10.05.2022

Sama

Zaczynało się to, kiedy krokusy już więdły. Nie był w stanie ożywić ich nawet prawdziwie wiosenny, ciepły deszcz, a ich miejsce dla zachwyconych spojrzeń zajmowały magnolie, stokrotki i bratki. Wtedy to między rabatami, alejkami, zimowym jeszcze letargiem niektórych krzewów, z resztkami zeszłorocznych liści, a już przebijającymi się do życia młodymi, dostrzegła tę budzącą się siłę, moc, wiosenną siłę szaleństwa, która zmiecie z powierzchni wszystkie ślady uśpienia.

Budził się też strach przed tą siłą wszechobecną, wdzierającą się do domu, przyginał do ziemi, wyginał plecy w pałąk, powalał na kanapę, kazał unikać luster – żeby nie widzieć wiosennego zmęczenia, wymiętoszonej twarzy, oczu w czarnych obwódkach, poszarzenia wszystkiego, co może poszarzeć, przygaśnięcia, braku sił do znoszenia tego, co już i tu w murach domu się budziło.

Strach zmuszał do dźwigania się, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, odzyskać siły, wiarę w to, że krwisty befsztyk, czerwone wino, góry czekolad, stosy owoców pomogą, wesprą. Stąd zachłystywanie się wiosennym powietrzem, stąd przypomnienie sobie o nieistnieniu bogów, stąd rytuały oswajania się z losem, cokolwiek to oznacza, a przede wszystkim to, że jest coś takiego jak obca siła, prawo natury. Stąd racjonalizacja nieracjonalności, podnoszenie ciężarów dla kondycji; sztuki koncentrowania się na jakimś zadaniu, niesłuchania szmerów, hałasów, argumentów. Stąd ćwiczenie asan pomocnych w dochodzeniu do stanu nirwany, jeżeli nawet nie dojdzie się do niej. Stąd nauka omijania wzrokiem ludzi i omijania ich spojrzeń, rozmów, ustalania dystansu, stąd ćwiczenie wytrzymywania czegoś nie do wytrzymania.

Bo za ścianą… bo po odgłosach, po widoku twarzy przy porannym spotkaniu, nieobecnego spojrzenia mimo patrzenia w oczy w czasie porannej kawy,  spoglądania na wiosenną zieloność trawy pośród zimowej jeszcze martwoty, po odgłosach kroków nocą w ciemnych korytarzach, po trzaskach, skrzypieniach, po rytmie kroków, melodii wypowiadanych zdań, rytmie oddechów poznawała, że kończy się faza depresji. I że nieznane, obce, znienawidzone, zatruwające wkracza do tego domu jak szaleństwo wiosennych kolorów i zapachów, że będzie niszczyć… maniakalnie, z szaloną mocą kataklizmu. I tylko siła, jej siła, tylko tytaniczny wysiłek pozwoli ujarzmiać skutki, niwelować straty, minimalizować rozmiary, chronić wszystko, co zagrożone przez tę nieznaną moc, pokonać ją. Tylko większa siła, wypracowana, może pokonać tamtą – wierzyła.

I tylko po spojrzeniach, po ruchach, mimice otoczenia będzie się poznawało, odczytywało to pytanie – Które to z nich? Kogo to dotknęło… Kogo?

I kto bardziej umierał; dla siebie, dla świata, gdy nadchodziła jesień? Zima, uchodzenie wszystkich sił, zapadanie się w zimowe znieruchomienie, bezwład, jak u tych wszystkich kwiatów w ogrodzie pod warstwami śniegu. Nad kim bardziej płakać? Też nikt nie wiedział.

 

A kiedy już to się stało, całe grono rodzinne zabroniło jej płakać. Całe grono starszych, młodszych płci obojga dostrzegło jej pojedyncze życie, wydobyło ją z tej magmy bytów, płynności, zdolności do przenikania się – jakby nie istniało pojęcie granic, konturów, czego sama przez wiele lat nie widziała, po to, żeby zabronić opłakiwania tamtego skończonego już bytu.

Może dlatego gdy pewnego dnia wpadli na siebie, bo może los tak chciał, obyło się bez uniesień ani specjalnych stanów zdumienia. Bo w końcu, jeżeli ktoś tu wracał, to wracał też do tego miejsca, o określonej porze, tak jak wtedy, ustalonej jako pora bywania tu, nawet po to, żeby stwierdzić, że tego czy tamtego już się tu nie widuje. Wyjechał, obraził się, ożenił. Jak to z kolegami i koleżankami ze szkolnej ławy bywa.

Obyło się bez uniesień, wielkich zmian w stylu życia też to nie wymagało, ani nawet jakiejś wielkiej burzy hormonów nie wznieciło. Weszli w to, co kiedyś się przytrafiło, potem zostało przerwane; płynnie, dzięki pamięci zapachu skóry, min, póz, ekstaz, z całą świadomością wpływu na biochemię mózgu, co przyjęli też z ekstatyczną radością, bo… nic się nie zmieniło. Z ciekawością, czy te stany niebiańskości, niebiańskich ekstaz będą podlegać, kiedy i jak szybko, jakimś przemianom?

A potem wracali do swoich zawodów, powinności, postarzałych nawyków, automatyzmów, sposobu trzymania kluczy, wycierania nosa, brania prysznica i trzymania widelca. Bardziej trwałych, niezmiennych niż wygląd skóry, kolor włosów.

I znowu „do nieba, do nieba”, razem. Czasami na skróty, czasami powoli, ostrożnie, rozważnie, jakby tworzyli pojęcie nieskończoności.

Po jakimś czasie zamieszkali razem, przywykali powoli do tego (jak do „Słonecznej łąki” w SPA – określiła to tak ku jego zadowoleniu – wykupionej, sprawdzonej życiem codziennym, stanem ducha po sesji zaświadczającej o swojej skuteczności).

Zadowoleni, że tak to się odbywało i odbywa, nie mogli się nasmakować. Niewiele nawet rozmawiali o luce, dole, niebycie lat, które mieli za sobą. Doszli do… spokoju, do sukcesu zawodowego, statusu materialnego. Tyle widzieli, to docenili, resztę pomijali milczeniem.

Bo chyba też nie stało się to wyłącznym celem ani esencją ich bytu.

I tylko kiedyś, tak mimochodem, między łykami czegoś pysznego, kęsem smakowitości, w bujaniu, kołysaniu się ciał wrzuconych na słoneczną łąkę, zaczęły jej płynąć łzy. Pierwszy raz w życiu widział jej łzy, ich kształt, rozmywanie się kształtów, zlewanie się, tworzenie potoku łez.

Nie pytał o nic, nie wiedział zresztą nawet dlaczego.

– Już, już…teraz – powiedziała, czy bardziej wyszlochała, po długiej chwili. – Zrób to też, zrób to teraz.

Nie pytał o nic, dał jej czas.

– Bo kiedyś, kiedyś… zabroniono mi opłakać czyjeś odejście, „bo kiedy dusza idzie do nieba, nie wolno jej przeszkadzać, a łzy opłakujących przeszkadzają”. Jak można było wymyślić coś takiego, jak można było przekazywać z pokolenia na pokolenie? Jak można? Bo nie chciałabym, żebyś nie mógł opłakiwać tego rozstania ze mną, a ja… Ja nie chciałabym przeszkadzać ci, twojej duszy, w drodze do nieba. Więc opłacz teraz mnie, a ja ciebie…

– Jak można, jak można coś takiego wymyślić – powtarzał zdumiony, a jednak, na wszelki wypadek, z szacunku dla tajemnicy, mroków młodej duszy, jakichś innych mroków, opłakał.

Opłakali swoje odrębne drogi, ścieżki.

To były pierwsze łzy od czasu pokonania jej przez tamtą niszczącą siłę.

 

A ta kłoda w czasie tego ich wiosennego spaceru po lesie napatoczyła się, a jakby leżała tam po coś, celowo położona, jedna obok wielu innych, ale najbliżej, najbardziej dostępna, najbardziej równa, stworzona po to, żeby na nią wejść. Tworzyła jakąś linię prostą – jak czasami szpary między płytami chodnika, listewki parkietu, schody, balustrady. A spod niej wydobywały się wątłe jeszcze źdźbła trawy, listki krokusów i zawilców.

W chwili, gdy nie wiadomo nawet co to było, ale było jak chęć uniesienia się i runięcia w przepaść, dojścia do chmur, zanurzenia w nich, znalezienia między dwoma przepływającymi obłokami, pośrodku nich, albo pośrodku tłumu, dwóch rzek, odczucie głodu, chęć pochłonięcia stert ciast, ciastek i ciasteczek, a niezdolności do przeżuwania, połknięcia, podniesienia ręki, żeby zacząć zaspokajać zabijający głód. Weszła na tę belkę, zachwiała się, pomachała rękami, co pomogło utrzymać równowagę. Podniosła sprawniejszą lewą nogę, lewą stopę postawiła pierwszą, zakołysała się, postawiła prawą stopę. I lewą i prawą, i ruch ramion, wyprostowanie pleców, i prawa stopa, lewa stopa…

I przeszła przez całą belkę, nie runęła, zeskoczyła, zmieniła kierunek. I lewa stopa, prawa stopa, rozłożenie ramion, zeskok, wejście, prawa stopa, lewa stopa. I zeskok, wejście, prawa stopa, lewa stopa. Lewa stopa, prawa stopa.

– Jestem sama, jestem sama… I tak masz mnie widzieć, gdybym pierwsza odeszła, zaczęła odchodzić, bo tak bardzo cię kocham. I tak bardzo związany jest z tym strach, że mógłbyś płakać, nie móc żyć sam. Jestem sama, sama. Sama.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wiesława Oramus, Sama, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...