26.06.2023

Tramwaj

Stałem długo na przystanku naprzeciwko galerii Pod Arkadami. Marszałkowska od strony Placu Konstytucji wyglądała jak lessowy wąwóz, Dolina Śmierci, przełom rzeki Colorado czy coś podobnego. Przytupywałem. Inni, co stali obok, właściwie nie stali, ale tak jak ja – z przytupem. Wczoraj wieczorem wykopano dopiero ten tunel i zatoczkę przy torach tramwajowych obok sklepu i kawiarni „Berlin”. Czarny śnieg mieliśmy pod stopami, czarny i nieprzyjemny. Brzydko wyglądał, nieprzyjemnie sucho trzeszczał pod stopami, dobrze się tylko dawał deptać.

Miałem na sobie czarną czapkę włóczkową, tak zwaną kominiarkę, brązową kurtkę ortalionową, na ramieniu torbę ze skóry. Buty na nogach, zamsz, flanelka w środku. Miałem wszystko co trzeba, żeby się nie dać mrozowi. Byłem jak trzeba, nie powiem, jak wszyscy ludzie obok mnie. Każdy przygotowany na najgorszy nawet, najzimniejszy, przejmujący, chłodny, dreszczowy oddech zimy. Na jej podmuch, na jej ziewnięcie, na jej kaszel, katar, na jej chrypę. Ta katastrofa (zima) ich nie zaskoczyła. Nie było prądu, ciepła, nie działała prawie komunikacja miejska. Ale ludzie niejedną już zimę podobną przeszli, przekopali się przez niejedną zaspę. I na tę również – każdy był przygotowany.

Wszyscy stali, na pagórkach wozów przysiadały gołębie, przed Zbawiciela jakiś właściciel wydobywał metodą odkrywkową swą własność. Drewnianą szuflą zrzucał śnieg, poprawiał łopatą, potem miotłą, przygładzał szczoteczką, doczyszczał ściereczką, przejeżdżał na koniec dłonią po odkopanej karoserii i znów: szufla, łopata, miotła, szczoteczka, ściereczka, dłoń. Był jak trzeba. Jak właściciel wyglądał, ten wóz przysypany śniegiem, udający pagórek, on wyglądał na ten wóz, jego postawa świadczyła o tym, jego twarz, ręce, włosy, kożuch, łopata, szufla, a nawet nie tylko on, ta przysypana ulica też, ten tunel tramwajowy, ta czarna zatoczka, tych kilka zatupanych osób, ja też, świadczyłem. Domy o tym świadczyły, Pod Arkadami, „Berlin”, Plac Konstytucji i Zbawiciela – widoczne stąd. A i niewidoczny Pałac Kultury, Forum, Domy Centrum, tunele i place, ulice i budynki – one świadczyły. Rok też dawał świadectwo. Rok 1979, jego początek właściwie – on świadczył najmocniej, skłaniał do rozmyślań, odejmowań, przeliczeń. A i dodawań. Teren zwykle równinny, a tej zimy pagórkowaty niezwykle – świadczył.

Szli ludzie, ciężko stąpali, opatuleni jak drzewa owocowe, nieruchawo leźli, ziemia się pod nimi uginała i rozstępowała. W ciepłym obuwiu, okożuszeni jak poczwarki, w czapach futrzanych i takich samych rękawicach.

Dla niektórych celem była zatoczka, która już wcześniej przyjęła mnie i parę innych osób. Dla pozostałych celem było ujście widoczne stąd. Do Placu Konstytucji chcieli wpłynąć lub do Placu Zbawiciela podążali.

Niektórych cele były jednak ukryte, tych szczególnie, co zmierzali do miejsc odleglejszych, za granicę wyznaczoną Alejami na tamte place i ulice.

Z nieba leciały płatki, jak listy zwykłe i polecone, expressy i telegramy od istot spoza naszej planety, świąteczne życzenia spływały na ludzkie twarze, nosy, na moje powieki, tam osiadały, topiły się, nietrwałe jak chwila, nie do zatrzymania. Część z nich jednak kładła się warstwą puchu pod stopy ludzkie, łasiła się do butów, lizała je – niektóre przemokły więc. Moje przemokły. Zatoczka spokojna dotychczas, burzyła się i bałwaniała, w coraz niecierpliwszym czekaniu na tramwaj. Już półtorej godziny stałem, coraz natarczywiej postukując w czarną,  brudną podściółkę. Było widno, nie słonecznie, ale widno, jakby światło dawał śnieg biały, domy, ludzie – nie słońce.

Czasem ktoś przechodził z psem na smyczy. Panie i panowie psów, i czworonogi, przeważnie przed nimi, przeważnie z zadartymi ogonami, przeważnie grube, przeważnie szczekliwe, choć zdarzały się i milczące. Właściciele niczym nie różnili się od swoich podopiecznych, gdyby opadli niespodziewanie na cztery łapy i zaczęli obsikiwać latarnie i kolumny MDM, a ich przyjaciele zwierzęcy wyprostowali się, nikt by tego nie zauważył. Ja na pewno nie.

Jednego z właścicieli i psa rozpoznałem. Ukłoniłem się mu nawet. To mój sąsiad z tej samej klatki schodowej. Więc właśnie, gdyby zamienili się rolami, tak samo uchyliłbym czapki, tak samo ukłoniłbym się i nic bym dziwnego nie dostrzegał, nawet gdyby w odpowiedzi pies sąsiada zaszczekał, a sąsiad na smyczy uśmiechnął się.

Na ścianach domów, za mną i przede mną miałem inny świat. Odległy o dwadzieścia parę lat. Cztery płaskorzeźby. Naprzeciwko dwie. Tym za plecami się nie przyjrzałem.

Przede mną robotnik z granitowym torsem, żelazem mięśni, twarzą ponurą, w hutniczym kapeluszu. Kanciasty cały, ręce kanciaste, nos kanciasty, dłonie, nogi, twarz cała kwadratowa, kapelusz. Głęboko osadzone oczy patrzyły kamiennie, mocno w dal. Obok niego koszmarna kobieta z dzieckiem na ramieniu. Kobieta przysadzista, szeroka w biodrach, owalna, z piersiami jak bańki pełne mleka. Trzymała na ramieniu potworka. Wyobraziłem sobie na miejscu piersi bańki właśnie, z nich sączące się mleko, które potworek piłby. Kobieta uśmiechała się przepełniona mleczną rozkoszą.

Nagle przerwałem rozmyślania – przerażony.

Ja – tutaj! W roku 1979, pierwszego stycznia 1979 roku. Popatrzyłem za siebie, na boki, na ludzki tłum, gęsty i zbity jak zleżały śnieg. Ten tłum inny taki, gdzie obok siebie stali i właściciele pagórków i psów, i właściciele właścicieli może, a przecież przed rokiem 1979 był 1978, 77, i 76, a wcześniej zaczynało się  pisać lata od 6, a przedtem od 5. Był rok 50 i 51, i 52, i 53, i 54. Mój rok, 1954, kiedy się urodziłem.

Jak ja wtedy wyglądałem w tym roku 54 tak odległym? A jak wyglądali moi rodzice? A jak moja matka? Jak ojciec? Teraz zgarbieni, szczupli, siwi, mali. A wtedy?

Ojciec?

Był kamienny, granitowy, kanciasty. Miał zimną twarz i oczy jak gwoździe pięciocalowe.

Matka?

Była owalna, szeroka, obszerna jak młyn, a zamiast piersi miała bańki z mlekiem, z których lał się biały płyn wprost do otwartych ust małego potworka.

Ja?

Rozglądałem się po oczekujących wraz ze mną. Stali przytupując, klęli. Nic nie jechało. Ze ściany domu uśmiechała się nasza kamienna matka. Tramwaj nie nadjeżdżał.

Przyjechał dopiero po kilku godzinach. Zwykły dwuwagonowy, czerwony, z umieszczonym poniżej przedniej szyby numerem 36. Wewnątrz siedział motorniczy, choć ciemno już było na dworze nie zapalił reflektora, a tylko na pulpicie, przy drążku, obok bocznej szybki chwiał się niezdecydowanie płomień zwykłej choinkowej świeczki.

– Panie, co u pana taki ćmok? Człowiek włazi jak do murzyna! – awanturowali się pasażerowie, właściciele sezonowych pagórków. -Panie motorniczy! Kasownika nie można znaleźć! Cholera! – pieklili się.

Motorniczy poprawił tramwajarską czapkę, dziarsko zadzwonił ręcznym dzwonkiem, spokojnie zamknął drzwi i dopiero wtedy obrócił się do tyłu. Miał twarz czerwoną i wściekłą.

– Do kurwy nędzy zamknąć jadaczki! Człek robi wszystko, żeby to żelastwo ruszyło. Jeździ bez prądu, po ciemku, po zaspach. I nie docenią – dokończył żałośnie.

Natychmiast się uciszyło. Tylko kasownik gdakał po omacku, jak zamknięta w kurniku kura. Nikt nie chciał drażnić motorniczego. Choć nie krzyczałem wcześniej, stojący obok ciemny kształt uciszał mnie:

– Panie... ciiiiicho – szeptała ciemność. – Bo jak się motorniczy zdenerwuje, to pójdziesz pan po zaspach, na piechtę... Ciiiiisza! I tak wyświadcza uprzejmość, że jedzie. Bez prądu, bez świateł, po śniegu. Dzisiaj każdy jak może się wymiguje. Kto tam myśli o pasażerach? Wystarczy śrubka, uszczelka, obojętnie co. Dobry każdy pretekst...

Ciiiiiiii... – drżała ciemność, szeleścił, mrugała...

 

Opowiadanie zostało w 1981 r. – tuż przed stanem wojennym – nagrodzone główną nagrodą w konkursie Czytelnika. Zostało opublikowane w zbiorze Wizytacja (wyd. Pomorze, Bydgoszcz 1985). Po tej publikacji stracił posadę kierownik działu prozy w wydawnictwie, ś.p. Krzysztof Soliński, świetny poeta i mój Przyjaciel.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan Strękowski, Tramwaj, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...