Nowy Napis Co Tydzień #209 / Złota Kaczka
Tumult i wrzask, hałas odsuwanych krzeseł i dźwięk przewracanych szklanek, przekleństwa, zaśpiewy patriotyczne: „Wojenko wojenko...” i mniej patriotyczne, to wszystko przemieszane z brzękiem monet, warkotem maszyny kasowej, tupotaniem wchodzących i wychodzących, w gęstej, duszącej mgle dymu papierosowego, zapachów nieświeżych dań, rozlanego piwa. Za barem dwie bufetowe, grubsza podaje piwo, chudsza i młodsza przy kasie, butelki z piwem ślizgają się po ladzie, wprost do rąk klientów, piana po świeżo odkapslowanych butelkach ścieka na kontuar, z tyłu półka z alkoholami, stoją tylko dwa gatunki wódek, wyborowa i angielska gorzka – najtańsza, na blaszanym blacie, niżej, gary z jedzeniem, białe wystygłe kartofle, pożarski, bigos, gulasz, w gablocie przy kontuarze dania zimne: jaja w majonezie, sałatka włoska, śledź w oleju, śledź w śmietanie, na gablocie napoje: piwo jasne, piwo ciemne karmelowe, polo-cocta i woda sodowa.
Jest wieczór. Sobotni. Na dworze z rzadka przejedzie samochód, smuga światła omiecie stojących przy stoliku pod oknem. Szyby z zaciekami, brudne, z powypalanymi dziurami firanki. Kurtki, palta rzucone byle jak, na kolanach, na kaloryferach, na oparciach krzeseł i na krzesłach. Na stolikach dziesiątki butelek z piwem i po piwie, kieliszków, szklanek, popielniczki pełne niedopałków, na podłodze też niedopałki, kałuże piwa.
Sprzątaczka leniwie snuje się po sali, czasem przysiądzie na skrzynce coli w korytarzu prowadzącym do kuchni, jest gruba, niezgrabna i kanciasta, i brudna jak wszystko tu, brudem, którego się nie zmyje, bo są ludzie zawsze brudni, tak jak są garbaci czy karły. Szarą, mokrą ścierką wyciera stoły, strzepując ją na podłogę.
Nie jest jeszcze zbyt późno, a kobiety w bufecie są liberalne, ale za jakieś dwie godziny ona też tu zrobi swój interes, sprzeda bardziej zalanym klientom parę schowanych pod skrzynką po coli butelek piwa, „tylko niech pan nie pokazuje nikomu!”, a potem usiądzie w korytarzu kuchennym i przeliczy swój utarg.
„Człowiek haruje jak wół” – pomyśli jeszcze – „na ten marny grosz. I tak się rozejdzie!” I popatrzy po sali.
Przy stoliku pod ścianą rozbita butelka.
– Tera płać! – wrzaśnie do osuwającego się z krzesła mężczyzny, który odpowie jej bełkotem.
Sobota. Taka jak wszystkie tutaj.
Stolik Majewskiego stał przy kaloryferze, a krzesło akurat na wprost ściany, wyglądającej jak mur straceń, brązowozielona, polakierowana cegła, jak człowiek po iluś tam wódkach popatrzy, życia mu się odechciewa i już nie pod konkretne zmartwienia, ale pod ten mur, zimny, śliski, ceglany zaczyna pić.
Majewskiemu koło szóstej mało już chyba do takiego picia brakowało. Tępo wpatrywał się w ten mur (co prawda siedział tak, że nie miał wyboru), cedził wolno piwo, przepijając co jakiś czas angielską gorzką, na talerzyku przed nim stało pięć pięćdziesiątek, które przełykał na dwa razy, przepalał sportem, łamał zapałki i wrzucał do popielniczki, pustej, chyba przed chwilą opróżnionej przez sprzątaczkę.
Oprócz niego przy stoliku siedziało dwu młodych chłopaczków, wyglądających na drobnych żulików z przedmieścia i starszy facet, z wyglądu urzędnik, z aktówką, nową i błyszczącą i pod krawatem.
Młodziaki pili zdrowo, ale przeważnie piwo, a facet wyglądający na urzędnika, nic, tylko wyborową, przepijał sodówką, przepalał klubowym, chłopaki częstowali go extra mocnym, ale odmówił. Majewski wziął.
Ten starszy siedział naprzeciwko, chcąc nie chcąc gapili się na siebie. Majewski w końcu nie wytrzymał. W barze znajomości zawiera się szybko, tamtemu akurat skończyła się wódka i grzebał po kieszeniach szukając pieniędzy, kiedy Majewski zaproponował:
– Pan pozwoli ze mną kieliszeczek?
Podał mu ze swego talerzyka pięćdziesiątkę angielskiej gorzkiej, tamten jakby skrzywił się, albo uśmiechnął, ale wziął.
– Majewski jestem. Mów mi Jurek – wyciągnął do niego rękę Majewski.
– Edek – mruknął tamten i uścisnął go mocno, po męsku.
– Grabula! – zaśmiał się Majewski, zadowolony z nowego towarzysza od kieliszka.
– Grabula i rudzielec, niby nic a znaczy wiele... – zanucił cicho żulik siedzący po prawej stronie Majewskiego.
Drugi w uśmiechu pokazał dwie duże szczerby między przednimi zębami.
Majewski nastroszył się. Zmarszczył czoło, podniósł do góry wielkie krzaczaste brwi. Przyhamowali.
– No to! Napijmy się! – powiedział trochę niepewnie ten starszy gość.
– No to siup! – Majewski przytrzymał chwilę kieliszek na wysokości twarzy. – Za tych co na morzu!
Wypili. Przepalili. Strzepnęli popiół.
– Długo dziś już tak? – zapytał Edek i uderzył się znacząco kantem dłoni w szyję.
– A! Zara po robocie! – zaśmiał się Majewski. – U nas, na oddziale też się trochę dało... Z kolegami, znaczy się. Jak to przy sobocie. A potem to już tu. Ale one poszły do domu. Żonate chłopy. Niby, że obowiązki rodzinne. To ja se tu sam...
– Sam ze sobą na sam! – zanucił z kolei szczerbaty.
Majewski nie dosłyszał.
– A ty Edek? Wyelegantowanyś? Nie to co ja! – pokazał swoje ubranie, poplamioną marynarkę i półgolf z wypaloną na piersiach dziurą od papierosa.
– Taka moja praca... robota znaczy się – odpowiedział wolno starszy.
– To ty pewnie na urzędzie? – domyślił się Majewski.
– Tak jakby na urzędzie – odpowiedział wymijająco starszy i podniósł do góry kieliszek.
Majewski jeszcze przełykał gorzki płyn, kiedy starszy zapytał:
–A jak tam u was? W robocie? Jak układają się stosunki z dyrekcją? Bo to, jak mówią, różnie to u nas z tym jest. A plany... wykonujecie?
– Pierdolenie a nie robota! – zdenerwował się Majewski. – Jeden pieprzy przez drugiego a robota stoi! Plany, normy, wydajność! Zarobki mnie w tym miesiącu obcięli. To nie chuj!
– Nie byle co! – przyznał mu rację starszy.
– Dyscyplina pracy, ap... sencja chorobowa! Komisje mnie nasłali w zeszłym tygodniu jakiem pojechał do szwagra pomóc przy kartoflach! A na urlop to każą płacić po parę tysięcy za wczasy! Bo orbis, nie orbis, kto by się w tym wszystkim rozeznał!
– Racja – wtrącił cicho starszy i zaciągnął się mocniej klubowym.
– Święta racja – powiedział Majewski.
Młodziaki siłowali się na rękę przy stoliku. Szczerbaty wygrał, ale się porządnie namęczył. Jakiś ochrypły pijacki głos śpiewał, a raczej wywrzaskiwał: „O mój rozmarynie roz... wijaj się... o mój rozmary... rozwijaj się pój... do dziewczyny pójde do jedy zapyta się...”
Chór głosów znad innego stolika zagłuszał go: „Gdy rezerwiści piją w Warszawie wódki brak wódki brak. Gdy rezerwiści piją...”
– Wesoło im – powiedział starszy. – Młodzież.
I wstał.
– Co? Już wychodzisz? – zaniepokoił się Majewski.
– Nie – starszy wskazał ręką bar.
Przyniósł cztery pięćdziesiątki i dwa piwa. Wypili natychmiast po pół kieliszka.
– Pod drugie nóżkie! – zadysponował Majewski.
Objął starszego i pocałował w policzek. Był to oślizgły, pijacki pocałunek i tamten jakby się wstrząsnął, z obrzydzenia może, ale trudno powiedzieć dlaczego, bo zaraz uśmiechnął się szeroko i objął z rozmachem Majewskiego, poklepał po plecach. Stół niebezpiecznie zachybotał się, jeden z młodziaków przytrzymał go ręką, ten drugi chyba drzemał.
– A może tak brudzia! – rozochocił się Majewski.
– Proszę bardzo – skinął przyzwalająco głową Edek.
– No to pod te trzecie nóżkie! I żeby nam się! Jurek! – podniósł kieliszek do ust Majewski.
– Żeby nam się! Edek! – zawtórował mu starszy. Pocałowali się w oba policzki. Z rozmachem. Po męsku.
Strzeliło jak z dubeltówki.
– A ty Edek? Jak ty się nazywasz? Bo wyleciało mnie – spytał ni stąd ni zowąd Majewski.
– Nieważne! – tamten machnął lekceważąco ręką. – Każdy się jakoś tam nazywa!
– Ale jedni lepiej a drudzy gorzej – upierał się Majewski.
– Prawda – przytaknął Edek. – A jak tam u was, u ciebie, z mieszkaniem? – próbował sprowadzić rozmowę na inne tory.
– A! Nie ma co i gadać! – wrzasnął Majewski i wciskając do znowu pełnej petów popielniczki papierosa wywrócił ją na mokry stół. – Dziesiąty rok bieduję u teściów. Jeden pokój, kuchnia wspólna, zimna woda. Lokatorzy jak psy! Tylko jeden jazgot! To człek aż nie chce do domu wracać. Dziecko małe. Pieluchy pierz! Żeby dostać pralkę automatyczną trzeba dać w łapę! Tu w łapę! Tam w łapę! Każdy tylko czeka. A jak nie dasz! Powie, że nie ma. I bieduj dalej. W dupe se go możesz pocałować! Tak ta nasza, powiem ci Edek, Polska Ludowa nas wyszykowała. Wszyscy kradną. Do pieniędzy to każden aż jajami dzwoni! Jakbym dał dziesięć patyków w łapę prezesowi spółdzielni, to za parę lat jakieś mieszkanie może by sie dla mnie wykroiło. Dwunasty rok mam książeczkę...
– Tak – potwierdził Edek, który słuchał z uwagą mocnych słów Majewskiego, które ten wykrzykiwał na cały lokal. – Problem mieszkaniowy jest jeszcze u nas nie rozwiązany. Ale staramy się. Próbujemy. Może coś z tego wyjdzie?
– Kto sie stara? – Majewski aż podskoczył na krześle. – Na budowach to tylko opierdalają się, jak kto może. Znasz kawał o Gierku i Carterze? Przyjechał Carter do Polski i chce koniecznie obejrzeć jakąś budowę. A Gierek wykręca się, bo wie jak to u nas. Ale kiedyś jadą samochodem, a tu przy szosie przypadkiem budowa... Gierek jakoś tak niepewnie patrzy... Ale Carter ciekawy. Wygląda z wozu i co widzi?
Jeden robotnik śpi. Dwóch zaprawia, trzeci coś tam je, a czwarty akurat odkapslowuje piwo. Gierek zmartwiony spłonił się jak dziewczyna. A Carter do niego: Nic się Edek nie martw! U nas klasa panująca też nie pracuje!
– Dobre! – przytaknął Edek, ale nie roześmiał się.
– Ja znam same dobre kawały – pochwalił się trochę bełkotliwie Majewski. Wypili resztę wódki i tę ilość było już po nim widać. – Zaśpiewaj ze mną Edek! – poprosił i natychmiast zanucił:
– Rozszumiały się wierzby płacząąące... Znasz?
– Znam – przytaknął Edek. – Kto by nie znał. Ale momencik jeszcze. A jak tam u was partia? Peope działa? Robi coś?
– Co? – nie dosłyszał Majewski.
– Partia!
– Co ty mnie tu głowę partią! W dupie mam tę twoją partię! Rozpłakała się dziewczyna wwwłos...
– Bo ja tu, wiesz Jurek – przerwał mu Edek i poklepał go przyjacielsko po plecach – jeszcze tylko parę minut. Obowiązki.
Spojrzał na młodych. Obaj spali.
– Chciałem się czegoś dowiedzieć... o życiu...
Majewskiemu zamierały na ustach słowa partyzanckiej piosenki.
– O życiu? Mówisz? A co ja ci mogę o życiu! Tu dużo takich przychodzi, co chcą o życiu... A życie, ja ci powiem, to gaw – no! Nie szumcie wierzby naaam...
– Ale ja chcę od podszewki... od kuchni... – znów przerwał mu śpiewanie Edek.
– A ktoś ty? – Majewski spojrzał trzeźwiej i wyprostował się na swoim krześle. Na ogorzałej, zaczerwienionej od alkoholu i ciepła twarzy malowała się ciekawość, ale i niepokój. – Czyś ty czasem nie...
– Ciszej! – położył mu rękę na ustach Edek. – Nie wyrażaj się! Służba Bezpieczeństwa nie jest najlepszym rozwiązaniem. Dlatego ja tak często do fabryk, do urzędów, do pracy. Z ludźmi na gorąco porozmawiać, wysłuchać żalów, poznać ich troski, niepokoje, dowiedzieć się czegoś o ich życiu... Tak kiedyś robili dobrzy władcy.
– Władcy? – Majewski rozdziawił usta z ciekawości i chyba z przestrachu. Z kącika warg pociekł mu na brodę strumyk śliny.
– A ty może też? – wyszeptał.
– Ja...
– Jaroszewicz!
– Ciszej! – Edek, pochylony, rozglądał się z niepokojem na boki.
– Nie Jaroszewicz – rozmyślał głośno Majewski. – Byłoby ci Piotrek. Chyba żeś zełgał!
– Ciii...
– Edek, zaraz, Edek, kurwa! Wyleciało mnie z pamięci! – zgadywał Majewski.
Piętnaście minut później sprzedawczynie przy barze oznajmiły:
– Płacimy wychodzimy zamykamy!
Pierwsi podnieśli się Edek z Jurkiem. Jurek pomógł Edkowi założyć jesionkę. Szarą w jodełkę. Sam miał kurtkę ortalionową. We drzwiach minęli jakichś dwu mężczyzn w średnim wieku, którzy nieruchomo, trzymając ręce w kieszeniach, tępo gapili się na ich twarze.
– No to cześć! – powiedział Edek, kiedy znaleźli się przed Złotą Kaczką i udał w stronę czarnej, dyskretnie zaparkowanej pod murem, wołgi.
– Dobranoc! – pożegnał go Jurek i znikł za budynkiem restauracji, gdzie czekał na niego inny wóz, marki fiat 125p.
Rozległa się syrena. Gdzieś obok, Tamką, pędził długi pociąg aut. Każde czarne, wylakierowane, obłe cygara. Z Kaczki wytaczali się ostatni klienci i siadali do poustawianych tu i tam wozów. Ostatnie wyszły bufetowe i sprzątaczka w mundurze porucznik milicji obywatelskiej. Nie była już tak brzydka jak w pochlapanym białym kitlu, panie z bufetu pachniały dobrymi francuskimi perfumami.
W poniedziałek w barze Złota Kaczka punktualnie o dziewiątej rano zjawili się pierwsi klienci.
A wieczorem znów: tumult i wrzask, hałas odsuwanych krzeseł i dźwięk przewracanych szklanek, przekleństwa, wrzaski, zaśpiewy patriotyczne i mniej patriotyczne, to wszystko przemieszane z brzękiem monet, warkotem maszyny kasowej, tupotaniem wchodzących i wychodzących, w gęstej, duszącej mgle dymu papierosowego, zapachów nieświeżych dań, rozlanego piwa i moczu.
Za barem dwie bufetowe. Przy stolikach zbłąkani ludzie. Ściana z cegły wygląda jak ściana straceń, jak człowiek po iluś tam wódkach popatrzy, życia mu się odechciewa i już nie pod konkretne zmartwienie, ale pod ten mur zaczyna pić...
Opowiadanie zostało opublikowane 2 lutego 2013 w dodatku do dziennika „Rzeczpospolita” „Plus–Minus”