Nowy Napis Co Tydzień #203 / Chciałam coś powiedzieć, ale nie dałam rady…
W biblijnym opisie stworzenia świata Bóg powołuje do istnienia kolejne byty swoim wszechmocnym słowem. I tak w porządku heksameronu powstają: dzień i noc; niebo i ziemia; morze i ląd, przykryty zaraz roślinną szatą; Słońce, Księżyc i gwiazdy; fauna wodna i ptactwo; zwierzęta lądowe i wreszcie człowiek – korona całego stworzenia. Działanie Stwórcy oparte jest – podobnie jak w teorii aktów mowy Austina i Searle’a
W drugim rozdziale Księgi Genesis czytamy, że Bóg polecił człowiekowi nazwać „wszelkie zwierzęta lądowe i wszelkie ptaki powietrzne”, udzielając mu niejako swojej twórczej mocy. Odtąd również nasz, ludzki język posiada zdolność kreacji, a nazwać coś znaczy tyle, co ożywić, powołać do istnienia – przemilczeć zaś to skazać na zapomnienie, a w konsekwencji niepamięć, niebyt. Pięknie pisze o tym Paweł Śpiewak w swoich Midraszach:
Bóg dał człowiekowi moc i prawo nadawania imion, budząc w nim wrodzoną mu rozumność. Simone Weil pewnie by dodała: uważność na szczegół, na odmienność. A najważniejsze: zdolność mówienia Tora uczyniła cechą konstytutywną istoty ludzkiej. (Tak samo twierdził Arystoteles w rozprawie Polityka). Tym się człowiek wyróżniał ponad wszystkie ożywione stworzenia. To zapewne czyni nas – choćby w małym stopniu – podobnymi do Boga, który stworzył świat dziesięcioma powiedzeniami za pomocą mowy
P. Śpiewak, Księga nad księgami. Midrasze, Kraków 2022, s. 67. [3].
Dodajmy, że to przecież właśnie dzięki zdolności mowy możemy wspinać się po drabinie intelektu w niebiosa, tworząc poezję czy rozwijając filozofię.
Są jednak przypadki szczególne: kiedy człowiek albo celowo zawiesza tę kreacyjną moc języka, umyślnie skazując jakiś obszar rzeczywistości na unicestwienie (przemilczanie traumatycznych doświadczeń, milczenie w obliczu jakiejś niewyobrażalnej tragedii, na przykład Holokaustu
Do takich trudnych do opisania albo zgoła niewyrażalnych doświadczeń należą różnego rodzaju sytuacje liminalne, takie jak umieranie albo ciężka, nieuleczalna choroba – zwłaszcza jeśli taka choroba upośledza nasze władze umysłowe odpowiedzialne za sprawność werbalną. Wówczas to zaniemówienie może mieć charakter nie tylko emocjonalny, ale dosłowny, wręcz fizjologiczny, a pacjentowi w podobnej sytuacji pozostaje albo milczeć, albo podejmować żałosny trud artykułowania swojego bólu poprzez upokarzający bełkot, ewentualnie wypowiedzieć się per procura – o ile oczywiście uda mu się znaleźć wystarczająco wrażliwy, empatyczny podmiot mówiący.
Trzydziestosześcioletnia autorka Beata Zuzanna Borawska w swoim literackim debiucie wzięła na barki ciężar trudny do udźwignięcia, próbując „dać słowo” osobie dotkniętej chorobą Alzheimera, której skazanym na porażkę zmaganiom towarzyszyła przez ostatnie trzy lata życia i która ostatecznie umarła w jej ramionach
Książka Sama siebie nie pamiętam przypomina gatunkowy i kompozycyjny miszmasz. Składają się na nią zapiski z prowadzonego przez blisko półtora roku (październik 2019 – luty 2021) dziennika, fragmenty poetyckiej prozy oraz zbiór dwudziestu dziewięciu wierszy zatytułowany Poranki z Marią, ilustrowany niezwykłymi kolażami Anny Paszkowskiej. Tak jakby autorka tą formalną różnorodnością próbowała pochwycić to, co ze swej natury nieuchwytne – tajemnicę ulegającego stopniowej neurodegeneracji mózgu chorej. I paradoksalnie w tym szaleństwie jest metoda – bowiem uwolniona od bezwzględnego rygoru logiki, sensu i komunikatywności jaźń pacjenta rzeczywiście tworzyć może struktury formalnie i znaczeniowo swobodne, bliskie surrealistycznemu malarstwu, poezji czy futurystycznej doktrynie „słów na wolności”. Sposób mówienia, a nawet kompozycja książki zostały więc podporządkowane szlachetnej idei udzielenia głosu tej, której nikt już nie chce słuchać, bo odkąd zaczęła „obracać słowa do góry nogami”, jej mowa stała się „połamana” i zupełnie niezrozumiała.
W zapisie z października 2019 roku czytamy:
Naga, a ja myję jej włosy, plecy. Podmiot Maria i podmiot ja. Wanna jest do połowy napełniona wodą z solą. Podmiot wanna. Pachnie świerkowym lasem. Podmiot domyślny woda/sól. Ma od tego traumę. Podmiot on. […] Wielopodmiotowość
B.Z. Borawska, Sama siebie nie pamiętam, Szczecin 2021, s. 7. [6].
Jesteśmy tu świadkami procesu dezintegracji osobowości chorej, rozproszenia jej jaźni na otoczenie – zarówno to ożywione („ja”, „on”), jak i nieożywione („wanna”, „woda/sól”). Podmiot Maria staje się zależny od innych podmiotów, które występują wobec świata w roli rezonerów, tłumaczy jej słów – niezbornych, niezdarnych, nieadekwatnych. Bez nich podmiot Maria skazany jest na milczenie, czyli niebyt. A ten i tak jest nieunikniony – Maria nie ma co do tego złudzeń i w tym przeświadczeniu pozostaje wyjątkowo świadoma:
Jutro
będzie ten dzień
bez języka
zasną moje wargi
na wiekiTamże, s. 45. [7]
Jak dotąd jednak są inne „jutra”. Podmiot Andrzej mówi do Marii:
Jest noc, idź mama spać, wszyscy śpią, jutro pogadamy
Tamże, s. 12. [8].
Podmiot „ona” z kolei pyta lekarza, czy to normalne, żeby
kobietę ze złamaną nogą trzymać do jutra w cierpieniu, bo kto wie, może jutro dodzwonię się do rodzinnego, który i tak przez telefon nic nie zrobi
Tamże, s. 18. [9];
a podmiot Maria mówi:
jutro pójdę
gdzie indziej
deszcz mnie zrobi
na mokro
do zobaczenia
oraz
chciałam dziś do domu
nie potrafię
jutro też nie pójdę
nie potrafięTamże, s. 32, 42. [10].
Jutro jest tu więc tylko obietnicą niespełnienia. Przypomina kafkowskie przewleczenie – odsunięcie w czasie wyroku skazującego.
Śmiercią zaminowane jest bowiem ludzkie ciało – tę bolesną prawdę podkreśla zwłaszcza postępująca degradacja kobiecego piękna, które swoje powaby odsłania na przykład w kąpieli albo podczas intymnego zbliżenia. Borawska – niczym Gustav Klimt na głośnym obrazie Trzy okresy życia kobiety z roku 1905 – ukazuje nam fizjologiczne przemiany, jakim podlega kobiece ciało. Pierwszym etapem jest niemowlęctwo, które obserwujemy we wspomnieniach z porodówki i dziecięcej kołyski, zanotowanych w styczniu 2020 roku. Notabene one również przywoływane są per procura, z perspektywy przepowiadającej przyszłość („wywróżyła, że będę za dużo myślała”) babci – na początku więc nie było jeszcze słowa, a raczej: było tylko słowo cudze, którym trzeba się posłużyć, któremu trzeba zaufać, które trzeba przyjąć jak własne. Potem są sceny z marokańskiego basenu, odsłaniające fascynujący wdzięk ciała, które swoją egzotyką (blond włosy, niebieskie oczy, masywne piersi) wzbudza zainteresowanie, a nawet podziw arabskich kobiet, odkrywających w nim podobieństwo do ubóstwianego ciała córki proroka („Like Fatima, Fatima”). Kolejna kartka z dziennika odsłania to ciało w erotycznym zbliżeniu na plaży – to jeszcze ten sam etap, ciało jest bowiem pełne energii („wilgotne krocze pulsuje do wnętrza jego delikatnej dłoni”, „Oddech staje się płytki i unosi moje falujące piersi”) i ma frenetyczną moc przyciągania/wciągania w siebie („Ciągle gorący i naprężony. Cały w słońcu, soli i we mnie. Znów”
Stare kobiety wychodzą z wody, widać piersi – przypominają puste kieszonki albo suszone owoce. Skóra ciał jak baloniki, z których uszło powietrze. Wycierają mokre włosy
Tamże, s. 17. [12].
A jeszcze później jest przywoływany obraz starczej już bezradności w wannie – kiedy to ciało nie tylko nie budzi zainteresowania kobiet ani mężczyzn, ale nie potrafi się już nawet samo o siebie zatroszczyć, skazane na litość/czułość innych. W tej scenie woda i sól są już tylko bolesnym wspomnieniem, żałosną imitacją mającej erotyczny posmak soli z nadmorskiej plaży – to sól, która na zawsze utraciła swój smak i nie ma jej już czym posolić. Obraz Klimta znany jest również jako Matka i dziecko. W scenie z wanny obserwujemy jednak odwrócenie ról, swoistą parentyfikację. To młoda kobieta przejmuje opiekę nad starym, porzuconym nawet przez własną psychikę ciałem Marii – „myje jej włosy, plecy” i wspiera własnym słowem (wspominana już „wielopodmiotowość”).
Ciało dziecka, ciało dojrzałej kobiety i staruszki to wciąż ciało tej samej osoby – mimo fizjologicznych, jakże czasem okrutnych, przeobrażeń. Spoiwem tożsamości jest pamięć, dzięki której rozpoznajemy w tym niepodobieństwie siebie. Zaburzenie jej funkcjonowania – na przykład na skutek neurozwyrodnienia mózgu, z którym mamy do czynienia w przypadku choroby Alzheimera – rozrywa osobę na strzępy, kawałkuje ją i rozprasza. W miejsce zintegrowanego systemu psychosomatycznego mamy tylko odseparowane od siebie epizody, egzystencjalne fenomeny – tyleż fascynujące swoją niezwykłością, co niepokojące. Dotknięty demencją podmiot nie jest w stanie scalić nie tylko swoich doświadczeń z przeszłości, ale nawet bieżących doznań, które rozsypują się niczym koraliki z rozerwanego naszyjnika. Prowizorycznie mógłby tego dokonać tylko ktoś inny – na tyle bliski, żeby wsłuchać się w jego oddech i lęki, a jednocześnie na tyle zdystansowany, żeby wprawną ręką pozszywać rozerwaną materię tożsamości. Autorka książki jest wobec swojej bohaterki blisko – na odległość oddechu i dotyku – ale jest też na zewnątrz, co daje jej właściwą, w miarę obiektywną perspektywę poznawczą, z której mogłaby opisać zmagania z chorobą Marii S. rzeczowo, metodycznie, dzień po dniu. Tylko czy taka faktograficzna precyzja – nawet jeśli zapisana z literacką wprawą – nie byłaby tylko kolejnym raportem medycznym, kartą pacjenta, sprawozdaniem z wielomiesięcznej obserwacji uczestniczącej? Czy wreszcie książka taka nie byłaby raczej książką o samej autorce – o jej cierpliwości i irytacji, o heroizmie i frustracji, o sile i zniechęceniu?
Borawska robi jednak coś więcej – składa chorej swoją książkę w darze, pisząc ją Marią, przez Marię i za Marię, którą uczyniła jednocześnie obiektem narracji i podmiotem mówiącym. Najpełniej zamiar ten realizowany jest w zbiorze poezjistylizowanych na monologi osoby cierpiącej na demencję. Stąd wybór wiersza wolnego, nieskrępowanego żadnym rymem czy inną dyscypliną rytmiczną. Często nie związanego nawet rygorami logiki ani elementarnego sensu, jak w utworach:
***
telewizję zakładacie
a z nas robicie
głupie baby
a przyjdźcie
porobić trochę
na wiek wieków
ty tam paniusiu
za okienkiem
tobie to wolno
wszystkie zamroczone
ludzie
albo
***
będziecie wszyscy
nakarmieni
pierogi
dadzą wam
kluski
Poezja ta przywodzić może na myśl eksperymenty lingwistyczne albo lansowaną przez rosyjskich formalistów koncepcję języka pozarozumowego
W swoim artykule z roku 1917 zatytułowanym Sztuka jako chwyt Szkłowski twierdził, że wytrącenie z automatyzmu twórczego i automatyzmu odbioru dzieła sztuki dokonać się może poprzez prosty chwyt polegający na udziwnieniu (prijom ostranienija)
„Formalizm” książki Sama siebie nie pamiętam jest jednak tylko pozorny – z pewnością nie służy on epatowaniu odbiorcy tanim chwytem udziwnienia. Przypomnijmy, że wszystkie zastosowane przez autorkę rozwiązania formalne zostały tu ściśle sfunkcjonalizowane: mają one być translatorem zagubionej jaźni chorej osoby – temu celowi służy zarówno „połamany” język narracji, fragmentaryczna konstrukcja dziennika, wybór wiersza wolnego, jak i surrealistyczne ilustracje.
Czy się udało? Czy artystyczna ekspedycja w zakamarki mózgu Marii pozwoliła przynajmniej odrobinę rozświetlić jej tajemnicę? Odpowiedzią niech będą słowa krótkiego, zamykającego książkę wiersza:
***
chciałam coś powiedzieć
ale nie dałam rady
Bohaterka nie dała rady nic powiedzieć, ale może my damy radę coś zrozumieć. Mam bowiem wrażenie, że Beata Zuzanna Borawska zbudowała nam jednak swoją książką jakąś „chwiejną kładkę nad przepaścią niewypowiedzianego”
Beata Zuzanna Borawska, Sama siebie nie pamiętam, Szczecin: Wydawnictwo Granda, 2021