18.11.2021

Nowy Napis Co Tydzień #127 / Literacki performance Łukasza Zawady

Jedną z klasycznych już i najbardziej rozpoznawalnych scen polskiego kina jest ta z zakończenia filmu Amator Krzysztofa Kieślowskiego, gdy tytułowy bohater, w którego znakomicie wcielił się młody, trzydziestodwuletni wówczas Jerzy Stuhr, siedząc w pustym mieszkaniu, kieruje obiektyw kamery Krasnogorsk 3 na samego siebie. Gest ten jest wyrazem refleksji filmowca-amatora nad istotą narzędzia i medium, którym z takim entuzjazmem od kilku miesięcy się posługiwał, ich ograniczeniami i zagrożeniami.

W podobnym wieku do filmowego amatora Filipa Mosza jest Łukasz Zawada – autor nominowanych w roku 2018 do Paszportów „Polityki” czy rok później do Nagrody Conrada Fragmentów dziennika SI – który również przeszedł już fazę entuzjazmu twórczością literacką, by zderzyć się czołowo z brutalną i prozaiczną jak sklepowy paragon rzeczywistością.

Jego najnowsza książka Wydatki to literacki performance o wyraźnym profilu autotematycznym. Jej bohaterem jest pisarz Łukasz Zawada usiłujący zmierzyć się z wyzwaniem „obiecującego debiutu” w swojej drugiej książce, która najlepiej by było, gdyby przyniosła również wymierny sukces komercyjny. Na drodze do osiągnięcia tego celu autor jest zdeterminowany, gotowy porzucić idealistyczne mrzonki i ambicje, odsprzedać za okrągły milion złotych polskich swój czas i talent potencjalnemu sponsorowi, a nawet zaprzedać duszę rozmaitym specjalistom od neuromarketingu. Bez skutku. W rezultacie powstaje osobliwe dzieło, wyraz desperacji, krzyk rozpaczy, zatytułowane 365 dni, 42 923 złote i 45 groszy, na które składa się skrupulatny rejestr wszystkich wydatków autora za rok 2019. Na liście zakupowej jest kilka książek, od czasu do czasu także jakieś mniej lub bardziej szkodliwe używki, zdecydowanie przeważają jednak rachunki za życie – czynsz, żywność, mobilność, podstawowe środki higieniczne, zmiany bielizny.

W finałowym rozdziale, będącym mową pogrzebową nad grobem niespełnionego twórcy, Zawada z właściwą sobie autoironią nazywa 365 dni… „niewątpliwym dziełem na miarę naszych czasów”, które idealnie oddaje ducha epoki konsumpcyjnej, „imponującą summą, cywilizacyjną panoramą”, „lekkostrawnym odpowiednikiem powieści encyklopedycznej”, a wreszcie „operą żebraczą”, której bohaterami są złotówki i grosze, a okazjonalnie także euro, forinty, chorwackie kuny czy czeskie korony – „postaci z papieru, niklu i miedzi, z zer i jedynek”.

Właśnie na tym tekście, umieszczonym centralnie w kompozycji Wydatków, oparta jest konstrukcja całej książki. W dwóch rozdziałach poprzedzających 365 dni… obserwujemy kulisy nominacji do nagrody znanego tygodnika, przysłuchujemy się rozważaniom nad „metafizyką hajsu”, ocieramy się o celebrycki półświatek (Paszporty) oraz poznajemy w skondensowanej formie przystępnego wykładu „proste prawidła pisarskie” i „całą tajemnicę warsztatu geniusza”, z licznymi przykładami, anegdotami i dygresjami (Kurs kreatywnego pisania). Z kolei w dwóch rozdziałach po 365 dniach mamy okazję zapoznać się z reakcjami na ekstrawaganckie dzieło Zawady. Pierwsza to odpowiedź wydawcy – psychoanalityka-amatora, zawierająca propozycję udziału w groteskowym eksperymencie prowadzonym w Ośrodku Badań Czytelnictwa i Czytelniczej Efektywności profesora Talvara w Oakland, polegającym na przezczaszkowej stymulacji prądem stałym (Propozycja wydawnicza). Druga to wspomniane już mowy nagrobne, zakończone w iście gombrowiczowskim stylu:

Odpuść mu winy, jako i my.

Lubił falafele. Boks tajski. Mrożoną wódkę i boczniaki w oleju.

 

(Ceremonie żałobne)

Duch autora Kosmosu jest zresztą w twórczości Łukasza Zawady niemal wszechobecny. Nieprzypadkowo autor nominowany był przed trzema laty również do Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza. Z Ferdydurke czy Trans-Atlantyku wzięty jest nie tylko autotematyzm czy autobiograficzna gra z czytelnikiem, ale również egocentryczne skoncentrowanie na sobie (słynne: „poniedziałek – Ja, wtorek – Ja, środa – Ja, czwartek – Ja”), użalanie się na brak funduszy i rozpaczliwe poszukiwanie sponsoringu dla wybitnego twórcy-geniusza, przede wszystkim jednak żywioł humoru i nieustanne balansowanie na krawędzi powagi i zgrywy, do tego stopnia, że niełatwo czasem rozeznać, kiedy autor mówi serio, a kiedy żartuje.

Wydaje się, że całkiem serio Zawada demaskuje marketingowe praktyki i bożonarodzeniowe strategie wydawców, takie jak zarządzanie objętością tekstu poprzez spulchnianie papieru czy powiększanie czcionki (czytelnik musi mieć poczucie, że dostał dużo i tanio niczym turysta przy szwedzkim stole na wczasach all insclusive) albo korzystanie z edytora Hemingway, który na stronie producenta reklamowany jest jako aplikacja „zaprojektowana, aby Twoje pisanie było «odważne i wyraźne»” https://ichi.pro/pl/jak-korzystac-z-aplikacji-hemingway-aby-poprawic-swoje-pisanie-141463689616902 [dostęp: 27.09.2021].[1], a jego działanie polega między innymi na przycinaniu zbyt długich zdań i eliminowaniu trudnych wyrazów. Na serio odsłania też autor kulisy okołoliterackiego światka, choćby funkcjonowanie nagród literackich (Nagroda Nobla to druga po Nike najgorsza nagroda, służąca wyłącznie promowaniu szwedzkiej turystyki), i wyśmiewa optymalizowanie procesu produkcji recenzenckiego słowotoku (mam nadzieję, że dostrzeżone zostanie, jak „przykrócam rumakom swoim wodze”). Zupełnie serio wydaje się traktowana czytelnicza zapaść spowodowana ekspansją mediów elektronicznych z Internetem na czele. Podobnie jak problem prekariatu i absurdy ekonomiczne współczesnej Polski, polegające między na tym, że kupujemy i konsumujemy coś, na co nas zwyczajnie nie stać, na przykład „najdroższe podłe americano na świecie” za 11,90 czy mieszkania dorównujące cenami tym z upalnych Wysp Kanaryjskich albo gospodarczych potęg takich jak Niemcy.

Natomiast kiedy Łukasz Zawada wzywa do powagi słowami: „[…] zostawcie państwo bycie dziećmi dzieciom. Innymi słowy, zdobądźcie się państwo na powagę”, to niekoniecznie jego apel należy brać całkiem serio. Podobnie jak funkcjonalną definicję pisarza otwierającą Kurs kreatywnego pisania:

To osoba zajmująca się pisaniem tekstów, które mają służyć rozrywce osób czytających te teksty. Tę rozrywkę można definiować rozmaicie, mniej lub bardziej wzniośle, ale koniec końców idzie o stymulującą, skutkującą jakąś odmianą przyjemności formę spędzenia czasu, zanim się umrze.

Umiejętność poważnego żartowania albo żartobliwego mówienia o poważnych sprawach jest tu posunięta tak daleko, że momentami czytelnik może się czuć nieco zdezorientowany, zastanawiając się na przykład, czy ten telefon od Thomasa Pynchona to naprawdę albo czy Wojski opierający się o futrynę w Weselu [sic!] to na serio czy na żarty.

Łukasz Zawada z wprawą operuje w swojej książce konwencją mock-dokumentu, bazującą właśnie na zręcznym balansowaniu na granicy fikcji i rzeczywistości. W angielską etymologię tego gatunku wpisana jest drwina (ang. mock – drwić) jako metoda karykaturyzowania otaczającego nas – ponad wszelką wątpliwość – świata, a tym samym dystansowania się wobec niego. Technika wielopoziomowych relacji poszczególnych rozdziałów książki oraz biografii autora i jego dzieła doprowadzona została w Wydatkach do poziomu najwyższej klasy rozgrywkowej, dając czytelnikowi – zgodnie z cytowaną już funkcjonalną definicją literatury – doprawdy niemałą przyjemność.

Wydatkach oprócz gombrowiczowskiego ducha, a miejscami również stylu, autor Trans-Atlantyku jest też przywoływany osobiście i wprost. Powołuje się na niego prowadząca kurs kreatywnego pisania:

Proszę przy tym zauważyć, że poczucie humoru to towar w naszej rodzimej literaturze bardzo deficytowy, od czasu Gombrowicza powstało raptem kilka książek z poczuciem humoru.

Występuje tu więc Gombrowicz jako uosobienie poczucia humoru, ale jest przecież w książce Łukasza Zawady coś więcej niż ściganie się na dowcipy, literackie triki i koncepty. Nietrudno dostrzec w Wydatkach – również zresztą wskazywane tu wprost – nawiązania do prozy Georgesa Pereca, do jego Człowieka, który śpi, a zwłaszcza do Próby zinwentaryzowania pokarmów płynnych i stałych, jakie pochłonąłem w ciągu 1974 roku. Jakkolwiek nawiązań i analogii do twórczości francuskiego pisarza jest nie mniej niż tych gombrowiczowskich, czujemy, że to również nie wszystko, że i to nie wyczerpuje pojemności tego skromnego objętościowo dzieła. Pomimo tak intensywnej obecności silnych osobowości jak Gombrowicz i Perec „najwyższe miejsce za stołem” zajmuje tu jednak sam Zawada – pisarz póki co wciąż obiecujący, że stać go na wiele, ale pozwalający też mieć nadzieję, że nie jest to tylko literacki blef. W czwartym rozdziale zatytułowanym Propozycja wydawnicza przywołana zostaje anegdota o restauracji w Tel Awiwie, w której serwuje się gościom puste talerze, a kelnerzy wlewają do kieliszków powietrze, zachwalając przy tym jakość potraw i trunków. Na koniec przynoszą słony rachunek. Naprawdę nie wiem, czy Łukasz Zawada tak na serio, czy żartem… ale było naprawdę smacznie.

Łukasz Zawada, Wydatki, Warszawa: Wydawnictwo Filtry, 2021.

okładka książki

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tomasz Chlewiński, Literacki performance Łukasza Zawady, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 127

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...