21.04.2022

Nowy Napis Co Tydzień #148 / Domofon

1.

Mieszkanie miałem odebrać we wtorek, ale przez papierki przesunęło się to na środę. Jeden dzień nie miał jednak żadnego znaczenia, jeżeli zliczy się wszystkie godziny, które spędziłem na OLXie, na słuchawce z deweloperami, którzy wciskać chcieli mi mieszkanie, w którego metraż wchodził balkon z widokiem na inny siedmiopiętrowy wieżowiec lub ewentualnie na rozładownię jakiegoś Auchana albo Tesco. Byłem ukontentowany i cieszyłem się, że nie muszę już robić w Mozilli nowych zakładek o nazwie „mieszkania” i że odpuścić mogę oglądanie TVNBiZ, w których liberalni prezenterzy straszyli rosnącą ratą kredytu.

Miałem mieszkanie, chociaż go nie widziałem. To znaczy nie na żywo, bo zdjęć było dużo. Zapłaciłem, bagatela, siedemdziesiąt jeden tysięcy mniej, bo agent chciał pozbyć się go od ręki i straszył, że każdy dzień zwłoki może oznaczać nawet dodatkowe trzy tysiące. w normalnej sytuacji coś by mi w tym nie pasowało, ale referencje miał dobre, przede wszystkim te, które uzyskałem od znajomych osób. Że wiarygodny, że nie robi w konia i że to jego metoda pracy, więc nie mam się czego bać.

Bałem się i tak, ale bardziej bezdomności, a na przedłużenie wynajmu na kolejny kwartał było już za późno. Latałem od urzędu do urzędu i dopinałem sprawy, aby ten dzień był już tym dniem, w którym będę mógł powiedzieć, że wreszcie jestem „na swoim”. Że odkładanie pieniędzy pracą na słuchawce przez ostatnie dziewięć lat, że zapożyczanie się u rodziców i dyplomatyczne wybieranie wakacji w Białowieży lub zbiorczym motelu w centrum Poznania zamiast na jakiejś Mykines albo all-inclusive w Grecji było tego warte. Że teraz stać mnie na luksus niemarznięcia i posiadania własnego miejsca do spania między pracą a pracą.

Idąc przez Sienkiewicza, jadłem kebab w bułce, a nawigował mnie telefon. Niby mieszkałem w tym mieście od urodzenia, ale odnalezienie się w plątaninie uliczek między blokami nie było oczywistością. Zawsze myślałem, że na Sienkiewicza znajdują się tylko dwie Żabki, salon optyczny, szkoła, do której chodził starszy kuzyn mojego kumpla z podstawówki, kupujący nam czteropak Królewskiego i ponoć będący raperem (nagrał kiedyś diss na swojego wuefistę), oraz dwa sklepy jubilerskie – o nich zaś zawsze myślałem, że ze sobą konkurują, ale okazało się, że właścicielem jest ten sam gość, który dodatkowo przejął trzy kioski Ruchu, kiedy spółka została sprywatyzowana.

Sienkiewicza 53a/15. Miejsce wyglądało dokładnie tak, jak miało wyglądać. Już po samym wyglądzie wejścia do klatki, ale też po nazwie ulicy, wiedziałem, że mogę oczekiwać stałego pakietu: jednego sąsiada, który będzie darł się na żonę, ale bez przemocy fizycznej; kilku nastolatków pod klatką, którzy będą łuskać pestki i pić piwo, ale wszystko z kulturą i standardowym „’dobry”, bo kodeks nakazywał im zaczepianie nieznajomych przy jednoczesnym szacunku wobec sąsiadów; prawdopodobnie znajdzie się ta jedna kobieta z parteru, która będzie wystawiać śmieci na klatce, ale na większe ekscesy nie będzie co liczyć, bo tego rodzaju bloki zawsze mają swojego emerytowanego policjanta albo prokuratora, który mimo praktyki w PRL nadal miał wielu znajomych, których nie warto było prowokować.

Otworzyłem klatkę domofonem. Trochę trzeszczał, a cyferki 3, 7 i 9 nie wydawały dźwięku przy naciskaniu. Kiedy wbiłem kod, rozległ się krótki pisk, sekunda ciszy podbarwianej trzaskiem, by następnie przeciągłym poddźwiękiem zasygnalizować mi, że mogę już szarpnąć drzwi. Windy oczywiście nie było. Wspiąłem się na trzecie piętro i otworzyłem drzwi swojego nowego domu.

Było w wyraźny sposób stare. Wpadająca zza okna pomarańczowo-biała aura słońca podkreślała delikatnie falujące w powietrzu pokłady kurzu przenikające wszystkie pory mojego ciała. Zaraz przy wejściu powitała mnie drewniana szafka wyłożona deskami, a wąski przedpokój wieńczyły drzwi z okienkiem z niebieskiego szkła. Nie zdejmując butów, skierowałem się do kuchni, gdzie zauważyłem odarte z dawnego blasku meble oraz lodówkę, która, wiedziałem, zaraz po otwarciu wyda z siebie charakterystyczne bzyczenie, a moje ręce rozświetli migająca ze starości lampka zawieszona nad kratkami na sery, wędliny i zgrzewkę kefiru. Na prawo od kuchni dostrzegłem pustą futrynę mającą imitować łuk przechodni prowadzący do salonu. Dalej stała klasyczna meblościanka z zakurzonymi przeszklonymi szafkami, na niej pusty wazon z wygrawerowanym kwiatkiem, a zaraz obok – pilot do telewizora. Wystrój był specyficzny, lecz jedynym, co w tamtej chwili mnie obchodziło była kanapa stojąca pod samym oknem, z którego miałem widok na dosłowne nic. Nie miałem siły obejrzeć sypialni. Zamiast tego zwaliłem się całym ciałem na obitą kocem kanapę, po omacku wygrzebałem spod siebie dwie ozdobne poduszki i zasnąłem.

2.

Obudził mnie kot. Nie jego miauczenie zza okna ani nie pozostawiona dawno temu sierść, ale kot siedzący teraz na mojej piersi i miauczący mi prosto w twarz. Miał biały pysk, ale jego ciało było pokryte czarnymi łatami rozrzuconymi fikuśnie po karku i łapach. Miauknął raz jeszcze, gdy na dobre otworzyłem oczy, a jego ton zdawał się oskarżycielski.

– Co…

Chciałem kontynuować, ale nagle usłyszałem coś jeszcze.

– Jacuś, wiesz, że mama popołudniami śpi.

Tym razem nie poprzestałem na otwarciu oczu. Zerwałem się na nogi i odruchowo chwyciłem niepodłączoną do prądu lampę.

– Halo! Kto tam jest?

Dobiegające z innego pokoju zgiełk i szelest nagle się zatrzymały. w domu zapanowała cisza, miarowo tylko przerywana przez odgłosy ulicy dobiegające zza okna. Jak na złość było ich nietypowo mało, jakby całe miasto, imitując mnie, również wybudzało się niechętnie ze snu.

Usłyszałem kroki. Powolne i nieśmiałe, ale mimo ich pozornego wycofania nie zrezygnowałem z zasłaniania się lampką.

– Halo! Halo! Zadzwonię po m…

– To zaraz ja gdzieś zadzwonię! – odkrzyknąłem dalej, nie wiedząc, kto czai się za rogiem, poza tym, że była to kobieta.

Znowu usłyszałem kroki i po chwili dostrzegłem, kto niepokoił mnie we własnym, nowo odebranym domu.

Zza oblanej pajęczyną futryny wysunęła się nieśmiało kobieta, na oko w moim wieku. w długiej koszuli nocnej i z lokami na głowie. Nie miała żadnej lampki do obrony, ale widziałem, że w pogotowiu trzyma pięści, chociaż ściskała je nieporadnie.

– Kim pan jest? Co pan tu robi? i czemu zrzucił pan mojego kota z kanapy?

Nie wiedziałem, na które z pytań powinienem odpowiedzieć najpierw, więc zacząłem od tego najbardziej absurdalnego.

– Sam na mnie skoczył.

Kobieta całkiem wyłoniła się już z drugiego pokoju i teraz stała naprzeciwko mnie z założonymi na piersi rękami. Poza tym, że była w moim wieku, czyli na oko około czterdziestki, udało mi się dostrzec, że jej kręcone lokami włosy są jak najbardziej zwyczajnego, brązowego koloru, że nie ma okularów i jest niższa ode mnie pewnie o niecałą głowę. Usta miała ściśnięte i delikatnie podniesiony podbródek, co jednak mogło nie być jej stałą cechą charakterystyczną, a jedynie wyrazem stresu i oznaką dystansu.

– No skoczył, bo to jego miejsce – odpowiedziała, jakby sytuacja była całkowicie normalna, a to ja byłem tym głupim.

Westchnąłem nerwowo.

– Droga pani. To jest mój dom. Dzisiaj odebrałem klucze, dzisiaj odebrałem kopię umowy, mam ją tutaj w razie czego, mogę pokazać. Dzisiaj dopiąłem urząd i z dniem dzisiejszym mam nadzieję, że więcej go nie odwiedzę. To mój dom. Mój!

Patrzyła na mnie już teraz nie z niedowierzaniem, a ze zwykłą kpiną w oczach.

– Jak pana, jak mój?

Chciałem odpowiedzieć, że niby jak, że przecież mówię, że dokumenty, że prawo własności i że niemożliwe, żeby ktoś mi sprzedał mieszkanie z lokatorem, ale kobieta z wałkami mnie ubiegła.

– W jaki sposób może być pana, skoro mieszkam tu drugą dekadę, a mój kot mieszka tu już siedem lat. Zobaczy pan – ruszyła i zaczęła energicznie pukać w ścianę – to mój wazon, kupiony na jarmarku świątecznym, tutaj obrazek, który namalował mój wujek, który rok temu miał swoją wystawę na Świerczewskiego. Tutaj… Tak, proszę za mną, tutaj proszę pana, moje ubrania, moje materiały do pracy, miska mojego kota. No jak to może być pana mieszkanie?

Lekko drżały mi ręce, dlatego upchnąłem je w kieszeniach, kompulsywnie obracając zalegający na dnie jednej z nich papierek po Snickersie. Wiedziałem, że coś musi być nie tak z całą tą umową. Niby każdy mnie zapewniał, że ten deweloper jest pewny, ale kto wciska mieszkanie bez uprzedniego prezentowania go klientowi, kto urządza szantaże, że każdy dzień wahania będzie kosztował dodatkowe trzy tysiące? Rzeczywiście „głupim” w tej sytuacji okazałem się ja, bo kto kupuje mieszkanie bez zobaczenia go?

– Ja… Ja… Poczeka pani chwilę. Gdzie jest łazienka?

Kobieta spojrzała na mnie z satysfakcją.

– Delikatnie w prawo i na końcu korytarza. Ciężko się tu zgubić.

W łazience przez chwilę po prostu stałem, dyszałem i starałem się uspokoić ręce. Przemyłem twarz, spojrzałem na nią w lustrze. Czułem się trochę jak pijany, bo moje oblicze wydawało się zapadnięte i miało mocno zarysowane kontury. Spróbowałem się uśmiechnąć, ale wyszła z tego pokraczna parodia uśmiechu. Kiedy się uspokoiłem, wziąłem telefon i zadzwoniłem.

– Your call can not be…

Potem jeszcze raz to samo i jeszcze raz. Trudno.

Wróciłem do pokoju, a moja współlokatorka siedziała tam, gdzie przed chwilą drzemałem ja i głaskała zamaszyście kota, jakby chciała z niego ściągnąć skórę. Mimo wszystko wydawał się być z tego zadowolony, bo delikatnie pomrukiwał i mrużył oczy. Nawet na mnie nie spojrzał.

– Próbowałem, no… Próbowałem zadzwonić i, ale…

Patrzyła na mnie wyczekująco.

– Może po prostu wypijmy herbatę? – zapytała.

3.

Postanowiłem przeczekać do rana. Wypiliśmy nawet dwie herbaty i nie wiem, która była godzina, kiedy ona poszła spać do sypialni (prawnie ujmując: mojej), a ja zostałem na kanapie, która nie prawnie, ale faktycznie, należała do kota. Przewracałem się z boku na bok i chyba wreszcie zasnąłem, choć był to sen tego rodzaju, w którym ma się wrażenie, że potrafi się sterować tym, co się śni i notorycznie jest się w stanie czuwania. Obudziłem się, mając uczucie, jakbym został pobity. Wypiliśmy jeszcze jedną dobrą herbatę, wziąłem parasol i wyszedłem z mieszkania.

Na zewnątrz okazało się jednak, że nie pada, więc parasol służył mi jako prowizoryczna podpórka. Poszedłem do najbliższej kawiarni na rogu Sienkiewicza i 3 Maja i zamówiłem ichniejszą herbatę.

Wreszcie, po trzech próbach, udało mi się dodzwonić do agenta. Wyłożyłem mu wszystko zgodnie z prawdą – że w moim mieszkaniu jest kobieta, że nie, nie sprowadziłem jej i potem zapomniałem, i że nie jest ze mnie, hehe, niezły amant, skoro nie pamiętam, jak w moim mieszkaniu znajdują się obce kobiety. Starałem się utrzymać rzeczowy ton mimo jego ciągłego bagatelizowania i obracania tego w dowcip.

– Chcę po prostu, żeby ktoś się tym zajął. Nie… Nie wiem, nie mam pojęcia. Eksmisja? No wolałbym w sumie to rozwiązać jakoś delikatniej, bo wydaje się sympatyczna i raczej nie jest tam na kocią łapę. Nie, nie… Nie, podkreślała, że to JEJ mieszkanie. Nie zajmuje lokalu na dziko. Nie. Przynajmniej z tego, co zrozumiałem. Mogę liczyć na pomoc jeszcze dziś?

Odpowiedział, że owszem, mogę liczyć na pomoc, ale nie dzisiaj. Że jest na Mazurach i będzie tam jeszcze cztery dni i że tak w ogóle to mógłbym zadzwonić trochę później, bo teraz, no, zakłada właśnie synowi kapok i stoi po kostki w rzece przy kajaku. Powiedziałem, że poczekam i że jesteśmy w kontakcie.

Wychodziło na to, że jeszcze przez kilka dni nie zostanę dumnym i samodzielnym posiadaczem mieszkania. w kawiarni posiedziałem jeszcze chwilę, posłuchałem najnowszej piosenki Adele sączącej się z głośnika, który wisiał centralnie nade mną, nawet nie dopiłem herbaty i wróciłem do mieszkania.

4.

Miała na imię Julia. Nazwiska nie poznałem, bo jakoś tak dziwnie było witać się po imieniu i nazwisku, szczególnie w takiej sytuacji. Więc ona była dla mnie tylko Julią, a ja dla niej tylko Jackiem.

Pierwszy dzień spędziliśmy na gotowaniu, bo skoro już mieszkaliśmy, byliśmy razem, to było mi wstyd, że sam siedzę i czytam, gdy ona kręci się po kuchni. Wziąłem nóż, zacząłem kroić rzodkiewkę i pomidory.

Obiad był przyjemny. Jedliśmy i piliśmy herbatę, a potem nalewkę, a potem znowu herbatę, a potem ona puściła z radia jakieś stare hity, które ku jej zaskoczeniu znałem wszystkie i gdzieś tak przy Irenie Santor zaprosiłem ją do tańca. Mówiła, że nie, że nie tańczy, ale mówiła to, już tańcząc. Tak właściwie to bujaliśmy się z nogi na nogę, kiedy piosenka była wolniejsza, a kiedy zdarzała się szybsza, robiliśmy to samo tylko dochodziło do tego zamaszyste kręcenie biodrami, nie do końca w rytm.

– Może tak miało być? – zapytała, gdy śpiewał Szczepanik.

– Jak miało być?

– Że nieprzypadkowo sprowadziłeś się tu teraz i że nie jest to żadna pomyłka, tylko że los tak pokierował tobą i mną.

Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, bo z jednej strony nie ufam przeznaczeniu, ale z drugiej nie postrzegałem już tej sytuacji jako niezręczności i nie do końca paliłem się, by we wzburzeniu wydzwaniać do agenta mieszkaniowego, żeby pozbył się Julii. Nie wiedziałem, czy mógłbym tak na stałe, ale póki co – było dobrze.

– Nie wiem – powiedziałem wreszcie – To teraz nieważne.

Tańczyliśmy dalej, ale teraz było to już bardziej stanie obok siebie i delikatne poruszanie się w rytm muzyki. Nie wiedziałem, która była godzina, ale bardzo mnie zmogło. Dałem jej buziaka w czoło i położyłem się na moim miejscu na kanapie. Kot został eksmitowany.

5.

– Co nowego? Jakoś się sprawa rozwinęła?

Głos agenta był pogodny, sztucznie rozentuzjazmowany i delikatnie za głośny.

– Wiesz, możemy na chwilę wstrzymać się z interwencją. Sprawy w sumie same się prostują.

– Wypieprzyłeś ją sam?

– Co… Nie. Jest w porządku po prostu – odparłem wzburzony trochę na pokaz, a trochę na serio, bo ogólnie nie lubię agentów mieszkaniowych i ten konkretny też mnie wkurwiał.

– Ooooookeeeej, Jacula, Jacuś, rozumiem wszystko. Coś tego tamtego?

Co za przychlast.

– Odezwę się, jak wrócisz – urwałem i się rozłączyłem.

Nie wiedziałem, czy to zrobię, ale, mimo że typ był idiotą, nie chciałem zamykać sobie furtki w postaci jego interwencji. Po prawdzie nie wiedziałem, jak wszystko się rozwinie. Wiedziałem tylko, że powinienem zrobić teraz zakupy. Miałem jakąś wewnętrzną potrzebę, żeby Julii było miło, więc pomyślałem, że zrobię coś smacznego, może kupię jakiś drobiazg do domu albo coś w tym stylu.

Pozostawało jednak pytanie, czy taki gest nie będzie ugruntowaniem sytuacji i czy nie powie jej wprost, że tak, oto zgadzam się na wspólne mieszkanie. Było mi fajnie, ale nie byłem pewien, czy tego właśnie chcę i czy mimo wszystko nie jest to decyzja zbyt prędka. Raptem mijał drugi wspólny dzień.

Wklepałem szybko kod do domofonu, usłyszałem piknięcie i po chwili już wbiegałem po schodach zakurzonej klatki. Zakładałem, że Julia śpi, bo w południe lubiła poleżeć z kotem. Wchodząc jednak do mieszkania, poczułem zapach zupy i usłyszałem ją nucącą jakąś starą piosenkę.

– Na wspominki ci się zebrało? – zapytałem stojąc w progu.

– Hę? Zresztą nieważne. Zjesz?

Powiedziałem, że tak i siadłem do stołu.

– Długo cię nie było.

– Praca, okropnie dużo było dziś zleceń i musiałem jeszcze odrobić godziny z tamtego tygodnia, kiedy załatwiałem papiery do mieszkania.

Kiwnęła głową i wbiła wzrok w miskę. Widziałem, że chce poruszyć jakiś temat i raczej wiedziałem, o co może jej chodzić.

– Nic nie załatwiałem z tym… Wiesz z czym. Może samo się ułoży.

– a jakby nie trzeba było nic układać? w sensie: mieszkanie jest nieduże, ale starczy miejsca dla obojga. Póki co – to się sprawdza.

– Okej. Nie wiem tylko, kto kogo powinien zaprosić.

Wstała i wzięła swoją pustą miskę, kierując się do zlewu. Odłożyła, a potem zajrzała do lodówki i tak, jak miała w zwyczaju – co zdążyłem już zauważyć – napiła się zimnego mleka.

– Możemy się nawzajem zaprosić, żeby było sprawiedliwie.

Uśmiechnąłem się i objąłem ją w pasie.

– Czyli współlokatorzy? – spytałem.

– Możemy tak to nazwać.

Mówiąc to, pocałowała mnie i poszliśmy spać, a kot wreszcie odzyskał swoją kanapę.

6.

Kilka dni później wróciłem do domu, który już nawet w moim pojęciu był mieszkaniem wspólnym i nie zastanawiałem się, kto prawnie jest tutaj właścicielem. Julia narzekała od jakiegoś czasu, że stół w salonie się chwieje i że strach postawić na nim jakiekolwiek szklanki. Miała rację, bo zacieki po herbacie układały się na nim we wzorzyste kształty, jakby imitując własną fikcyjną geografię graniczną na drewnianej mapie.

Wbiłem kod do domofonu. Tym razem targałem na plecach stos desek, które miałem samodzielnie złożyć w brutalistyczny, twardy stół salonowy. Tak po prawdzie to chciałem ułatwić sobie pracę i zamówić drewno do mieszkania, ale na stronie nie dało się wklepać naszego adresu. Starałem się załatwić tę sprawę w przerwie w pracy, a firmowa kantyna słynęła z kiepskiego łącza, więc ostatecznie zrezygnowałem i stwierdziłem, że jakoś przeniosę te kilka kilogramów, tym bardziej że sklep był na Artyleryjskiej, maksymalnie półtora kilometra od naszego mieszkania.

Udało mi się wspiąć na trzecie piętro i jedynym wolnym palcem otworzyłem drzwi.

– Hej! Jesteś? Śpisz?

Z salonu usłyszałem głos, od którego od jakichś dwóch tygodni robiło mi się cieplej na sercu i który sprawiał, że gdzieś w okolicy przepony rozlewało mi się przyjemne ciepło.

– Jestem tutaj! Porządkowałam papiery do pracy. Muszę w końcu się za to zabrać, bo kończy mi się urlop.

Nie do końca wiedziałem, gdzie pracuje, ale była to jakaś urzędówka. Urlop zaś miał podłoże zdrowotne – po samej Julii widać było, że jest słabowita i w dniu, w którym nie zrobiła sobie „kociej drzemki” słaniała się na nogach. Dlatego tak zsynchronizowaliśmy nasze rytmy dnia, że ona odpoczywała akurat wtedy, gdy ja wychodziłem do pracy albo załatwić swoje sprawy.

– Kupiłem coś.

Nie spytała nawet, co. Zamiast tego przybiegła do przedpokoju, nie dając mi nawet czasu na zdjęcie butów. Szybki całus, ale potem straciła zainteresowanie mną i skierowała wzrok na tekturową paczkę przy szafce na buty.

– A co to za cudo?

– Zobacz sama – powiedziałem i rozerwałem materiał, żeby pokazać jej deski.

Mina jej rzedła z każdą sekundą coraz bardziej.

– Eee, co to?

Zaśmiałem się.

– No stół. Tu, z Mebpola wziąłem.

– Eee… To deski są.

Patrzyłem na nią trochę zdziwiony, ale ona zachowywała się tak, jakby naprawdę nie wiedziała, co tak właściwie jest grane.

– Układanka przecież. Sam to złożę. Zobacz.

Chcąc odwrócić uwagę od braku entuzjazmu z jej strony (na który po cichu liczyłem), zabrałem pakunek do salonu i po kilkunastu minutach, dwukrotnym poszukiwaniu śrubek i trzech przekleństwach postawiłem przed nią gotowy stół. Na nim zaś triumfalnie ulokowałem szklankę, demonstrując, że teraz Julia może już tutaj ustawić nawet cały bufet.

– To… To piękny stół.

– Nasz pierwszy mebel.

Oglądała go z każdej strony i dotykała co chwila jego blatu, nóg. w myślach na pewno zastanawiała się, jak go przyozdobić, co na nim ustawić. Okazało się jednak, że w tej konkretnej chwili myślała o czymś innym.

– Sprawdźmy, czy jest wytrzymały.

Sprawdziliśmy. Był.

7.

Stół pozostawił trwały ślad. Był scementowaniem związku, bo tak już to nazywałem. Był pierwszą rzeczą wspólną i taką, która nadawała tej relacji głębszy wymiar. Był planem na życie, długofalowym spojrzeniem na mieszkanie, czymś, co oboje widzieliśmy jako pewną stałą naszego pożycia. Był mniejszą wersją wzięcia wspólnego kredytu hipotecznego albo adoptowania cocker-spaniela. Nie uwiązywał nas jeszcze, ale podszeptywał, że inwestując w coś, co jest wspólne, planujemy przyszłość razem.

Dodatkowo też zostawił ślad na podłodze. w momencie, w którym nie zwraca się uwagi na przesunięcia, jedna z nóg stołu przesunęła się, zostawiając na posadzce czarne pociągnięcie, zamaszyste, jakby wyszło spod pędzla impresjonisty.

Dni płynęły powoli. Robiłem zakupy, chodziłem do pracy, jedliśmy, graliśmy w karty, sypialiśmy i robiliśmy nic.

Julia układała swoje teczki alfabetycznie, podczas gdy ja nosiłem kota niczym noworodka i spoglądałem z okna na coś, co przypominało jakiś zjazd klubu miłośników starych samochodów. Dwa maluszki i syrenka – uroczy widok. Sam nie lubię zbytnio samochodów, ale owe stare graty wzbudzały we mnie pozytywne odczucia i planowałem kiedyś sprawić sobie podobny. Głównie pewnie stałby w garażu, ale taki miałem kaprys.

Odwróciłem wzrok i obserwowałem Julię, jak kompulsywnie przygryza wargi, jak jeden nieposłuszny lok opada jej na prawe oko i jak przy przewracaniu nawet niesklejonych kartek oblizuje palec. Patrzyłem, jak siedząc po turecku, podwija stopę na udo i nuci melodie, które były hybrydami jej wyobraźni i jakichś znanych utworów. Co jakiś czas odrywała wzrok od pracy i uśmiechała się do mnie, a do kota machała palcem, trochę jak E.T. Przypominałem sobie, jak czasem drzemiemy, a słońce wlewa się do pokoju, jak uchylone okno wpuszcza niesamowicie tu cichy gwar miasta i delikatną bryzę, która wprawia w ruch pajęczyny wiszące w rogach sufitu.

– Kocham cię – powiedziałem.

– Kocham cię – powiedziała.

Mogłoby tak być zawsze.

8.

– No hej – odezwał się po drugiej stronie słuchawki agent – Nie piszesz, nie dzwonisz. Wszystko u ciebie w porządku? Może ta babeczka cię porwała albo ki chuj?

– Cześć. Słuchaj, sprawa jest ogarnięta. Wszystko jest w porządku i dobrze. Nie musimy z niczym już interweniować.

– Pewny?

– Tak, tak, pewny. Jedynie jakiś remont by się przydał. Miało być nowocześnie, a klatka śmierdzi kapustą, domofon piszczy i trzeszczy, natomiast drzwi wejściowe się nie domykają.

– Spokojnie, coś z tym zrobimy. Grunt, że nie trzeba nikogo eksmitować, tu żeś mi ulżył fest. Zawsze jest z tym tyle pierdolenia, że szok. Policja, media, złazi się aktyw lewacki. Sajgon normalnie.

Kutas.

– No… – bąknąłem – w każdym razie, to chyba na tyle. w razie czego – będę pisał.

9.

Mieliśmy już stół, krzesła i kwiatek. Brakowało mi jeszcze pierścionka.

Nigdy wcześniej nie byłem u jubilera i czułem się tam jak intruz w swoich jeansach i koszulce z Pepco. Jakbym przyszedł, licząc na jakiś gratis, albo że pierścionek w ogóle dadzą mi za darmo. Więc zniżyłem głos, miałem twardy chód i ostentacyjnie zapytałem najpierw o trzy, które wyglądały na najdroższe.

Wziąłem klasyczny. Ani nie krzykliwy, ani nadmiernie skromny, bo taki mi właśnie pasował do Julii.

Zżerał mnie stres, więc zapijałem go w knajpie herbatą, która była nieporównanie gorsza od tej, jaką mamy w domu.

W końcu zebrałem się w sobie i ruszyłem.

Dzień był piękny. Napawałem się słońcem i wilgotnym powietrzem. Cieszyła mnie atmosfera miasta. Podobały mi się nawet pokracznie ustawione wieżowce sąsiadujące z kamienicami z poprzedniej epoki, chodniki zastawione autami oraz ulice wypełnione dźwiękami klaksonów oraz reklamami wydzierającymi się z megafonów, informujące o promocji na pizzę albo niskim RRSO.

Dochodząc do bloku, prawie na kogoś wpadłem.

– Sorry, kierowniku – powiedział do mnie pan w spodniach na szelkach.

– Spokojnie. Co się dzieje?

– A, wymieniamy parę śmieci. Skrzynkę pocztową, domofon ledwo się już trzyma, tutaj jeszcze szyba pękła. Standardowo, ale jakiemuś kutasinie przeszkadzało i nas wezwali. Wiesz pan, jak jest.

Wklepałem stary kod do nowego domofonu, z którego wydobyło się dźwięczne i czyste piknięcie, a potem przekroczyłem bramę. Drzwi jeszcze były wymieniane.

Wszedłem do domu, ale już przekręcając kluczyk w zamku, czułem, że coś jest nie tak. Otworzyły się gładko, klucz wsunął się jak w masło i nie poczułem znajomego oporu ani ciężkości drzwi. Gdy je otwierałem, nie tarły charakterystycznie o podłogę, tylko niemal się na niej prześlizgnęły, a jako że nie byłem na to gotowy, uderzyły o ścianę.

O pustą ścianę. Nie o staromodny wieszak na kurtki, obok którego powinno być lustro. Teraz go nie było. Nie było szafki na buty ani starego pawlacza nisko nad głową. Mieszkanie było ogołocone. Żadnego mebla, żadnego obrazka. Pierwszą myślą było to, że może ktoś nas okradł. Mnie okradł. Ten ktoś jednak nie przemalowałby ścian na sterylnie białe.

– Julia! – krzyknąłem, ale wiedziałem, że odpowie mi cisza.

Wbiegłem do kuchni. Pusto, zaledwie kilka szafek, takich w stylu nowego budownictwa. Żadnych obdartych, rozluzowanych szuflad. Przejście do salonu nie miało już łuku i odgrodzone było drzwiami. Otworzyłem je energicznie i zobaczyłem pusty, surowy pokój. Bez kanapy, bez firanek. Bez kota.

Serce biło mi tak, że czułem je niemal w gardle. Było mi słabo i przysiadłem na podłodze. Zaraz obok śladu na posadzce – po przesuniętym stole.

Dzwonił telefon. Zrozumiałem, że pierwszy raz w tym mieszkaniu mam zasięg.

– Jacunio! Tak teraz pomyślałem o twoim probl… Znaczy pardon, wiem, że to nie problem, tylko wybranka życia. w każdym razie pogrzebałem trochę w papierach i przyszło mi do głowy, że ta babeczka, co to tam ją masz w mieszkaniu, to może córcia byłej lokatorki. Wiekowo by się zgadzało.

Było mi coraz słabiej.

– Widzisz, ta lokatorka mieszkała tu od głębokich czasów gomułkowskich. w siedemdziesiątym piątym zostawił ją chłop, jak była z brzuchem. Po prostu się rozpłynął, z dnia na dzień. Babce totalnie się wtedy przestawiło. Ponoć od tego czasu nie wychodziła z domu, wszystkie te lata. Dopiero parę lat temu zwolniła, że tak powiem, mieszkanie, chyba koło 2010 roku. Córka siedzi rzekomo w Stanach, ale wiesz, może przyjechała tutaj i żeście się spiknęli, co…? Jesteś tam? Jacuś?

– Zadzwonię później – nie zdążyłem chyba nawet dokończyć zdania i rozłączyłem się.

Wstałem. Rozejrzałem się po mieszkaniu. Teraz było już moje, wyremontowane na modłę III RP, z nowoczesną łazienką, jarzeniowymi światłami i bez meblościanki. Moje mieszkanie. Nie moje i Julii. Po niej został tylko ślad na podłodze.

Wyjrzałem przez okno i obserwowałem robotników, którzy właśnie kończyli pracę i wyrzucali niepotrzebne części, gruz i rozmontowany, niedziałający domofon prowadzący do mieszkania, które istniało gdzieś i kiedyś.

Opowiadanie wyróżnione w konkursie „Snuj Story” 2022.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Piotr Kolasiuk, Domofon, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 148

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...