Szara ballada
Ballada obozowa – szara jak kromka chleba,
Szeptana jak modlitwa – bo brak sił by ją śpiewać.
On miał na imię Edward, z pierwszego transportu do Auschwitz,
Ona była Żydówką o oczach jak czarne gwiazdy.
Edwarda Niemcy pobili, bo śpiewał polskie pieśni
I cisnęli pod rewir, żeby doczekał śmierci.
Ona była tam siostrą, wciągnęła go do baraku,
I nie dała mu umrzeć i nie dała mu płakać.
Jak matka go po głowie cienkimi palcami głaskała
I śpiewała mu psalmy – bo to tylko umiała.
Jak Maria Chrystusowi krew ścierała mu z twarzy
I przewijała mu rany papierowym bandażem.
A kiedy trząsł się z zimna – grzała go swoim ciałem
I dawała mu życie, a z nim miłość dawała.
A kiedy już wyzdrowiał – wracał do niej po nocach,
Przynosił chleb zamiast kwiatów – i mówił, że ją kocha.
I ona go kochała jakby był mężem i synem,
I tylko nie chciała powiedzieć, jak ma naprawdę na imię.
A kiedy w czerwcu Niemcy szykowali transport do śmierci –
Oni nie chcieli umierać i razem z obozu uciekli.
Edward skradł Niemcom mundur, z chleba ulepił pistolet
Prowadził dziewczynę jak na śmierć – przez obóz, za druty, hen w pole.
A potem byli już wolni i kochali się w słońcu
I w tym miejscu ballada powinna szczęśliwie się skończyć.
I nie mówić jak głodni po obcych wsiach się błąkali
I nie mówić o ludziach, którzy ich Niemcom wydali.
Przywieziono ich w lipcu, do cel osobnych wrzucono
By czekali na wyrok, czy żyć będą czy konać.
A dla nich ta osobność to był wyrok najcięższy
Edward stał całe noce, z twarzą przy małym okienku
I śpiewał, że żyje, że kocha – żeby słyszała dziewczyna
I cały obóz też słyszał, że miłość i pieśń ciągle żyją.
Aż w sierpniu przyszedł wyrok – i oni znów się spotkali
Stali nadzy pod ścianą, jeszcze ręce sobie podali
I tu się kończy ballada, szara jak kromka chleba –
Lecz będzie miała ciąg dalszy – bo oni nie znajdą nieba.
Bo nad obozem tylko czarne chmury i dymy,
Jeśli Bóg był tam kiedyś – to w tych dymach zaginął.
Więc oni wrócą na ziemię, wrócą w słonecznych promieniach
I może nie będzie obozów. I może będzie ziemia.
Edward Galiński (rocznik 1923) – harcerz, aresztowany wraz z kolegami 14 czerwca 1940 roku w Jarosławiu, więziony w Tarnowie. Należał do pierwszego transportu do obozu, stąd niski numer – 551. W Auschwitz związany z organizacją Pileckiego, zajmował się między innymi przerzutem lekarstw na obóz kobiecy, tam poznał Malę Zimetbaum[1].
Mally (Mala) Zimetbaum (rocznik 1918) – przywieziona z łapanki w Antwerpii 17 września 1942. Początkowo sanitariuszka, następnie tłumaczka i goniec (Läuferin). Do konspiracji została wciągnięta przez Galińskiego[2]. 24 czerwca 1944 roku Galiński wyszedł w mundurze Rottenführera, „eskortując” Malę poza teren obozu, kobieta niosła na głowie umywalkę, by nie zwracać uwagi semickimi rysami[3].
Parę złapanych więźniów wieszano osobno. Galiński, nim odczytano mu wyrok zarzucił sobie pętlę i zginął z okrzykiem „Niech żyje Pol…”. Mala podobno zdążyła podciąć sobie żyły.
W obozowych wspomnieniach pojawiał się czasem happy end ich historii – kochankom miała powieść się ucieczka. Stało się tak na skutek dołączenia do losu Edka i Mali szczęśliwego zakończenia innej pary – Jerzego Bieleckiego i Cyli Cybulskiej.
21 czerwca 1944 roku Bielecki w przebraniu esesmana wyprowadził swoją sympatię poza druty Auschwitz. Sam później walczył w AK, a Cybulska przechowała się u polskiej rodziny. Po wojnie Jerzy próbował ją odnaleźć – okazało się, że szczęśliwie wyjechała do USA, gdzie wyszła za mąż.