinien nastąpić po dokonaniu poetyckiej epoché, może sprawić, że posługiwanie się językiem w celu zbliżenia do rzeczy będzie w ogóle możliwe? Czy możliwa zatem jest „niemożliwa poezja”, która – doskonale odrywając się od pewnego języka (wykrzywiającego, wypaczającego nasze widzenie i myślenie) – mogłaby stać się nową wersją logosu?

Karpowicz, po odkryciu zasad kartografii naszej percepcji świata, swojemu czytelnikowi stawia ni to tezy, ni pytania (strukturalnym pytaniom brakuje w jego wierszu formalnego wykładnika). Nie wiemy do końca: zagadnięci czuć się mamy, wezwani do „sprawdzenia sobą” poetyckiego odkrycia, a może alternatywa wpisana w dwa ostatnie dystychy jest stałą dyspozycją rzeczywistości, enigmą genetyczności świata (?).

W tekście Netza, od którego rozpoczęliśmy lekturę, tytułowe wynikanie stanowi temat namysłu nad imionami rzeczywistości. Cały utwór, zauważmy, utrzymany jest w trybie warunkowym, żadnej pewności, same pytania. Od początku do końca. Wynikanie stanowi nieledwie inwentarz problemów, z jakimi fenomenolog rozpoczyna swoje studium widzenia, tedy inicjalny wiersz autora Wiru będzie cofał czytelnika obeznanego z rozpoznaniami Karpowicza do punktu wyjścia. Nic nie jest jasne, nie wiemy, „co jest widzeniem”? Nieokreśloność, jaka się tutaj wyłania, podważa granice naoczności, rozciąga je, napina, problematyzuje. Właściwie – czym jest owo „Teraz”, w którym widzimy i staramy się ująć dookolną rzeczywistość? Jak usytuować siebie w obrębie tej alternatywy: byt a akt? Co widzimy – ptaka czy „krzywą lotu rysowaną ptakiem”? Zatem – co istnieje, czy rzecz, czy ruch? A co pierwsze z nich, co imieniem Bycia można by nazwać? I to wszystko „w ramach oczywistości”, wszak granice widzenia nie są na sztywno przyszpilone do „bezczasu momentu wiecznego” (być może, jak chce William Blake, w wiecznym Teraz nie ma już królestwa Urizena, nie obowiązuje zatem dyktat pytania o przyczynę i skutek). Dopóki świat przed nami (a my wciąż na zewnątrz), dopóty pytać musimy: „czy ptak jest rzeźbą lotu / czy lot sumą ptaka”?

W pierwszych wierszach autora Trzech dni nieśmiertelności dokonuje się to, czego nie da się chyba odnaleźć w utworach Karpowicza: napięcie i różnica między bytem i czasem. Świat jeszcze bardziej atomizuje się wewnątrz naszej percepcji. Pytania Netza otwierają horyzont nie-zrozumiałej, złożonej rzeczywistości, w jakiej między ruch (czas), metonimizowany w wierszu jako lot ptaka, a rzecz (byt), ptaka, który być może jest „już tylko wyrwą w linii lotu”, dostrzeżona zostaje dyskretna, acz niezbywalna bariera. Lot, nawet gdyby istotnie poprzedzał i fundował bycie ptaka, byłby tegoż nieledwie, podkreśla to sam poeta, odtwarzaniem.

Wydawać by się mogło, iż z nader smutną konstatacją pozostawia nas Netz. Nie dość, iż dowieść niepodobna materii pierwszej i wynikania (łączliwości, poprzedzania i następstwa, związku rzeczy i wydarzenia), że wiedzieć nie będziemy, gdzie są granice naszej teraźniejszości, że niepewną się zdaje sama czynność poznawania, to jeszcze mur rozciągnięty zostaje między bytem i czasem…

8.

Kolejny tekst ze Związku zgody, stanowiąc swoisty kontrapunkt dla wynikania, przynosi jednak optymistyczną podpowiedź: „tyle mnie tutaj ile miejsca ptakom uchylę w sobie”F. Netz, *** przyszedłem tutaj… [w:] tegoż, Związek zgody…, s. 9.[13]. Oto człowiek, poeta, okazuje się spoiną dla roz-wiązanych rzeczy i czasu. Być może niedoskonała to łączliwość, a może nawet sztuczna (wszak człowiek to ten, który ufundowany zostaje dopiero w owej czynności „zszywania” bytu i czasu, budując opowieść, prywatną historię, równocześnie konstytuuje i uzasadnia w tym świecie swoją obecność). A jeszcze – interesowna i efemeryczna: „tyle po nas ile ptak zaszczepi / dziobem przelotnym na chmurze pajęczej”, czytamy w Elegii IIF. Netz, Elegia II [w:] tegoż, Związek zgody…, s. 34.[14]. Stąd stałym doznaniem poety staje się bycie „rozściełanym między żywioły”, w rozmowie z tajemniczym księciem zaś czytamy jeszcze o oczekiwaniu na „źrenice jak włókno związane”F. Netz, Okwitanie [w:] tegoż, Związek zgody…, s. 41.[15]. Ale drogę do tego miejsca, w którym udatna będzie (na powrót?) obserwacja „rzeki rzeczy”, „gdzie się kamień potyka / z wodą”, trzeba sobie wprzódy mozolnie, bez niczyjej pomocy wydeptaćZob. F. Netz, Komentarz do rzeczy [w:] tegoż, Związek zgody…, s. 24.[16]. Wtedy być może uda się i samemu przemienić – stać się takim właśnie punktem przecięcia bytu i czasu, w którym zasklepi się pierwotna rana, a możliwym stanie się pasowanie na poetę-metafizyka, szukającego odpowiedzi na dysonanse tkwiące wewnątrz rzeczywistości i ludzkiego odczuwania tejże.

Poetycka aktywność przyrównana zostaje tedy do odciskania, pasowania rzeczy w/poprzez ciało i język, inicjacja zatem jeszcze w poetyckie słowo to „obrzęd przymiarki”, na który obojętnie zerka wszelkie stworzenie, bynajmniej nie ułatwiając rzemiosła poznawania: „dla ręki odcisk z rękojeści miecza/ tak ciężar spłaca swoją niepochwytność”F. Netz, Miary [w:] tegoż, Związek zgody…, s. 16.[17]. Skoro, idźmy dalej, niezmienna zmienność staje się odkrytym imieniem sporu między bytem a czasem, wówczas i poeta pragnie „świata rzecznego”: płynięcia, płynnej tożsamości, nieokreśloności, która staje się dla podmiotu tych wierszy rzeczywistością, nie tyle może pewniejszą, ile bardziej pożądaną aniżeli spoistość ziemi pod stopami:

światom łąkowym i rzecznym ufając najpewniej
usta zawiążesz w gęsty mowy strumień

i język twój krzemienny precyzyjnie odciśnie
na kształtach spamiętanych imiona wierne najściślejF. Netz, Nazywanie rzeczy [w:] tegoż, Związek zgody…, s. 17.[18]

Ale jakże stać się takim „płynnym wyzwoleniem”? Jak uczynić siebie na podobieństwo zasady świata, aby stać się wiarygodnym świadkiem prawdy zmienności?

W pierwszej części – podzielonego precyzyjnie na periody, sekwencje poszczególnych przejść – tomu otwiera się przed nami nie tylko horror metafizycznych pytań, ale także pragnienie uwolnienia od tego, co nie pozwala na przyjęcie nowego, płynnego bycia poety. Tak rozumiem licznie pojawiające się w tej partii metafory drwala, który rozprawić się musi z „zamysłem domu – gestem samoobrony”F. Netz, Rodowód domu [w:] tegoż, Związek zgody…, s. 13.[19] i zatrzeć cień drzewa, kolebiącego się „jak pusta / kołyska”F. Netz, Dom [w:] tegoż, Związek zgody…, s. 14.[20]. Las, synonim uporządkowanego domu (a może także tradycji karpowiczowskiego poetyzowania?!…), skrywa „białe kości ojca”F. Netz, Komentarz do rzeczy [w:] tegoż, Związek zgody…, s. 24.[21], które trzeba odnaleźć i na powrót pogrzebać w geście przekroczenia dotychczasowego przywiązania do określonego, domnego byciaF. Netz, Bliżej ojca [w:] tegoż, Związek zgody…, s. 25.[22].

Wtajemniczenie w „istnienie strumienne” nie przebiega jednak wprost, pod dyktando danego uprzednio rytualnego wzoru przejścia. Odbywa się jednocześnie z szukaniem miary, etiudami „dorzecznego nazywania rzeczy”, inicjacją w miłośćZob. na przykład: F. Netz, Zapis dla Ewy [w:] tegoż, Związek zgody…, s. 32.[23] i dojmującą świadomość (zawsze wprowadzającą w dorosłość) śmiertelnej znikliwości słowa (ach, więc to tak się „słowo łagodne / przepala w popiół”F. Netz, Elegia żalu [w:] tegoż, Związek zgody…, s. 35.[24]), wreszcie koniecznością pokonania oporu ziemiZob. F. Netz, Zwoływanie ziemi [w:] tegoż, Związek zgody…, s. 51.[25]. Rytualną przeszkodę dla samego ceremoniału inicjacji wyznaczają zwłaszcza drzewa, strażnicy „zachłanności ziemi”, zagradzający drogę do „pobytu rzecznego”F. Netz, Złącza [w:] tegoż, Związek zgody…, s. 45.[26].

Na co czeka poeta? Dlaczego nie chce przyjść wy-zwolenie? Upragniony cel, odmienny stan świadomości, osiągnięcie zdolności do pełnego odciskania przepływu rzeczy przyniosłaby poecie „druga pamięć” – nagłe przebudzenie nad brzegiem, przedostanie „w żyzne żuławy języka / białą miazgę tchu”F. Netz, Podwójna pamięć [w:] tegoż, Związek zgody…, s. 41.[27]. Ale tę można sobie jedynie (wy)śnić.

9.

Wreszcie, po długim błądzeniu, bez żadnej przyczyny. I nagle. Poeta deklaruje swoją gotowość:

teraz możecie mnie ustawić pod prąd
zwiążę żyły z krwiobiegiem rzekiF. Netz, Studium topielca [w:] tegoż, Związek zgody…, s. 47.[28]

– skoro jestem już „rozwiązany po kłamliwy język”…

I oto:

ktoś mnie wiosłem wprawnie otwiera
do pierwszego błysku pogaństwa


…ciąży dobro i zło nad głowąTamże.[29]

Pamiętamy figurę topielca (u Leśmiana), który pozostawiając wszelkie ludzkie perspektywy, dotarł w takie ustronia, gdzie już tylko wabią esencje zieleni, i oto widzimy: jego zbyteczny trup w gęstej zamroczy leży (bo – kto nie był człowiekiem…). Być może właśnie ten trop winniśmy w tym miejscu uruchomić (tym bardziej wszak, że wiemy, jaką rolę odegrała leśmianowska koncepcja poezji w twórczości Karpowicza, patronującego Związkowi zgody…).

Ten, który był już u kresu w wierszu Netza, wchodził w wodną topiel, i już-już rozwierała się przed nim otchłań zjednoczenia z nie-ludzkim, „pokusa bycia wszystkimi oczyma” (tak sugestywnie opisana od Blake'a, przez Rilkego do Miłosza), naraz ugodzony zostaje wezwaniem z człowieczego rejestru: dobrem i złem, które, choć ciążą nad głową, nagle podkładają się pod niechybną śmierć czającą się w rzecznych odmętach.

Epifania w pełne poznanie zostaje przerwana, odepchnięty faustyczny pakt wiedzy, którą przekuć by można w bycie doskonale płynną materią (aby ową płynną materię świata pojąć zupełnie i wymawiać arcydzielną poezją). W ostatniej chwili bohatera wierszy ze Związku zgody ratuje i chroni tajemnicza postać, której tożsamości przejrzeć niepodobna („ktoś mnie wiosłem wprawnie otwiera” – jakże dziś czyta się te słowa w świetle metafizycznych wyznań Netza zawartych w Ćwiczeniach z wygnania!…), ale jeśli by obrać w interpretacyjnym akcie (z niejednoznacznej syntagmy) wiązanie dwóch ostatnich dystychów tego wiersza, to pokusić by się można o hipotezę, iż owa niedokończona inicjacja w moc poezji, śmierć i poetyckie bycie wyróżnionym świadkiem rzeczy okazuje się przychodzącym z nagła wybawieniem ku… poezji możliwej, ku postawie etyka, który wyzbywa się pokus „doskonałości Niemożliwego”, który wybiera życie w uspokojeniu, długie trwanie zamiast u-płynnienia swojego ciała, ducha i języka.

W miejsce zachłannej niezgody na ograniczoną kondycję ludzkiego podmiotu pojawia się obietnica utulenia. Ostatni zapis, będący swoistym solilokwium, przynosi dialog „nad-ja”, który swojemu światowemu odpowiednikowi zapowiada, że gdy ostatecznie znajdzie się po stronie ziemi, stałości i akceptacji skończoności, tedy odpocznie:

w pokoju z czwórszeregiem książek
które wpierw zdradziły a teraz warują
w cudzych skórach napiętych na grzbietach

I „ja” mu odpowiada –

Tu w końcu – mówię – wyniesion nad innych
pięć pięter odpocznę
przebity wierszem
boi w nim jest zdradaF. Netz, Samowiedza [w:] tegoż, Związek zgody…, s. 63.[30]

Archaiczna stylizacja leksykalna, „przebicie wierszem”, w którym czaiła się zdrada, uruchamiają w poczuciu bohatera, mimo całej pozorności, jałowości i obcości „odroczonego życia”, perspektywę bycia jako upartego trwania, naznaczonego wprawdzie „cierpieniem wyniesienia”, jednakże prawdziwego i ludzkiego. Na które trzeba się – i warto – zgodzić! I tę zgodę wciąż i na nowo obchodzić.

Inicjacja jednak się dokonuje, w jednym akcie utulonego TAK, w żmudę bycia w języku, który nie utrafia już ekstatycznie w istotę i piękno rzeczy, ale otwiera na ludzkie oddzielanie światła od ciemności.

Cóż począć, skoro nie ma języka, który by nas ostatecznie nie zdradził…

10.

Związek zgody to opowieść o młodzieńcu, który przebiegnąwszy wskroś historię filozofii i literatury, pragnąc – za wszelką cenę… – idealistycznego skupienia naraz odnajduje siebie w głębokiej, jedynie człowiekowi dostępnej, mądrości przyzwolenia in stati conditionis humanae.

Feliks Netz wybrał poezję możliwą. Cierpliwie kładąc w swoich wierszach słowa, prowadzony wiarą w to, że tematem sztuki jest to, co ludzkie, że o tym trzeba zaświadczać, dał obraz pięknego trudzenia się. Odsunął pokusy niemożliwego do osiągnięcia logosu, wybrał godność bycia niedoskonałym. I uczył, jak wspaniale jest tworzyć, akceptując siebie (a nie dając przyzwolenia złu, jakie rodzi się nieuchronnie w obrębie każdej totalizującej myśli!).

W oczekiwaniu na kolejne wiersze Feliksa Netza składam mu swoją lekturą te frazy wdzięcznego myślenia, słowem (z filozofa przepisanym):

Gedank!

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adrian Gleń, „Poezja możliwa” – od samego początku… O „Związku zgody” Feliksa Netza (uwagi po latach), Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...