27.04.2022

Imię poznania: dyskrecja. Słowo o wierszach Wojciecha Kudyby

1. Wojciech Kudyba a sprawa „poezji katolickiej”

Korespondencyjny spór o poezję Wojciecha Kudyby, jaki rozegrał się na łamach dwóch numerów wrocławskiej „Odry”, mógłby stać się zapewne jeszcze jedną odsłoną teoretycznoliterackiego dramatu pod nazwą: czym jest i jak istnieje polska poezja katolicka? (Być może był także świadectwem pewnego rozchwiania aksjologiczno-światopoglądowego w łonie redakcyjnym; ten wątek jednak pozwolę sobie przemilczeć). Prawdopodobne, iż znajdą się chętni, aby tak widzieć swoisty dialog między redaktorem ósmego arkusza „Odry”, Przemysławem Witkowskim, autorem zjadliwego pamfletu skierowanego wobec pisarstwa autora Gorców Pana (zatytułowanego nieco pretensjonalnie O Bogu, przyrodzie i byciu Karolem WojtyłąP. Witkowski, O Bogu, przyrodzie i byciu Karolem Wojtyłą, „Odra” 2014, nr 7/8.[1]) a Jackiem Łukasiewiczem, który (w numerze październikowym tegoż pisma) wziął w obronę twórczość nowosądeckiego poety. Nie będę szczegółowo relacjonować przebiegu owej „korespondencji”, ograniczę się jedynie do zacytowania kardynalnej formuły, jaka pada w szkicu Witkowskiego: „Jest tu [w tomie W końcu świat] wszystko to, czego nie znoszę u poetów katolickich: anioły, nudne opisy wędrówek górskich i pielgrzymek, tani panteizm”, kilka zdań wcześniej zaś autor „prostodusznie” deklaruje również, że nie wyobraża sobie lektury tych wierszy odbywanej „dla przyjemności”. Bynajmniej, nie chcę rozwodzić się nad ciasnym pojmowaniem recepcji poezji, epatowaniem egotycznymi predylekcjami i pospiesznym wartościowaniem – obecnymi w tekście Witkowskiego, zbyt łatwy to materiał na karykaturę, zbyt wątły zaś na polemikę. Interesuje mnie jednakowoż ujawniający się w tym „dwugłosie”, pewien stale obecny w polskiej refleksji i chyba nierozwiązany dotychczas dylemat: jakiej poezji religijnej potrzebujemy? Dla kogo/do kogo poezja religijna jest skierowana?

Celowo zmieniam użyte wyżej sformułowanie – „poezja katolicka” na „poezję religijną” – uważam bowiem, że to pierwsze, zastosowane do nazwania pisarstwa Kudyby (zwłaszcza w takim jak u Witkowskiego kontekście), nie jest imieniem wierszy, lecz stygmatem o bynajmniej niemistycznym znaczeniu. (Nie chcę – rzecz jasna, nie miejsce tu na to – wikłać się w chyba dość jałowe rozważania na temat statusu „poezji katolickiej”, jak i samego tego pojęcia; w historii polskiej poezji na stałe znaleźli się Liebert, Wojtyła, Twardowski czy Pasierb – to prosty dowód na to, że terminem „poezji katolickiej” nie warto szafować i żadna nonszalancja nie jest tutaj usprawiedliwiona).

Wydaje mi się, że można dzisiaj mówić – zaryzykujmy taką tezę – o marginalizacji w głównych nurtach krytycznych i historycznoliterackich opisów dzieł tych poetów, którzy mają odwagę ujawniać swój określony pogląd religijny czy otwarcie deklarują religijną przynależność, włączając w obręb poetyckiego świata rekwizyty i emblematy związane z symboliką religijną czy prezentując wyrazistą postać świata sakralnego. Laickość sztuki wydaje się niepisaną zasadą wartościowania dzieł artystycznych, wyznacza – dyskursywnie zarysowany – horyzont społecznie wykształconego oczekiwania. (Szkic Witkowskiego wydaje się w tej mierze „idealnym” produktem istniejącego schematu percepcji, problem w tym właśnie, że sztanca to już i bardzo ograna, i autokarykaturalna).

Będąc zdecydowanym przeciwnikiem apriorycznych modeli czy stylów odbioru (staram się, by w krytycznoliterackim pisaniu prowadziły mnie tylko dwie dewizy: butorowska – „tekst ma zawsze rację” i gutorowowska – „czekam, aż wiersz przemówi do mnie, i powie mi: tego nie było w programie”; umożliwiające postawę głębszego nad wierszem namysłu: zgodę na to, by wiersz przemówił do mnie, i gotowość, aby mnie przemienił), oczekuję, że słowo poetyckie dotknie, poruszy ten obszar mojej religijnej wrażliwości, w którym skrywa się to, co we mnie utajone. Poezji religijnej nie można czytać, odrzucając z góry możliwość takiej przemiany (pisał o niej wszak Rilke, fenomen to podstawowy i absolutnie nic nie ma tutaj do rzeczy rzekoma „neutralność krytyka”) oraz otwartość na transcendencję. Nie można jej czytać niepersonalistycznie, nie brać jej do siebie. O takiej poezji powinni milczeć ci, którzy chcą mierzyć ją jedynie cezurami swojej językowej kompetencji i predylekcji. Z wiersza religijnego bije głębokie wezwanie, do mnie właśnie skierowane: już czas, każde słowo patrzy na ciebie, zdołasz mu odpowiedzieć?

2. Wojciech Kudyba i wiersz religijny

Można by, najpewniej w innym miejscu, przepisać olbrzymią bibliografię dotyczącą teoretycznych rozważań na temat definicji (i definiowalności) poezji religijnej. Ale sądzę, że można też rzecz uprościć (z góry pragnę przeprosić przedstawicieli dwóch wielkich szkół badawczych, lubelskiej i krakowskiej, zajmujących się pojęciami sakralności literatury za tę eseistyczną nonszalancję). Jaki wiersz nazwalibyśmy wierszem religijnym? Być może po prostu taki właśnie, który zdolny jest ugodzić nas w samo serce naszego metafizycznego drżenia, naszej (wierzę, że jest ona przyrodzona każdemu osobnikowi rodzaju homo sapiens, nawet jeśli ten deklaruje inaczej, któż bowiem – zapytywał najsugestywniej chyba w Domu ciszy Orhan Pamuk – wytrzymuje owo „oko w oko z nicością”?) religijnej potencji, dyspozycji do poszukiwania, jak napisał Józef Tischner w Porządku zbawienia, „indywidualnej teofanii”.

W drodze po złote runo zbawienia, w wyprawie po nieosłonięte dobro, po nieutuloną zgodę – zawsze jesteśmy wprzódy prawdziwie samotni: wplątani w przedziwną egzystencję własną, wyrażalną tylko w jednym języku, w obrębie której zawiązujemy, zawsze przecież nietrwałe, sojusze i wspólnoty. Aby coś zrozumieć, na chwilę, mgnienie ledwie. Aby podjąć zobowiązanie. Nie trwać na rozdrożu do końca, ruszyć w stronę Miasta. Być może właśnie w takim miejscu znajduje się dzisiaj duża część naszego społeczeństwa: wątli, rozdwojeni w sobie, na styku kultur, tradycji i historii, bardziej niż kiedykolwiek potrzebujący poetyckiego zewu i przewodnictwa?

Kiedy zapytałem niedawno moich studentów, którego z dwudziestowiecznych polskich poetów uważają za najbardziej religijnego, padła odpowiedź wychodząca naprzeciw tej prostej diagnozie: Tadeusz Różewicz. Któż inny nie zdawał – tak otwarcie, tak głęboko, tak autentycznie – sprawy z dotkliwości odchodzenia Boga, opuszczenia Boga przez człowieka? Któż potrafił sugestywniej wskazywać na pokłady religijnej wrażliwości i języka, które nie uległy erozji mimo totalnej katastrofy Historii, Człowieka, Umysłu? Któż wreszcie – w tym wstrząsającym swoją prostotą wierszu – nie stawiał czytelnika przed koniecznością decyzji? Któż był bardziej przekonującym piewcą wyboru Chrystusa w sytuacji, gdy „Wszystko Dzisiaj” umiejscawia prawdę gdzie indziej (proszę przeczytać jeszcze raz na przykład wiersz rozpoczynający się od incipitu *** Dostojewski mówił… z tomu Wyjście)?

Dlaczego tyle miejsca o Różewiczu? Chcę bowiem postawić tezę niezwykle przewrotną, która zrazu wydać się może historycznoliterackim szaleństwem: moim zdaniem poezja Wojciecha Kudyby realizuje pewien model poezji religijnej bliski różewiczowskiemu; model, który nazwę tutaj: modelem religijności ewokowanej (teoria ewokacji Stefana Sawickiego, zdradzał to Wojciech Kudyba kilkakrotnie w swoich głębokich esejach i poematach, jest mu bardzo bliską), w obrębie której wiersz staje się dyskretnym napomnieniem, sekretnym śladem obecności Boga w świecie, dokonanym jakby na przekór owemu „Wszystko Dzisiaj”, czułym zaproszeniem w gościnę poetyckiego poszukiwania Boga, zaproszeniem – użyjmy teraz tego kluczowego dla mnie słowa – dyskretnym.

Dyskretnym – jak dyskretna jest zawsze rozmowa z upadającym, niewiernym, poszukującym, buntownikiem… – jak trudna jest i subtelna zarazem praca ewangelisty, który pochylić się musi wprzódy nad całą „biedą” człowieka, o jakiej pisali Buber i Levinas, aby dotrzeć z Bogiem w owo sekretne miejsce, gdzie spoczywa utajone w człowieku pragnienie Boga.

Dyskrecja jako rewers pewności, która rodzi jedynie hałas i chaos (discretio wszak przeciwstawia się discrepatio – ‘nierównemu brzmieniu’, ‘pierwotnej niezgodności’), otwierająca przestrzeń tego, co w wierszu nie poddaje się metodycznej eksplikacji, co pozostaje poza wewnętrznym językiem i systemem wartości krytyka, co – mówiąc krótko – przekracza nasz dotychczasowy obraz. Ta dyskrecja jest dla mnie podstawowym imieniem wierszy Wojciecha Kudyby. Właśnie w to, co dyskretne w wierszu – ewokujące religijność – powinniśmy się wsłuchiwać najbaczniej. Usilnie, używając empatii, wyczulenia. To dopiero nie-jasne, nie-pewne z wiersza daje do myślenia. Nie-jasne, w którym mogę zobaczyć siebie, a ściślej – to, co tekstowi pozwala ze mnie wysnuć najlepsze.

I od-powiedzieć.

3. Wojciech Kudyba i dyskretne ślady Boga

Czy człowiek może powiedzieć, jak istnieje Bóg? Może jedynie przygodnie powiadać: istnieje jak.

W tomie W końcu świat zawarty został wiersz Przyjście, który stanowi dla mnie kwintesencję poetyckiej wyobraźni Kudyby. Poświęćmy mu słowo, przeczytajmy tych kilka fenomenalnych linijek:

A jednak przyszedł.

Coś się musiało stać
Ktoś Go wołał.

Był cały jak śnieg.
Płakał.W. Kudyba, Przyjście [w:] tegoż, W końcu świat, Biblioteka „Toposu”, t. 94, Sopot 2014, s. 98.[2]

A jednak… Wbrew oczekiwaniom tych, którzy transcendencję mają za historyczny przykład uprawiania pewnego typu moralistyki. Wbrew wyobrażeniom futurologów i historiozofów. Wbrew zawiedzionym, wątpiącym i niedowiarkom. Wbrew sceptykom, cynikom, ateistom, agnostykom i filozofom, którzy mówili, że owszem, że może (ale raczej chyba nie), ale że to bez znaczenia. Że nikt nie może nas uratować. Że nie ma nas kto uratować. Że nawet jeśli jest, to i tak jako causa sui, bóg-konstrukt, przed którym nijak śpiewać i tańczyć nie wypada.

Przychodzi.

Przychodzi, a nie – zjawia się „na wozie wichru”. Przychodzi, jak przychodzi Przyjaciel. Przychodzi tak, jak dla Różewicza odchodził. Jak polna myszka, jak woda, która bezszelestnie wsiąka w piach. W tej teofanii nie ma tremendum, nie ma majestas! (Zdecydowanie bliżej bohaterom wierszy Kudyby do doświadczania Boga podczas pełnego uniesienia zachwytu i radości, świątecznej fascynacji; wówczas i Bóg przychodzi bliżej, jak w pięknym zimowym tańcu w Sykstynie. KuligTamże, s. 51.[3] czy w urzekającej prostotą dziecięcej zabawie z Widoku ze Sralówek do doliny ucichłejTamże, s. 48.[4]).

W wierszach autora Tyszowców… nie ma dyskursywnego założenia co do kształtu teofanii, piszący w powyższym utworze o Przyjściu nie rozpoczyna swojego świadectwa od prób wyobrażenia formy, w jakiej może wydarzyć się objawienie, nie pyta, czy przyjdzie „zginając czy nie zginając trawę”, czy można przyjąć teofanię, uprzednio zaprojektowawszy jej obraz? (Miłosza Veni creator rzecz jasna traktuje o wątpieniu, rozterce i bezradności, jednocześnie jednak podmiot tego wiersza tkwi wewnątrz „klatki racjonalizmu”…)

Jaka to może być dzisiaj opowieść? Żadna wielka historia. Kto w nią dzisiaj by uwierzył? (Może to jest najwyższa stawka, o jaką idzie w poetyckiej grze? Taką pod-powiedź pod-szepnąć dyskretnie, tak urzec czytającego, by ten wskrzesił w sobie owo głębokie pragnienie na powrót i na dalszą drogę?…) To musi być ślad, drzazga. Urwany szept. Wiersz Kudyby jest medytacją o tym, jak nastroić się na Przyjście. Jest cichym napomnieniem na zawsze dyskretną „obecność” (opatruję to słowo cudzysłowem, nie znajdując dla tego typu doświadczenia stosownego w kontekście tego wiersza słowa) Boga, której nie można w żaden sposób dowieść, zawłaszczyć. Której należy dawać świadectwo w każdej chwili, gdy – czując, słysząc – zew, potrafimy nastroić się na ustanawiające się Nadejście.

„Był cały jak śnieg” – czytamy. Owo jak wyznacza tutaj przestrzeń analogii „teologicznego widzenia” (takich poszukiwań jest w poezji Wojciecha Kudyby znacznie więcej, dla porównania – Woda, Ogień, Wiatr, ZiemiaTamże, s. 78–81.[5]). Ale i swego rodzaju tożsamości. Bóg jest poprzez swoje stworzenie, nie jest absolutnie transcendentny, nie jest samoswój, potrzebuje swojego dzieła, aby się objawić. Pan przybiera postać śniegu. Nie jest śniegiem, nie jest w śniegu. Jest jak śnieg. Przyjrzyjmy się tej obecności. Sytuuje się ona, jeśli tak wolno napisać, pomiędzy widzialnością i abstrakcją, pomiędzy czuciem i przeczuciem. Jest samą granicą, w której kończy się władza naszych zmysłów, a nie zaczyna jeszcze praca ratio. Efemeryczne „ciało śniegu” zmienia się przecież w kroplę, gdy tylko chcieć je pochwycić…

4. W końcu świat Wojciecha Kudyby

We wstępie do zbioru swoich wierszy, sumującego niemal całą dotychczasową drogę nowosądeckiego poety, Wojciech Kudyba sygnalizuje czytelnikowi, jak ważną kategorią w jego myśleniu i pisaniu jest „całość”Tamże, s. 5.[6]. Powiedzmy jednak od razu, iż nie jest to kategoria systemowa, żadna figura totalizująca, autorowi Gorców Pana nie idzie o to, aby budować świat wielkiej syntezy. Gest ułożenia w określonym porządku, przepracowania utworów powstających od prawie dekady nie jest również motywowany (zgoda, to nie-różewiczowskie) widzeniem literatury jako całości, którą należy nieustająco łamać, a wiersza jako tekstu, który jest nieledwie work-in-progress (choć z drugiej strony można by zapewne rzec, iż pisanie to „postępująca praca”: nad sobą, nad językiem, nad wierszem, który z każdym trafniejszym słowem przybliża nas do głębszego poznania…).

Czym zatem podyktowana była decyzja ponownego wstąpienia do strumienia własnego pisarstwa, który, wydawało się, już dawno się przetoczył (W końcu świat skupia w sobie wiersze, jakie znamy z tomów: Tyszowce i inne miasta, 2005; Gorce Pana, 2008; Ojciec się zmienia, 2011)? Być może pragnieniem nieustannego wykraczania ku–, u podstaw którego stoi („personalistyczne”) przeświadczenie, że wiersza od Autora oderwać niepodobna, że wiersz jest organiczną częścią czucia rzeczywistości określonego człowieka, że wędruje poprzez czas tak samo, jak ów człowiek, z którym jest związany. Ale nie dlatego, że wiersz należy koniecznie czytać poprzez pryzmat doświadczeń twórcy, że jest on względem tychże niesamoistny. Nie, to zresztą kwestia punktu widzenia i wartościowania: ważniejsza jest literatura czy ludzie, których ona przemienia? Zajmować się mamy historią wiersza wprzódy czy historią czytania? Skoro wiersz jest świadectwem naszego rozwoju, doświadczeń, rozmów, tedy naturalną rzeczą jest także i to, że wraz z nami rośnie, dojrzewa i umiera…

W końcu świat nie jest przeto summą czy rekapitulacją (w tych ekonomicznych metaforach akcentujemy wszak wysiłek bilansowania zmierzający do powiększania zgromadzonego, materialnego kapitału). Nie mam na rzadki w polskiej literaturze gest Wojciecha Kudyby jednego, dobrego określenia: to raczej próba jednoczesnego zakreślenia kręgu i wyjścia zeń, ustalenia postaci siebie-z-wierszami – ale tak, aby można ją było porzucić, zostawić poza sobą w tej Drodze ku Ostatecznemu („jedno życie to za mało…”Tamże, s. 109.[7]). Wiersz bowiem jest jak „miejsce rozmowy” z Bogiem, „brzmi jak wezwanie – zupełnie osobne, skierowane / Tylko i wyłącznie do mnie”W. Kudyba, Miejsce [w:] tegoż, W końcu świat…, s. 37.[8]. Trzeba przeto zarysować terytorium, w poprzek którego wiodą ścieżki, na których dało się Go odczuć. Temu trzeba sprostać, przejść – w takie oto koncentryczne kręgi wpisuje swoje wiersze Kudyba – inne góry, inne miasta, odnaleźć w naszym, nie-codziennym porządku tego, kogo brak – tu i teraz. I podążać dalej.

Co w takim razie dyskretnie podpowiada nam swoją poezją Wojciech Kudyba? Po pierwsze, co dobrze rozpoznał i przekonująco opisał Jacek Łukasiewicz, oryginalną, głęboko humanistyczną wizję powszechnego kościoła, który budujemy w każdej chwili nie tylko swoimi decyzjami, lecz także za sprawą umiejętności empatycznego widzenia siebie w świecie innych (aby to dobrze poczuć, wystarczy przeczytać np. wspaniały, liryczny Wóz sianaW. Kudyba, Wóz siana [w:] tegoż, W końcu świat…, s. 20.[9]). Po drugie, i na tym chciałbym głównie skoncentrować swoje krótkie uwagi, całą złożoność naszej percepcji Boga.

„Czemu Cię nie ma, chociaż ciągle jesteś?” – pyta bohater wiersza Kopia Górka W. Kudyba, Kopia Górka [w:] tegoż, W końcu świat…, s. 70.[10]. W tym nieprzejrzystym, opartym na paradoksie pytaniu skupia się, jak to widzę, specyfika doznawania tego, co boskie w wierszach Kudyby. Bóg dyskretnie obecny jest – w świecie i świetle tej poezji – w swoim stworzeniu, jego poszukiwanie rozpoczyna się od epifanijnego zachwytu – zainicjowanego z nagła i jak gdyby poza ludzką wolą. Zrazu zjawia się jako:

Inne, niepojęte.
To, co w nas tkwi – ta zadra
Wciąż dotyka, męczy
[…]
Czuwa w kamieniach
Na skraju ogrodu
[…]
Coś, co jest ciszą
Coś, co głośno krzyczyW. Kudyba, Kowaniec [w:] tegoż, W końcu świat…, s. 45.[11]

Dopiero później przychodzi w postaci znaków,Zob. na przykład: W. Kudyba, Plewienie marchwi [w:] tegoż, W końcu świat…, s. 14.[12] których jednak status jest zawsze problematyczny i skomplikowany, jakkolwiek zastać je możemy zawsze w tych samych miejscachW. Kudyba, Odnalezione [w:] tegoż, W końcu świat…, s. 17.[13]. Z nich to buduje się – w kolejnych aktach-wierszach szukania – mapa przestrzeni boskiej obecności, w obrębie której specjalne miejsca przypadają Ogrodowi (a w nim szczególnie Bramie) i MiastuZob. na przykład: Jamna, On będzie miasto, Ktoś, kto rozmawia [w:] W. Kudyba, W końcu świat…[14].

To nie jest bynajmniej, jak chciał nieuważny młody krytyk, wskazywanie Boga, wciąż tak samo się objawiającego, określonego chrześcijańskiego Boga z Nowego Testamentu. Siła i znaczenie poetyckiego wyrazu polega tutaj na rysowaniu indywidualnej drogi, za sprawą której do owego Boga, w Jego Pobliże, można przybyć. Zresztą, zauważmy, nowosądecki autor akcentuje przede wszystkim utajone bytowanie Boga, jego milczącą obecnośćZob. na przykład: W. Kudyba, Kraków [w:] tegoż, W końcu świata…, s. 31, w którym Bóg „milczy, rozmawiając”.[15]. Ale i tęsknotę za stworzeniem, w którym Bóg chciałby się, jako samotny, na powrót objawić, zbudować znów pełną Wspólnotę. Tak to widzi bohater tych wierszy i notuje: „Ktoś nam daje znaki / […] / Dlatego, że jest”W. Kudyba, Ziemia święta [w:] tegoż, W końcu świata…, s. 28.[16]; „Wciąż idzie ktoś, kto chce dziś spocząć”W. Kudyba, Noc [w:] tegoż, W końcu świata…, s. 52.[17].

„Ten, który płynie, który wciąż przybywa”W. Kudyba, Ktoś, kto rozmawia [w:] tegoż, W końcu świata…, s. 39.[18], udziela się w chwilach ekstatycznej radości, w szczerej, głębokiej rozmowie, podczas cichej i pokornej kontemplacji, która wiedzie jednak nie do uchwycenia boskiego bytu, stałego i niezmiennego, lecz przelotnego dotknięcia śladu Boga pozwalającego „odsunąć ciemność”, zobaczyć, na mgnienie oka, „wszystkie kolory rzeczy”W. Kudyba, Pogoda [w:] tegoż, W końcu świata…, s. 22.[19]. Aby jednak ochronić w sobie (przed czasem wszelkiego „rozproszenia sensu”) ową dyspozycję do wymiany dotyku z tym, co boskie, trzeba koniecznie pozostawać w gotowości do przemiany. Jakżeż pragniemy tej chwili, kiedy wreszcie zdolni będziemy do „czułego milczenia”, stawania się „stolicą Pana”W. Kudyba, Stolica [w:] tegoż, W końcu świata…, s. 42.[20]. Ale „nareszcie zmienić się do końca”, czytamy w wierszu o wielce wymownym tytule Cuda, wiankiW. Kudyba, Cuda, wianki [w:] tegoż, W końcu świata…, s. 74.[21], to zadanie przekraczające chyba naszą ułomną kondycję. Ale i dlatego odnajdziemy zrozumienie w wizji kościoła zarysowanej pod piórem autora Wierszy wobec Innego.

Bogata, złożona, niejednoznaczna to poezja; poezja, w której – dodajmy – doskonałość stylistyczna i formalna nie jest głównym celem. Wiersz Wojciecha Kudyby, jak przenikliwie napisał Jacek Łukasiewicz, stanowi (wizualną i akustyczną) osłonę dla kruchego piękna doświadczanej z rzadka teofanii.

A ja dodam jeszcze tylko – jest lekcją dyskrecji: dla naszej wrażliwości, wyobraźni, czucia i mowy.

A czyż nie tego właśnie dzisiaj najbardziej brakuje?!

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adrian Gleń, Imię poznania: dyskrecja. Słowo o wierszach Wojciecha Kudyby, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...