31.05.2023

Uchodźcy i my. Moja opowieść

Myśl o wojnie towarzyszyła mi od zawsze. Jako dziecko PRL, wychowane na Czterech pancernych Polskich drogach, nie raz we śnie uciekałam przed gestapo. Miałam też dokładnie opracowany plan szybkiej ewakuacji na wypadek przyjścia Niemców. Wiedziałam, że zabiorę ze sobą Koziołka Matołka, różowego psa Pimpka i lalkę Izę.

Jednak na wieść o wojnie w lutym 2022 roku poczułam się kompletnie bezradna. Koziołka Matołka i Izy już dawno nie ma, a Pimpek bez jednego oka i z wytartym futerkiem leży na dnie pudełka z pamiątkami z dzieciństwa. Co więc robić i jak się zachować, gdy wojna wybucha tuż obok? Nie w jakichś odległych egzotycznych krajach, tylko na dobrze znanych i tak niedalekich ulicach Kijowa czy Odessy. 

Pierwsze dwa, trzy dni to kompletny chaos i coraz bardziej obezwładniający lęk. Zdjęcia z Ukrainy jak żywcem wyjęte z filmów o drugiej wojnie światowej, wiadomości niemieszczące się w głowie i ciągłe zastanawianie się, co będzie.

Czwartego dnia wojny piszę wiadomość do dawnej znajomej z Kijowa – może potrzebuje jakiejś pomocy. Okazuje się, że tak. Lena próbuje wydostać się z miasta i razem z synem oraz psem przyjechać do Polski. Mąż odwiezie ją samochodem do granicy, ale potem wraca na wojnę, a ona musi jakoś sobie poradzić. Czytając zdanie „mąż wraca, bo idzie na wojnę”, czuję, że dostaję gęsiej skórki. Ja idę jutro do fryzjera, a ona żegna męża, który idzie na wojnę?! 

Proponuję Lenie, że przyjadę po nią na granicę. Tak zaczyna się czterodniowe zdalne pilotowanie wojennej podróży. A potem dzieje się tak dużo i tak intensywnie, że po dwóch tygodniach nie wiem, jak się nazywam i jaki mamy dzień. 

Mój typowy dzień wygląda teraz mniej więcej tak. Rano budzi mnie telefon od siostry Agaty, która potrzebuje transportu z dworca dla rodziny z Charkowa, w pracy – udając, że wykonuję obowiązki służbowe – załatwiam mieszkanie dla Tatiany z Chersonia, która dostała mój numer od Larysy (kim, na Boga, jest Larysa?), której Swieta powiedziała, że ja mogę pomóc… A wieczorem przez pięć godzin dyżuruję w hostelu dla uchodźców, gdzie właśnie rozchorowało się niemowlę, tak małe, że nawet nie ma żadnych dokumentów i jedynym potwierdzeniem jego istnienia jest zaświadczenie ze szpitala, w którym napisano, że tego i tego dnia urodziło się dziecko płci męskiej. Dyżur kończę o 22.00 i do domu wracam tylko po to, by przespać się przed kolejnym dniem pełnym nowych potrzeb i problemów do załatwienia.

Przez pierwszy miesiąc nie mam czasu ani na rozmyślania, ani na strach. Znajomi – z którymi kontaktuję się już właściwie tylko telefonicznie – ciągle mówią, że się boją. Co będzie, jak wojna dojdzie i do nas? Co zrobimy my, a co nasi starzy rodzice? Czekać, czy może lepiej już szukać miejsca ucieczki dla dwudziestoletniego syna, którego mogliby zmobilizować? Ludzie nie mogą sobie znaleźć miejsca, źle śpią i są ciągle podenerwowani. Słuchając ich, myślę, że ratuje mnie hostel. W czasie dyżurów zwykle tyle się dzieje, że nie mam na nic czasu, a potem jestem zbyt zmęczona i śpię jak zabita. Nie rozważam potencjalnych scenariuszy, bo zwyczajnie nie mam kiedy. W hostelu czuję się potrzebna. Bezradność to jeden z najgorszych stanów psychicznych. Nie cierpię jej. A dzięki pomaganiu uchodźcom czuję, że – choć oczywiście nie mam wpływu na losy wojny – jednak coś robię, ujmuję tych kilka kropelek z morza, a właściwie oceanu potrzeb. Ludzie, którzy do nas trafiają, są z reguły zupełnie zdezorientowani – nie wiedzą co robić ani dokąd jechać. Po kilku dniach podróży są bardzo zmęczeni i mocno skołowani. W rękach ściskają dokumenty, które udało im się zabrać ze sobą – czasem jest to paszport, czasem jakaś legitymacja, zaświadczenie z miejsca pracy albo dokument potwierdzający otrzymanie medalu w ZSRR. Na ich twarzach rysuje się wyraźne napięcie, kiedy za pomocą pięciu angielskich słów próbują opowiedzieć swoją historię. Czują ulgę, gdy dowiadują się, że mówię po rosyjsku…

Przez kilka pierwszych dni unikałam mówienia w tym języku, bo obawiałam się, że Ukraińcy nie będą chcieli używać języka wroga. Jednak szybko okazało się, że dla człowieka, który po długiej i trudnej podróży znalazł się w obcym miejscu, bez pomysłu, co ze sobą zrobić, możliwość komunikacji jest o wiele ważniejsza niż ewentualna niechęć. W hostelu moja znajomość rosyjskiego staje się ogromną zaletą. Bardzo szybko poszerzam zasób słownictwa o wyrażenia typu „płukanie gardła” czy „przepuklina kręgosłupa” i całymi godzinami tłumaczę zawiłości polskiego systemu ochrony zdrowia, umawiam wizyty w Luxmedzie, a nawet asystuję podczas badania.

Po mniej więcej miesiącu totalnego chaosu wchodzimy w kolejną fazę. Teraz prawie wszyscy mieszkańcy naszego hostelu na coś czekają. Na wizę do Kanady, bilet na samolot do Irlandii, wyniki badania lekarskiego, odpowiedź Urzędu do Spraw Cudzoziemców, paczkę od wujka ze Szwajcarii. Ruch w recepcji zmalał, zrobiło się ciszej. Ludzie zaczynają się powoli przyzwyczajać do myśli, że wojna nie skończy się za tydzień ani nawet za miesiąc. Że przyjdzie im tu spędzić więcej czasu, niż przypuszczali. Jeszcze nie wiedzą, co z tym zrobić, więc na razie jakby przycichli, zamknęli się w sobie. Do recepcji przychodzą częściej po to, by po prostu porozmawiać, dowiedzieć się czegoś o kraju, w którym prawdopodobnie przyjdzie im żyć.

Ja też zmieniam nieco tryb funkcjonowania. Telefonów z prośbami o znalezienie mieszkania jest teraz mniej, do hostelu chodzę nieco rzadziej, bo nie potrzeba już tylu osób, więc mam więcej czasu dla siebie. Mogę wreszcie poukładać sobie w głowie to wszystko, co wydarzyło się przez ostatni miesiąc. I mam trochę czasu, by spotkać się ze znajomymi. Na początku nie jest to łatwe. „Spędziłyśmy razem czterdzieści minut i cały czas mówiłaś o ludzkim nieszczęściu. Oszalejesz od tego” – mówi mi koleżanka, którą spotkałam w autobusie. Pewnie ma rację, ale co robić? Nie mówić? Tych historii nagromadziło się w mojej głowie tyle, że zaczynają się w niej po prostu nie mieścić. A przecież nie mogę od nich uciec. Nie wyobrażam sobie, że miałabym nagle odciąć się od wszystkiego i zacząć, jak gdyby nigdy nic, planować remont kuchni. No nie da się.

Zresztą wydaje mi się, że dość dobrze się trzymam. Tylko czasem, na ogół wtedy, gdy jadę sama samochodem, zaczynają mi lecieć łzy. Tak zupełnie bez powodu, po prostu płyną i już. Trwa to minutę, może dwie. Potem wszystko wraca do normy i znów jestem gotowa do dalszego działania.

Po trzech miesiącach nasz hostel kończy niestety działalność i trzeba się przestawić na inne tryby. Ludzie, którzy do tej pory objęci byli opieką osiemdziesięciorga wolontariuszy (w takiej grupie zawsze znalazł się ktoś, kto mógł rozwiązać dany problem), teraz muszą nauczyć się radzić sobie sami.

Pozostaję w kontakcie z kilkoma osobami i ze zdumieniem odkrywam, jak trudne może być zwyczajne życie. Sprawy, nad którymi w ogóle się nie zastanawiam i wykonuję automatycznie, dla uchodźców często są obezwładniającym problemem. Okazuje się, że nawet podróż autobusem czy tramwajem może być trudna – nie wiadomo, jak skasować bilet (a bezpłatne przejazdy już się skończyły), jak otworzyć bramkę wejściową do metra ani jak spowodować, żeby autobus zatrzymał się na przystanku na żądanie. Nazwy ulic są trudne, a GPS potrafi skierować na ulicę Starzyńskiego w Sulejówku zamiast w Warszawie. 

Znów więc zaczyna się pracowity czas. Tylko teraz bardziej czuję się matką wielodzietnej rodziny niż wolontariuszką. Wożę do szpitala, zapisuję na basen, idę do trenera klubu sportowego porozmawiać o przyszłości chłopca ćwiczącego akrobatykę.

A wracając do domu, patrzę na te miliony rzeczy, które mam i z którymi ciężko by mi było się rozstać. Siadam w wygodnym fotelu, w ciepłym bezpiecznym pokoju, spokojna o siebie i o swoich bliskich. Czym zasłużyłam sobie na aż tak luksusowe życie? Zastanawiam się, co by to było, gdyby moim rodzicom przyszło uciekać z Polski i zaczynać życie w Kijowie. Na tę myśl aż przenika mnie dreszcz. I od razu łapię za telefon, żeby załatwić lekarstwo dla dieduszki pani Guli. Miałam to zrobić następnego dnia, ale lepiej nie zwlekać.

Życie w bliskim kontakcie z uchodźcami to wieczne problemy, które będą im towarzyszyć pewnie jeszcze przez wiele lat. Ale są też miłe chwile. Pani Gula przysłała córkę z całą siatką pierożków, przed wyjazdem do Irlandii pani Nadia ofiarowała mi kwiatek w doniczce, żebym o niej pamiętała. A pracująca w szpitalu pani Wiktoria, z którą dwa razy w tygodniu katujemy polską wymowę i gramatykę, pochwaliła się wczoraj, że już sama wpisuje do komputera historie chorób pacjentów.

Wojna jest straszna i mam nadzieję, że nigdy nie przyjdzie nam się z nią mierzyć w większym stopniu niż przez ostatnie pół roku. Ale dzięki temu, co działo się przez te miesiące, wiem trochę więcej o sobie samej. Kiedyś zdarzało mi się zastanawiać, kim byłabym, gdyby przyszło mi żyć w czasie drugiej wojny światowej. Jak bym się zachowywała, co robiła. Oczywiście nasza sytuacja podczas tej wojny jest nieporównywalnie lepsza, ale można wyciągnąć jakieś wnioski. Myślę, że poznałam nieco lepiej samą siebie i to, co jestem w stanie zrobić, a co przekracza moje możliwości. To cenna wiedza, która jest jedną z niewielu zalet tej strasznej sytuacji.

No i jeszcze ludzie, z którymi się zetknęłam i którzy stali się mi bliscy. Mocno trzymam kciuki, żeby – jeśli nie będą mogli wrócić do siebie – udało im się poczuć u nas jak w domu. Będę się bardzo starała, żeby tak się właśnie stało.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ewa Zagawa, Uchodźcy i my. Moja opowieść, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...