11.09.2023

Zderzenie z żółwiem

W Dżibuti zaraz po skończonej o godzinie ósmej wachcie wybrałem się na poszukiwanie muszli i koralowców. Po doświadczeniach w Adenie przed kilkoma laty wiedziałem, że tutejsze wody są bardzo bogate w duże ilości ciekawych okazów. Studiowałem wcześniej mapę i najdogodniejszy do tego celu wydał mi się półwysep, na którym była rozlokowana Legia Cudzoziemska. Ich plaże, niedostępne dla tubylców, dodatkowo stwarzały najlepsze zabezpieczenie przed rozbojem i kradzieżami. Mając zapewnienie od legionistów, że na bramie mnie wpuszczą i dodatkowo wizytówkę sierżanta pełniącego właśnie służbę, nie musiałem się niczego obawiać. Ale nie chciało mi się iść po rozgrzanym asfalcie rozwleczonego portu.

– Pójdę na skróty wzdłuż brzegu – postanowiłem.

Była to dobra decyzja. Przy niezwykle dokładnie kontrolowanym wejściu na teren portu i przy niedostępnym dla tubylców obszarze Legii Cudzoziemskiej przejście wzdłuż wody z jednego miejsca na drugie było prawie odludne. Nikt tu nie chodził, mimo że rozgraniczenie nie nastręczało większych trudności, by go ominąć. Dla czarnych tubylców pracujących w porcie wejście na teren bazy wojskowej było zbyt ryzykowne, a dla legionistów kawałek przyportowej plaży był zupełnie nieatrakcyjny.

Po ciężkim pobiciu na mieście trzech legionistów, z których jeden zmarł po dwóch miesiącach nie odzyskawszy przytomności, wojskowi wzięli srogi odwet i „spacyfikowali” wszystkie knajpy w mieście. W pojedynkę jedni obawiali się drugich, ja natomiast nie bałem się ani jednych, ani drugich. Bez obaw wszedłem na teren Legii.

Skończyła się woda wysoka i morze obniżało się, odsłaniając coraz  większe obszary dna dużej i płytkiej zatoki. Z każdą godziną przybywały setki metrów odsłoniętego piachu i kamieni. Odkrywany w dole obszar, poniżej ogrodzenia składów i magazynów, był zupełnym pustkowiem. Bo co za idiota by tu wchodził dla szukania muszli?

Daleko na plaży jednostki ledwo majaczyły nieliczne sylwetki ludzi. Wśród ogromnych głazów zostawiłem swoje rzeczy i zabrałem się za poszukiwania. Nie było z tym żadnych trudności. Cofające się morze zostawiało przepiękne okazy.

Były tu muszle niespotykane na naszych wodach. Piękne duże porcelanki, kolorowe stożki i grube powywijane muszle różnych ślimaków. Szukałem tych pustych, porzuconych przez właścicieli lub zamieszkanych wtórnie przez niewielkie kraby dające łatwo się usunąć.

Koło południa upał stawał się nie do zniesienia. Brodząc w wodzie coraz częściej decydowałem się na kąpiel w głębszych miejscach, by po chwili znów wyjść na płyciznę. Niespodziewanie wychodząc właśnie z takiej kąpieli zapędziłem na płytką wodę ogromną langustę. Znalazła się na rozległej płyciźnie i dziwnie się poruszała pływając między kamieniami .

„Ale jak ją upolować?” – zastanawiałem się gorączkowo. Nie miałem nic stosownego pod ręką. Nie mogłem się zdecydować, by chwycić ją gołymi rękami. Krabów i ich szczypców się nie obawiałem, łapałem je już nieraz, ale langusty?

Moje niezdecydowanie zostało szybko wykorzystane przez uwięzionego na płyciźnie dziesięcionoga, który odnalazł przejście między kamieniami i jak odrzutowiec poszybował w głębiny.

Już było po obiedzie, gdy obładowany jak wielbłąd wróciłem na statek z trofeami rannej eskapady.

– Gdzie ty się podziewasz? Czas na kawę – usłyszałem w drzwiach głos Gienka chwilę po wejściu do kabiny.

Opowiedziałem, gdzie byłem, pokazałem dwa wiadra z muszlami i koralowcami. Potem przy kawie zastanawialiśmy się, gdzie warto byłoby pójść. Upał i opowieści o wspaniałej wodzie i kilometrach odsłoniętego odpływem piachu zachęcił bosmana Stankiewicza do wycieczki. Gienek nie musiał zbyt mocno mnie namawiać na ponowny powrót nad wodę. Wyszliśmy niezwłocznie, by zastać jeszcze wodę niską.

Po częściowo osuszonym dnie zatoki szliśmy daleko aż do cypla półwyspu, kąpiąc się po drodze w głębszych zalewach. Pod koniec do brzegu dochodziliśmy wraz z przybierającą wodą. Mimo wcześniejszej opalenizny i odporności na upały dawały mi się we znaki trudy całodniowego pobytu na słońcu w tym , jak niektórzy twierdzą, najgorętszym miejscu Afryki.

Na półwyspie oprócz architektury koszarowej, potężnych radarów i innych obiektów wojskowych były całe ulice luksusowych willi i pięknych ogrodów. Nie zatrzymywani przez nikogo przeszliśmy wszystkie bramy, mając za jedyną przepustkę kolor naszej skóry. Musieliśmy jednak  wyglądać na bardzo poważnych legionistów, skoro na głównej bramie sprawdzający kogoś wartownik wyprężył się, zasalutował i przepuścił nas bez słowa.

– Très bien, mon vieux! – pochwaliłem go za to dobrodusznie.

Przez miasto przeszliśmy spacerem spotykając po drodze grupki naszych studentów i kilka osób z załogi. Już dobrze po ciemku wróciliśmy na „Dar” solidnie kontrolowani na bramach portowych.

Na statku wieści rozchodzą się szybko i trudno cokolwiek ukryć. O moich porannych trofeach już wszyscy wiedzieli. Nic więc dziwnego, że kilku kolegów przyszło zobaczyć, co to ja znalazłem. Amatorów wyprawy na osuszone odpływem dno zatoki było wielu. Niektórzy ubolewali tylko, że mają jutro służbę lub zajęcia i nie będą mogli pójść. Zebrała się i tak spora grupa.

Z „Daru Młodzieży” wyszliśmy przed wodą niską. Oprócz naszej wczorajszej dwójki był Piskórz, Tymański, dr Jakusz i sanitariusz Wieteska. Woda ciągle jeszcze odpływała, więc spokojnie skierowaliśmy się w stronę otwartego Oceanu Indyjskiego. Morze pozostawiło za sobą całe kilometry osuszonego piachu aż po horyzont.

Gdzieniegdzie w obniżeniach pozostała woda tworzyła jakby jeziorka, z których płynęły małe rzeczki tak gorące, że aż parzyło w nogi. Idąc wzdłuż strumyków natrafialiśmy na największą ilość odkrywanych przez wodę muszli. Jeden z nich wpływał do głębokiej zatoki połączonej z otwartym Oceanem. Ta głębia wyryta wśród płycizn i morza piachu, który teraz podczas wody niskiej rozciągał się bardzo daleko, była niesamowita. Byliśmy w środku od odległych teraz plaż i ledwo co widocznego oceanu. Ta zatoka wśród osuszonego odpływem morskiego dna okazała się niezwykle interesująca. W wodzie były widoczne skały porośnięte koralowcami, pionowo opadające w dół. Kamienie, wśród których poruszały się złowrogo czarne jeżowce, straszące swymi jadowitymi kolcami. Były też miejsca, w których spływające z łach piachu strumyki tworzyły podwodne wydmy miękkiego piachu. Czysta, wspaniała woda przynosiła ulgę rozgrzanej skórze i była znacznie chłodniejsza od tej pozostałej wyżej w zagłębieniach.

Wybraliśmy dogodne podejście do głębokiej wody, bez złowrogich jeżowców nie opodal wpływającego strumyka parzącej wody. Po wczorajszej podwójnej eskapadzie na osuszone dno odczuwałem pieczenie skóry nawet przez koszulę, której już nie zdejmowałem. Najgorzej odczuwałem jednak pieczenie nóg. Każde przymusowe przejście przez płytkie bajorka lub gorący strumyk, niosący resztki pozostawionej po odpływie wody, stawał się coraz większą katorgą.

Głęboka woda zatoki przynosiła prawdziwą ulgę. Kąpaliśmy się, chłodząc rozgrzane ciała, rozglądaliśmy się za ładnymi niewielkimi koralowcami i kolorowymi rybkami. Przy okazji udało mi się wyrzucić na piach dwa duże kraby, które polowały na pożywienie niesione przez gorący strumyk.

Wspaniałą wodą najbardziej zachwycał się Krzysztof Piskórz. Chwaląc eskapadę, nurkował za koralowcami, których już cały zbiór spoczywał na rozgrzanym piachu.

Nasza służba medyczna odłączyła się już na łachach koło strumienia, ale teraz całkowicie straciliśmy ich z oczu. My natomiast postanowiliśmy pozostać jak najdłużej w tym pięknym miejscu.

Idąc później wzdłuż brzegów zatoki po pozostawionym przez odpływ dnie, wyszukiwaliśmy ciekawe obiekty podwodnego życia. Zatoczyliśmy duży łuk. Przelewająca się woda wskazywała na początek przypływu.

– Musimy wracać do swoich rzeczy i pomału kończyć imprezę – powiedziałem do kolegów.

Gienek stwierdził jednak, że woli płynąć w poprzek zatoki. Ponieważ każdy z pozostałej trójki miał w ręku jakieś trofea, więc bosman płynął sam. Gdy był w połowie drogi, usłyszeliśmy jego krzyk.

– Żółw! Żółw! Ale mnie nastraszył. Widzicie go? – wrzeszczał w wodzie Stankiewicz.

Pomimo sporej odległości jeszcze było widać tuż przed Gienkiem pancerz  wielkiego żółwia pośpiesznie zanurzającego się w wodzie. Trudno powiedzieć, kto w tym spotkaniu był bardziej wystraszony, bo od żółwia nikt nigdy się tego  nie dowie, ale Gienek po dopłynięciu miał niezbyt tęgą minę. Bądź co bądź najpierw zobaczył wynurzający się tuż przed nim dziwny łeb, prawie prehistorycznego potwora, a dopiero potem pancerz żółwia. Jak na taką zjawę, to i tak jego reakcja była spokojna. 

Wszystkim pozostało po tej wycieczce sporo morskich okazów, ale Gienkowi zderzenie z żółwiem utkwiło w pamięci do końca życia.

Ja również przez wiele następnych dni zbierałem owoce tej wyprawy. Spalona słońcem skóra, szczególnie na nogach, piekła jak nigdy dotąd. Opuchły mi całe stopy i okolice kostek aż po kolana. Na dodatek na jednej z nóg zrobiła się jakaś rana, która długo nie chciała się zagoić. Nie wiedziałem, czy był to wynik ukłucia przez jeżowca, jakieś ugryzienie, czy też poparzenie parzydełkami przy brodzeniu po płyciznach. Doktor Jakusz twierdził jednak, że było to zapalenie żył.

Długo jeszcze trwało porządkowanie trofeów z Dżibuti. Należało je starannie oczyścić, wytrawić w sodzie kaustycznej lub fosolu i dokładnie wysuszyć na słońcu. Długie przejście do Singapuru stwarzało ku temu wiele możliwości, a dla doktora Piskórza zajęcie to okazało się bardzo pasjonujące.

Mimo tej pracy i nawału sprawdzianów z matematyki Krzysztof znalazł jeszcze czas na „logiczne sprawdzenie” pierwszych czterech rozdziałów „Siódmego morza”, całkowicie przekonując mnie do słuszności powiedzenia – „z dobrego matematyka zawsze może być dobry humanista, ale odwrotnie nie zawsze”.

Nim jednak Krzysztof i Klemens wyjechali do kraju, zapamiętałem jego jedną regułę matematyczną bardzo przydatną na statku i w życiu: – „Czy to książę, czy podstoli, gdy jest głupi, to nawet gdy opierdoli, to nie boli”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Józef Franciszek Wójcik, Zderzenie z żółwiem, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...