10.05.2022

Spokój

Najczęściej widzi się ich na ławeczce, wymoszczonej, ustawionej w najbardziej nasłonecznionej części ogrodu, czasami siedzą w fotelach, przy malutkim stoliczku albo na prostych drewnianych krzesłach, przy stole w rustykalnym stylu. W niezwykłej bliskości bzów, magnolii i róż.

To taki bardzo intymny, prywatny zakątek, bez możliwości wtargnięcia tam obcych. Nie ma żadnej furtki w okalającym posiadłość płocie, wchodzi się tam wprost z salonu na parterze.

Dla przybyłych jest brama, schodki prowadzące do werandy. Tą jednak otwiera się tylko dla niektórych. Wówczas goście idą do końca między wazami w stylu greckim ustawionymi szpalerowo, wypełnionymi nieśmiertelnikami i sezonowymi kwiatkami: bratkami, anemonami, astrami, chryzantemami. Większość przybyszy kierowana jest na lewo, do małej przybudówki, prawie niewidocznej w kłębowisku tamaryszku, iglaków, dzikich czarnych bzów i jarzębin. Oni też rzadko widzą wnętrze domu; tak jak i przechodnie. Może mignąć przed oczami ciepły brąz podłóg, miodowe ramy okien, róg stołu, fragment zasłon z jakimś wzorem, wazon z bukietem na wielkim stole nakrytym pięknym obrusem. Bo nawet uchylenie drzwi werandy odsłania nasłonecznione wnętrze.

Pani kocha kwiaty. W wazonach, na zasłonach, obrusach. Sama tworzy powoli, systematycznie ten kwiatowy raj. A jedną jego część, z prawej strony, można czasami podziwiać z ulicy.

Tam pani, najczęściej w powiewnej, kwiecistej sukni obsługuje pana, czasami nielicznych gości. Panu wiatr rozwiewa siwą czuprynę, pani sukienkę. Ona nalewa kawę do filiżanek, przysuwa talerzyk z ciasteczkami. Zachowała żwawość, zwinność i filigranowość figury. On spowolniał trochę, mocny pozostał tylko głos.

Mieszają, łyżeczki pobrzękują, zapach kawy unosi się w powietrzu, dochodzi do nozdrzy spacerowiczów. Ich obraz już mniej, jak barwna plama poszatkowana przez gałęzie krzewów, glicynii, rododendronów.

Jest to taki trochę mozaikowy, kalejdoskopowy obrazek, bo pani zmienia często suknie, wypełnia nimi kolory wolnej przestrzeni między gałęziami, liśćmi, kwiatami, pąkami.

Zapachy czasami też się zmieniają. Miły jest zapach gorącej czekolady, świeżych wypieków, jakże różnorodnych. Pani zresztą lubi powtarzać, chociaż dobre posady mieli zawsze, że trzeba „ubrać się ładnie, dobre jedzonko przygotować, a nie… coś tam wyczyniać”.

I temu gwiazdy sprzyjały. To inni popadali w przesadę; z poglądami, zasadami, odwagą, szczerością, zuchwałością. To inni popadali w długi, sprzedawali za półdarmo działki, ogrody, srebra i porcelanę. Uciekali, też czegoś się wcześniej pozbywali, szybko, za grosz, albo – z braku innego wyjścia – zostawiali na śmietniskach.

Takich trzeba umieć wyszukiwać; jak świeży towar na targowisku, być blisko nierozwagi, hazardu, chorób z zaniedbań, bezradności opuszczonych, poddania się zaszczutych, rezygnacji bez powodu.

Wielkość i rozmiar tych ludzkich słabości się nie liczył, zamieniał się w równość cegiełek pod budowę, równość płytek chodnikowych, sztachetek. I różnorodność porcelany, fajansów, sreber w kredensach, komodach, różnorodność roślinności w ogrodzie.

Czasami ta żwawość ruchów, spryt palców, czasami powolność, żółwie tempo, przyczajenie były pomocne.

Melanż tego wszystkiego i niepamięć czegoś… pamięć tego, co teraz… tego ciepłego letniego popołudnia. Co dzień, przez całe dekady, całe wspólne życie pełne marzeń i planów.

Coraz bardziej we dwoje, coraz bardziej podziwiani przez pogubionych, nierozważnych, w przeszłości złej zatopionych, za daleko w przyszłość patrzących, rozchwianych, zbyt abstrakcyjnie myślących, pogrążonych w jakichś teoriach czy w przyziemnym pośpiechu i zachłanności zakleszczonych. Tak oto coraz bardziej stawali się ostoją dla nich, punktem pewnym na oceanie niepewności kolejnej epoki, stając się następną warstwą do budowania dalej, do zamienienia snów w rzeczywistość pana i pani tworzoną… dla następnych. Bo zawsze, w ostatniej chwili, nawet poprzez pamięć innych jakiś nieszczęśnik trafiał do nich, bo nierozwagę, pecha, jak i choroby, się dziedziczy – i przemiany epok nic nie zmieniają w tym wiecznie niespokojnym zakątku świata.

I tylko coraz trudniej przyjmować najbliższych w tej oazie spokoju na oceanie niespokojności, bo ogród jest po prostu za mały. Wszyscy widzieli, wiedzieli, przyjęli to do wiadomości. Ktoś kiedyś zbyt późno próbując ratować życie, sprzedał im tylko połowę swojego ogrodu na parcelę. Pomogli mu, szybko znaleźli pieniądze. Jak zawsze.

To było takie… ludzkie, takie ciepłe uczucia wzbudzające sympatię… jak dla każdego popełniającego życiowe błędy nie do naprawienia.

I dlatego pan siedzi tu, przy stoliczku, pani nalewa kawę, czekoladę lub herbatę… pośród maków, hortensji, ślicznych, jak malunki na ich prześlicznych filiżankach.

Coraz częściej patrzą na zapuszczony ogród za ich płotem; dziczejący, jeszcze nadaremnie dotąd czekający na kupca mimo ciągle obniżanych cen. Ale jazda w dół trwa, młode pokolenia czasami coś dziedziczą.

Spokój się liczy.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wiesława Oramus, Spokój, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...