Nowy Napis Co Tydzień #209 / Gorzkie mleko [FRAGMENTY]
Urodziłam się w miejscu, którego już nie ma, i należę do narodu, którego już nie ma. Nie ma też mnie samej; to ciało i wszystko wokół niego przestały należeć do mnie. Pozostało uporczywe trwanie.
Czasem widzę swoje życie, całkiem mi teraz obce, i zastanawiam się, w jakich okolicznościach je utraciłam? Ja, my, ta ziemia – byliśmy przecież zawsze tacy sami, swoi, stąd: i Polaki, i swojaki. Jednak gdy wielka polityka wdarła się w buciorach przez nasze frontowe drzwi, granica zaczęła wzbierać jak rzeka: przelewając się to w jedną, to w drugą stronę. Od tamtej pory, choć nie ruszyliśmy się ani na piędź, już nigdy nie byliśmy u siebie. Klęski dotykały nas często, ale trzy, które nastąpiły wtedy, zmieniły nas na zawsze. Pokolenie po pokoleniu musieliśmy uczyć się żyć na nowo po każdej apokalipsie.
Czy moje wnuki zrozumiałyby, co mam na myśli? Chyba nie… Bieżeństwo, jedna wojna, druga wojna, trzecia wojna, nowy ustrój, transformacja – to, co było moim życiem, dla nich jest historią. Mają mnie za starą babę z demencją, której zbyt długo zajmuje umieranie. A może myślą, że już umarłam? Nie widziałam ich od kilku lat. Nie mam pretensji do wnuków, własne dzieci mnie nie rozumieją. Jestem ciężarem, wiem to, zwłaszcza dla Mirki. Nie pamiętam tego, co było wczoraj, ale doskonale pamiętam, co było dawno temu. Zresztą, czy wczoraj jest takie ważne? Co takiego wydarzyło się wczoraj, by było godne zapamiętania? Pewnie nic. Czasem lepiej nic nie mówić, jeśli nie chcą nas słuchać. Bywa to jedną z niewielu zalet starości: nikt cię już nie słucha, więc możesz powiedzieć wszystko. Dlatego moja opowieść snuje się tylko w głowie. […]
Chwile jasności przychodzą do mnie głównie o świcie, wtedy widzę wszystko wyraźnie. Tak jak teraz. Otwieram szeroko oczy – one najlepiej czują się w półmroku. Mirka jeszcze śpi, w domu jest cicho, a ja nasłuchuję bacznie: może usłyszę ciężkie kroki Antona? Wyprowadził krowy na pastwisko i wraca na śniadanie. Mam nadzieję, że wytarł przed wejściem buty, inaczej Mirka będzie miała do mnie pretensje o błoto na podłodze, jak zwykle. A może baba Olga zeszła już do kuchni i rozpala w piecu? Potem będzie gadała, że ona musi dopilnować, żeby syn miał co jeść, bo żona – lenciajka
Ale dobrze, dobrze… przecież pamiętam: oni nie żyją. Nie ma Antona ani baby Olgi. Jest tylko Mirka, która pewnie chciałaby, żebym też już umarła, a ja nie mogę mieć o to do niej pretensji. Ale przecież oni tam, a my – jeszcze – tutaj, to tak niedaleko. Nie żyją, ale to nie znaczy wcale, że Anton nie miałby nagle wejść chwiejnym krokiem do domu, na cyku, a ja nawrzeszczałabym na niego: „Ty staryj krakadił, ty pijanico!”. Mirka by się zdziwiła, no tak. Jest młodsza i wydaje się jej, że między „tu” i „tam” stoi wielki mur, a to nieprawda. Anton, kiedy jest w dobrym nastroju, przychodzi pogłaskać mnie po włosach, pyta o dzieci i wnuki. O wnukach sama niewiele wiem, powtarzam mu za każdym razem, nie były tu od kilku lat. Siergiej ich nie przywozi, sam też rzadko bywa. Może się mnie wstydzi, a może nie chce patrzeć na to, kim się stałam. Została mi tylko Mirka. Czasami Anton się wścieka. Wyzywa mnie wtedy tak, że się ściany trzęsą. Wypomina mi Kolę z Grzybowców, z którym się raz całowałam po zabawie, choć to z nim już byłam po słowie. Ale ja też nie pozostaję dłużna, co ja, o Adeli nie wiedziałam?! Łaziła do niego, suka jedna. On niby szedł do lasu po grzyby albo po drzewo! Ja z dziećmi w domu, a on na schadzki! Sześćdziesiąt lat minęło, ale do dzisiaj pamiętam, a co!
Baba Olga rzadko ze mną rozmawia. Umarła czterdzieści lat temu, a dalej mnie nie lubi. Zjawia się głównie po to, żeby namieszać mi w głowie, napsuć nerwów lub podłożyć świnię. Ostatnio oznajmiła, niby mimochodem, że widziała mysz w kuchni. Ja w te pędy, dawaj: wyciągam kasze, mąki, meble odsuwam, szukam. Wszystko przetrząsnęłam, bo jak Mirka tę mysz zobaczy, to zawału dostanie, zawsze trus
O świcie wiem, kim jestem, i wiem, że przeważnie moje ciało i umysł nie należą już do mnie. Tak naprawdę żyję tylko przez te kilka chwil po przebudzeniu. Przez resztę nadchodzącego dnia najpewniej będę mówiła i robiła rzeczy, o których nie myślę i których nie chcę. Niestety, a może na szczęście – niewiele z tego pamiętam. To, co mnie skolonizowało, zasuwa łaskawie czarną kotarę na moją świadomość. Jak papugom obleka się klatkę ciemną tkaniną, żeby spały – tak samo w mojej głowie zapada noc.
***
Lubię ten czas przed świtem. Mam wrażenie, że tylko wtedy żyję naprawdę. Wtedy jeszcze pamiętam, kim jestem i jaka jestem. Nikt ode mnie niczego nie chce, mogę przyjrzeć się sobie i swoim myślom. Mojego życia już nie ma, nie należy do mnie, ale w tych krótkich chwilach odzyskuję je, jestem po prostu sobą i mogę skupić się na sobie. Potem, przez resztę dnia będę znowu sprzątaczką, kucharką, opiekunką, pielęgniarką. Córką i matką swojej matki. Będę znowu Mirką, bo matka nigdy nie zaakceptowała, że zmieniłam imię, którego nie znosiłam. Wolałam być Agnieszką. „Co to za wymysły – mówiła. – Nigdy nie wyprzesz się tego, kim jesteś naprawdę, choćbyś zmieniała imię jeszcze sto razy!” Może miała rację.
Przed świtem przypominam sobie, że byłam młoda, że moje życie toczyło się daleko, w innych krajach i na innych kontynentach. Przypominam sobie, że istnieje świat poza tym miejscem, które było kiedyś moim domem, a teraz zamieniło się w więzienie. Tutaj czas biegnie inaczej, obo- wiązują inne reguły niż tam, na zewnątrz. Tutaj na co dzień przechadzam się między zmarłymi, jestem od nich starsza. Towarzyszą mi bez przerwy, obserwują mnie, zaglądają do garnka, gdy gotuję, i krytycznie przyglądają mi się, gdy biorę prysznic. Ocierają się o mnie tak, jak koty ocierają się o nogi swojego właściciela. Ten dom stał się mostem zawieszonym między dwoma światami, a ja gram rolę Charona. Dbam, by mama bezpiecznie przeszła na drugą stronę. Niekiedy odnoszę wrażenie, że przyszłam na świat tylko po to, by towarzyszyć jej do końca. Na krótką chwilę mogłam zasmakować wolności, ale gdy nadszedł czas, przyzwała mnie z powro- tem. Miałam do wypełnienia rolę naznaczoną mi już przy narodzinach. Stałam się córką. Wcześniej byłam tylko formą przejściową.
Jestem zmęczona życiem i tak stara, że mam więcej lat niż mama. Boli mnie serce, od dawna, ale nie mam kiedy iść do lekarza. Usiłuję nie przyglądać się sobie , ale czasem się zapominam i patrzę na swoje dłonie: to są przecież pomarszczone dłonie staruszki! Za każdym razem mnie to zaskakuje: jak to się stało, że zamieniłam się miejscami z własną matką? Ona jest teraz beztroską dziewczynką, która, całkiem nieświadoma, hasa po domu. Natomiast ja… ja dbam o to, by była najedzona, bezpieczna. Myję ją, czeszę, ubieram i karmię. Choć nigdy nie urodziłam dziecka, a łono mam przecież już dawno jałowe, nie uniknęłam macierzyństwa.
Z każdego kąta wyziera wspomnienie, które odgrywa się bez przerwy jak zapętlony film. Mama to uwielbia: porusza się między tymi scenami jak zręczny reżyser. Powtarza w kółko te same ujęcia, wraca do nich, za każdym razem zmieniając jakiś pozornie nieważny szczegół. Po jakimś czasie, pod wpływem niezliczonych zmian te wspomnienia odrywają się od rzeczywistości i stają się już tylko fantazją na temat tego, co mogło się zdarzyć.
W pewnym wieku wyobraźnia zajmuje miejsce pamięci, która usuwa się w cień, niewygodna, zgorzkniała. To taki mechanizm obronny zmęczonego umysłu pokrytego latami doświadczeń jak kolejnymi warstwami kurzu. Na starość pamięć wcale nie jest zdrowa. Dlatego mama przeżywa od nowa całe swoje życie, tym razem tak jak chciała. Wraca do starych kłótni, odtwarzając je ponownie: odpowiada tak, jak wtedy nie umiała lub nie mogła. Wytacza arsenały spóźnionych kontrargumentów, zgrabnych ripost i wreszcie triumfuje w niegdyś przegranych sporach, które najwyraźniej tkwiły w niej przez wiele lat. Czy mnie czeka to samo? […]
***
– Zinka! – Michał stał w tym samym miejscu co wtedy. Chociaż dom przebudowywaliśmy tyle razy, że prawie nic nie było jak dawniej, on zawsze stawał tam, gdzie widziałam go kilkadziesiąt lat temu. Miał roztrzaskaną głowę, ale czułam na sobie świdrujący wzrok jego martwych oczu.
– Hospodi pomiłuj! – Przeżegnałam się znowu, ale on nie znikał. Zasłoniłam Mirkę, nie rozumiała, co się dzieje. Ciągnęła mnie za rękaw, ale zignoro- wałam ją dla jej własnego dobra. Nie widziała go, a ja musiałam ją chronić, być może właśnie to po nią przyszedł. – Za czem priszoł?! – krzyknęłam najgroźniejszym głosem, jaki byłam w stanie z siebie wydobyć. Miałam nikłą nadzieję, że Michał się wystraszy i odejdzie. Nie drgnął.
– Zinka! – powtórzył po raz trzeci.
– Paszoł won odtuda!
Wojna wojną, ale tamtego dnia Bóg najwyraźniej postanowił zademonstrować, kto dzierży prawdziwą władzę nad tym zapomnianym skrawkiem ziemi. Burza przyszła nagle, momentalnie zaciągając błękitne niebo grubą warstwą sadzy. Pioruny sypały się jak iskry spod końskich kopyt, a grzmoty trzęsły naszą chatą tak, że obraz Matki Boskiej chybotał się niespokojnie pod powałą.
Anton spędzał bydło z pola, a my z babą Olgą próbowałyśmy uspokoić kilkumiesięczną Mirkę. Przy każdym grzmocie zanosiła się histerycznym płaczem. Moja doczeńka, moje długo wyczekiwane pierwsze dziecko – krzyczałam tak bardzo, że jej drobne ciałko zsiniało. Przystawiałam ją do piersi, tuliłam, śpiewałam – bezskutecznie. Wtedy baba Olga wyjęła mi dziecko z rąk, zapaliła gromnicę i stanęła pod świętym obrazem.
– Módl się po cichu! – zarządziła krótko, a sama, na cały głos, zaczęła skandować: Dostojno jest jako woistinu błażiti Tia Bogorodicu, Prisnobłażennuju i Prienieporocznuju i Matier Boga Naszego. Cziestniejszuju cheruwim i sławniejszuju biez srawnienia serafim, biez istielija Boga Słowa rożdszuju, suszczuju Bogorodicu Tia wieliczajem
Powtarzała tę modlitwę bez przerwy, co jakiś czas zbliżając niebezpiecznie płomień świecy do dziecięcej głowy.
– Dostojno jest, jako woistinu… – Ogień trawił końcówki włosów Mirki, która krzyczała coraz głośniej, aż wreszcie zachrypła, ale baba Olga nie przerywała. – …błażiti Tia Bogorodicu, Prisnobłażennuju i Prienieporocznuju i Matier Boga Naszego. – Grzmoty zbliżały się, jakby były za ścianą. – Cziestniejszuju cheruwim i sławniejszuju biez srawnienia serafim…
Przypadłam do nich, żeby zabrać dziecko. Baba Olga osadziła mnie tak groźnym spojrzeniem, że choć stała przecież przed Matką Boską z gromnicą w dłoni, miałam wrażenie, że sam bies ją opętał. Padłam bezwładnie na kolana i posłusznie biłam pokłony przed obrazem.
– Cziestniejszuju cheruwim i sławniejszuju biez srawnienia serafim… – Modlitwa wybrzmiewała ponad odgłosy piorunów, w powietrzu unosił się smród palonych włosów, a ja zacisnęłam powieki i żegnając się zamaszyście trzema palcami, uderzałam czołem w podłogę. Wszystkie te odgłosy łączyły się w jakąś koszmarną kakofonię. – …biez istielija Boga Słowa rożdszuju, suszczuju Bogorodicu Tia wieliczajem.
W pewnym momencie Mirka całkiem ucichła, a ja otworzyłam oczy i spojrzałam wystraszona w ich kierunku. Baba Olga dokończyła spokojnie modlitwę, zdmuchnęła płomień, przeżegnała się. Grzmoty pohukiwały jeszcze nad nami, ale pioruny wygasły. Ich miejsce zajął deszcz.
– No, moja krasawica. – Baba Olga wpatrywała się we wnuczkę rozmiłowanym wzrokiem i chętnie dawała małym rączkom ściskać swój czerwony kulfon. Mirka chichotała, jakby zupełnie zapomniała o tym, co działo się przed chwilą. – Toczka w toczkę baćko – ciągnęła stara. – Anton, kak był maleńki, toże oczeń bał się burzy. Gromnica wsiegda pomagajet
Drżały mi jeszcze ręce, kiedy za drzwiami rozległy się ciężkie kroki. Spodziewałam się Antona, ale do środka gwałtownie wpadł Michał, mój brat. Nie widziałam go już wiele tygodni. Ukrywał się z partyzantami w lesie.
– Zinka, pamagi! – Był brudny i zziajany. – Pamagi! – Przypadł do mnie.
– Czewo choczesz?! Co się stało?!
– Niemcy, nas znaleźli! Ukryj mnie! Sachrani! – wysapał.
Wystraszyłam się. Nie chciałam mieć z partyzantami nic wspólnego, Niemcy za to zabijali. Michał był moim bratem, ale ja miałam teraz dziecko i chciałam żyć. Wiedział przecież, że zjawiając się tu, narażał nas wszystkich.
– Misza, uchadzi – powiedziałam błagalnym tonem. Łatwo być bohaterem, gdy nie masz rodziny i ryzykujesz tylko swoim życiem. Miałam nadzieję, że mnie zrozumie. – U mnie jest docz…
– Zinka! Kak ty…
– Paszoł! – ryknęła baba Olga. Wciąż trzymała na rękach Mirkę. Michał spojrzał na nią gniewnie, potem przerzucił ciężki wzrok w moim kierunku.
Jego oczy zwęziły się groźnie.
– Jeśli mi nie pomożesz… ja skażu wsiem! – Wycelował we mnie palec.
Zrozumiałam, że nie mam wyjścia. Tak czy inaczej, zabiją nas albo Niemcy, albo swoi.
Chciałam złapać Michała za poły i wrzasnąć mu w brudną gębę: „Job twoja mać, partyzany wielkie! To nie bohaterstwo, to skurwysyństwo! W pizdu z wami. Nikt się tu po wszystkim nie ostanie. Tylko wy: banda swołoczy i my: trupy przysypane w rowie!”. Ale nic takiego nie powiedziałam… Poczułam za to, jak strach i gwałtowna nienawiść wypełniają całe moje ciało i płyną lepką mazią przez wszystkie tętnice wprost do serca. Pociemniało mi przed oczami.
– Kap ty zdoch kak sabaka! Żeby szlag trafił ten twój durny łeb, hadzie jeden! – Splunęłam mu pod nogi. Otworzyłam drzwi dużej drewnianej szafy, która stała przy wejściu. – Właź! – Wisiały w niej rzędem nasze kożuchy i płaszcze. Michał jednym susem znalazł się w środku, a w tym samym momencie baba Olga syknęła: „Idą!” i pobiegła z Mirką do drugiej izby.
Weszli gwałtownie, kopnięciem otwierając drzwi na oścież. Było ich czterech – dwóch Niemców i dwóch Ukraińców, każdy z bronią przy boku. Ukraińcy rozpierzchli się po domu, a Niemcy zostali na miejscu, przypat- rując się nam spokojnie, pilnując wejścia. Woda ściekała z ich długich płaszczy. Odgłosy ulewy mieszały się z hałasem wywracanych w drugiej izbie krzeseł. Starałam się nie patrzeć ani na szafę, ani na Niemców. Baba Olga stała obok mnie, sama. Co się stało z dzieckiem – nie wiedziałam.
Ukraińcy wrócili do kuchni. Nikogo nie znaleźli. Byli wściekli. Jeden z nich przypadł do mnie. Czuć go było mieszanką potu, alkoholu i błota.
– Skaży, suka, hdzie on? – wysapał mi przy samej twarzy, potrząsając mną z całej siły, a ja rozpłakałam się ze strachu. Odepchnął mnie na ziemię, zatoczyłam się i upadłam. Baba Olga padła w tym momencie na kolana i zaczęła modlić się na głos do obrazu Matki Boskiej, tego samego, przed którym jeszcze chwilę temu przypalała Mirce gromnicą włosy. – Podnimajsia, suka! – Wstałam.
– Haspadi, pamagi! – Żegnała się i biła czołem pokłony. – Matko Boska, miej nas w opiece! – Jej głos mieszał się z dźwiękami ulewy i grzmotów.
Niemcy roześmiali się na jej widok, Ukraińcy nie zwracali na nią uwagi. Ten sam, który pchnął mnie na ziemię, wziął do ręki broń i wycelował w głowę. Baba Olga modliła się dalej, a wtedy on strzelił mi pod nogi. Podskoczyłam i rozpłakałam się jeszcze głośniej. Między nogami poczułam ciepłą strugę, która wsiąkała w poły spódnicy.
– Gawari, suka! Ubiju! – Wierzyłam mu.
To, co działo się dalej, pamiętam słabo, chyba głównie z opowieści baby Olgi.
Wiem, że wszystko wydarzyło się jednocześnie: on strzelił mi pod nogi jeszcze raz, ale nie jestem pewna, czy to strzał zagłuszył grzmot czy grzmot zagłuszył strzał. W każdym razie cały dom zadrżał tak bardzo, że obraz Matki Boskiej spadł z hukiem na ziemię. Niemcy, niewzruszeni do tej pory, zerwali się i zaczęli nas szarpać. Wejście do domu było nieosłonięte. Wtedy Michał wyskoczył z szafy i rzucił się przez otwarte na oścież drzwi, prosto w burzę. Żołnierze ruszyli za nim. Wybiegłyśmy z babą Olgą przed dom, nad nami piętrzyły się wielkie chmury, strugi deszczu ściekały nam po włosach, po twarzach. Niemcy z Ukraińcami gonili Michała, grzęźli w błocie, ale on mknął lekko jak jeleń, docierał już do wzniesienia, za którym rozciągał się las. Nie mieli szans, mój brat zawsze był szybki. Wtedy deszcz nagle ustał, w mgnieniu oka powietrze stało się czyste, zapanowała absolutna cisza. Michał stanął na szczycie wzniesienia i widziałam, jak triumfalnie spojrzał w kierunku tych, którzy go ścigali. Oni też się zatrzymali. Patrzył na nich jak dumny wilk, który umknął polowaniu. Jeden z Niemców wyjął pistolet i bardzo spokojnie wycelował. Michał śmiał się: nikt nie mógł go trafić z takiej odległości. Niemiec powoli nacisnął spust. Padł strzał i widziałam, jak głowa mojego brata rozpryskuje się na krwawe kawałki, jak wazon. Zemdlałam.
Obudziły mnie ostre promienie zachodzącego słońca, które przez otwarte okiennice ślizgały się po mojej twarzy. Po burzy nie było śladu, niebo było spokojne, ziemia parowała, oddając nadmiar wilgoci. Weszłam do kuchni. Szafa wciąż była jeszcze otwarta. Na podłodze zostały ślady zaschniętego błota z wojskowych butów. Przy stole siedział Anton ze swoją matką, Mirka bujała się u niej na kolanach.
– I jego haława roztrzaskała się kak dzbanok. Krow, mazgi… – Zobaczyła mnie i zamilkła. Przed Antonem stała butelka samogonu, szklanka i kawałek słoniny. Nie wstał, nie przytulił mnie, nie zapytał, jak się czuję. Tak się wtedy nie robiło, zwłaszcza przy własnej matce. Nalał pół szklanki samogonu i podsunął w moim kierunku.
– Za spokój duszy.
– Za spokój duszy – powtórzyłam i wlałam do gardła palący płyn.
Przez kilka następnych tygodni żyliśmy w nieustannym strachu. Czy Niemcy wrócą, by ukarać nas za ukrywanie partyzanta? A może przyjdą swoi, sądząc, że zdradziliśmy? Baba Olga powtarzała, że to Matka Boska nas uratowała. Dzień w dzień chodziła po siedem kilometrów w jedną stronę, żeby stawiać świeczki w cerkwi – w podzięce za wybawienie oraz za duszę Michała.
Nigdy nie rozmawiałam z nią o tym, co się stało, ani o tym, co powiedziałam Michałowi. Chciałam nas chronić. Ona przecież też go wypędzała. A jednak czułam, że obwiniała mnie za to, jak zginął. Nigdy nie darzyła mojego brata wielkim sentymentem, zresztą jak całej naszej rodziny. Jednak za jego smutny koniec, według niej, to ja byłam całkowicie odpowiedzialna. Przeklęłam go i klątwa się wypełniła. Zgrzeszyłam. Michał też tak sądził: od tamtej pory przychodził do mnie co jakiś czas, we śnie, z roztrzaskaną głową, zakrwawionym ubraniem i wołał mnie po imieniu, z wyrzutem. […]
***
Baba Olga siedziała przy łóżku na krześle, które jeszcze przed chwilą zajmował batiuszka. Przyglądała mi się z dezaprobatą. Rzadko patrzyła bezpośrednio na mnie. Zwykle, kiedy chciała mi coś powiedzieć, rozglądała się na boki albo zwracała do ściany. Jeśli zaszczycała mnie swoim spojrzeniem, to tylko takim właśnie: pełnym niezadowolenia, jak się patrzy na plamę na nowym ubraniu albo na łajno na podeszwie. Nigdy mnie nie lubiła, nie kryła się z tym. Na nasz ślub z Antonem zgodziła się tylko dlatego, że jej mąż, dziad Jozik, dogadał się w tej sprawie z moim ojcem jeszcze na bieżeństwie. A dla baby Olgi zdanie męża było jak świętość.
W piętnastym roku obie rodziny, moi rodzice i rodzice Antona, trafiły do Mińska, do jednej izby, gdzie przyszło im przeżyć kilka długich, ciężkich miesięcy. Dziad Jozik i mój ojciec siadali wieczorami przy okrągłym stole: nad kubkiem czaju lub, jeśli któremuś udało się dostać, nad butelką samogonu.
– Jeśli u mnie budiet doczka – ojciec wskazywał ponoć palcem na wielki brzuch matki, a potem celował w kilkuletniego Antona wtulonego w matkę – to my ich, Jozik, pożenim.
– Da, da – przytakiwał tamten – kap tolko nam było gdzie wiernutsja, Kolik, to im takie wesele wyprawimy, że w Białymstoku nas usłyszą!
– Wierniomsja, uwidzisz – uspokajał ojciec. – Jeszcze wspólne wnuki u nas budut. – Matka i baba Olga, każda na swoim łóżku, przysłuchiwały się w milczeniu mężom i oczami wyobraźni spacerowały po swoich domach. Doglądały zagonów w ogrodach, piekły chleb w wielkich, kaflowych piecach.
Matka spodziewała się wtedy pierwszego dziecka – mnie – choć wszyscy podejrzewali, że urodzi syna. Wyglądała zbyt ładnie jak na córkę: córki odbierają urodę. Ale ona należała do tych kobiet, które w ciąży rozkwitają jak piwonie. Odmienny stan bardzo jej służył: krągłe biodra i pełne piersi, mimo że okryte łachmanami, przykuwały pożądliwe spojrzenia. Dlatego jeśli matka wychodziła na targ, zawsze udawało się jej dostać coś za bezcen, czasem nawet za darmo. To głównie dzięki niej ten czas na bieżeństwie moi rodzice przebyli we względnym dostatku, tak słyszałam.
Dziad Jozik też nie pozostawał obojętny na jej wdzięki. Zerkał na nią ukradkiem, gdy przebierała się za zasłoną lub gdy wsuwała się w samej halce do łóżka. Skąd to wiem? Od niej samej. Była wtedy jeszcze młoda, ale na pewno nie naiwna. Zdawała sobie sprawę ze swojej urody oraz z tego, że z kolei baba Olga nie należała do piękności. Wszyscy pochodzili przecież z Jałówki, a we wsi ludzie gadają i często wiedzą o człowieku więcej niż on sam o sobie. Mówiono na przykład, że dziad Jozik ożenił się z Olgą raczej z litości niż z miłości. Starszy o dwadzieścia lat, wziął sobie za żonę tę, która wydawała mu się silna i wytrzymała jak krowa. Jedną żonę już pochował – zmarła w połogu razem z dzieckiem – teraz potrzebował takiej, która poradzi sobie z porodami i z ciężką pracą. Baba Olga spełniała te niewygórowane oczekiwania, a ponieważ groziło jej niechybne staropanieństwo, przyjęła swojego podstarzałego pana młodego jak wybawcę. Była w niego wpatrzona jak w obrazek i wierna jak uratowany pies. Dlatego gdy zauważyła, że jej mużczyna patrzy w innym kierunku, nie mogła się z tym pogodzić. To wtedy znienawidziła moją matkę. Przeklinała ją na każdym kroku. „Suka, obyś zdechła razem z twoimi parszywymi szczeniakami!” – wykrzyczała jej to kiedyś, jeszcze w Mińsku, po moich narodzinach. Matka obwiniała potem babę Olgę za swoje wszystkie nieszczęścia: była brzemienna jeszcze dziewięć razy, a przeżyliśmy tylko ja i Michał. Nieustającą wzgardę i niechęć swojej teściowej dostałam w spadku: jako córka swojej matki.
Całe to złorzeczenie i przekleństwa samej babie Oldze też nie przyniosły nic dobrego. Dziad Jozik oddalał się i to nie była wina mojej matki. Nie udało mu się zbudować szczęśliwego małżeństwa na litości, z czasem nie umiał już ukryć braku uczucia. Choć z tego, co wiem, dziad Jozik nigdy nie zdradził żony ani nie podniósł na nią ręki, nie był też specjalnie czuły. Nie kłócili się bardziej niż inne małżeństwa, a w domu oddał babie Oldze absolutną władzę. Ale nigdy nie rozmawiali ze sobą o niczym innym niż o gospodarce, wydatkach i dzieciach. W tej kolejności. Z wiekiem pił coraz więcej, znikał na kilka dni i wolał spać na leżajce niż z nią w jednym łóżku. Ludzie gadali, że podobno po pijaku płakał czasem po pierwszej żonie i zżymał się, że lepiej żyć samemu niż w kiepskim towarzystwie.
Tak czy inaczej, słowa mojego ojca o powrocie z bieżeństwa ziściły się. Kilka miesięcy później obie rodziny wróciły do domu, do Jałówki. Na miejscu okazało się, że nie było do czego wracać. Niemcy, którymi straszono, nigdy tu nie dotarli, ale zamiast nich przez nasze wsie jak szarańcza przewaliły się stada szabrowników. Znikły meble, wiele chat spalono, nawet płoty się nie ostały – rozebrane najpewniej na opał. Zagrabiono i zdewastowano wszystko, co dało się unieść lub zniszczyć. Gdyby to było możliwe, te zmaltretowane pola i łąki też zapakowano by na wozy i sprzedano gdzieś za psi grosz. Na szczęście my, ludzie stąd, to wytrzymały naród. Ani bieżeństwo, ani wojna nie były pierwszymi kataklizmami, które odebrały nam wszystko. Zostaliśmy wyciosani z polnych głazów, byliśmy zahartowani przez mróz, zaimpregnowani przez samogon i płodni jak nawieziona gleba. Mieliśmy skórę twardą jak podeszwy, a nasze ramiona mogły udźwignąć niejedną klęskę. A te przychodziły do nas regularnie, jak zima po jesieni – mała śmierć. Po każdej z nich zaczynaliśmy wszystko od nowa, odradzaliśmy się i wpuszczaliśmy korzenie jeszcze głębiej, wiedząc, że niebawem kolejny cykl się dopełni i znowu zmiecie wszystko, co stworzyliśmy.
– Po co przyszłaś? Jeśli umieram, a ty masz mi w tym towarzyszyć, to już wolę, żeby sam czart po mnie przyszedł! – rzuciłam gniewnie w stronę baby Olgi, która świdrowała mnie wzrokiem. […]
– Umierać trzeba szybko – podjęła po jakimś czasie. – W umieraniu nie chodzi o ciebie, ale o tych, którzy zostają. Jak człowiek ma trochę przyzwoitości, to się zawija raz-dwa, żeby nikomu nie nadojeść. Mój Jozik – wystawiła do mnie kciuk w geście wyliczania – wpadł po pijaku do rowu i czy serce, czy udar, nie wiadomo, ale już go zimnego nad ranem znaleźliśmy. Ja – odgięła palec wskazujący – w dwa dni, jak się położyłam, to się skończyłam, nikt mi tyłka nie podcierał. Twój ojciec – ten to dopiero! – koń go kopnął i minuta osiem po sprawie. Nawet twoja matka, była, jaka była, ale przy porodzie ducha wyzionęła. Rodziła te bachory na własną zgubę. A Anton? O, a Anton jak stał, tak runął: przyjechała karetka i na stole mu serce stanęło. Wszystkim poszło gładko, nikim się nie zajmowałaś, a ty własnej córce takie świństwo robisz! Ona się kładzie i będzie umierać. – Baba Olga popatrzyła w górę, wywróciła oczami, a potem popukała się w środek czoła. – Batiuszkę każe wołać dzień w dzień, tyłek sobie wycierać. Co ty za sceny robisz? – Wycelowała we mnie oskarżycielski palec, który już od dłuższej chwili zdawał się perorować po swojemu. – Jeszcze nie twoja pora, wstawaj i zabieraj się do roboty! Całe życie lenciajka z ciebie była, Zinka. Przestań się pieścić. […].
***
Czarny jest dla wdów, a mnie przecież nikt nigdy nie umarł. Nie straciłam dzieci na żadnej wojnie, nie pochowałam męża, nawet nie byłam na pogrzebie ojca, bo akurat wyjechałam na konferencję w Moskwie. Matka miała rację, to nie mój kolor.
Lato 1963 miało być latem mojego życia. Właśnie odbywał się pierwszy festiwal w Opolu i gdy szło się ulicami Warszawy, z otwartych okien dolatywały dźwięki Piosenki o okularnikach. Całe miasto rozbrzmiewało słowami Osieckiej. Tak widzę tamte tygodnie, tak na zawsze pozostaną w mojej pamięci.
Szykowałam się wtedy do swojego pierwszego wyjazdu za granicę. Boże, jaka ja byłam podekscytowana! Nie wiedziałam jeszcze, że połowę dorosłego życia spędzę w zimnych hotelach, na brudnych dworcach, na obcych lotniskach. Że tyle godzin mojego życia upłynie na odprawach celnych i kontrolach granicznych. To była moja pierwsza podróż i martwiłam się tylko tym, by mieć odpowiedni strój kąpielowy i okulary przeciwsłoneczne. My, trzy najlepsze studentki rusycystyki, jechałyśmy nad Morze Czarne, „zacieśniać stosunki i dokonywać wymiany intelektualnej ze studentami bratnich narodów”. Powierzono nam „misję reprezentowania nie tylko uczelni, ale przede wszystkim całego kraju”, jak z namaszczeniem oznajmił dyrektor instytutu, a my pokornie kiwałyśmy głowami. Żadna z nas nie dojechała w życiu dalej niż do Warszawy, a teraz władze uczelni wysyłały nas na bułgarskie plaże. Czy mogło nam się jeszcze bardziej poszczęścić? […]
Z podróży pamiętam przede wszystkim monotonny stukot kół, mdły zapach potu i okropny tłok. Jechałyśmy nocnym pociągiem relacji Warszawa– Budapeszt. Z przedziałów dobiegały mnie jednostajne oddechy, czasem chrapanie. Wciśnięta między walizki na korytarzu przyglądałam się śpiącym pasażerom. Były to głównie kobiety w średnim wieku, mężatki ze złotą obrączką na spuchniętym palcu. Mimo znużenia czujnie przyciskały do biustu swoje torebki. Fałszywe turystki, które w kraciastych pękatych pakunkach ukrywały towar na sprzedaż. Za kilka dni wrócą tą samą drogą, wioząc w zamian skarby, których u nas brakowało: węgierskie wina, ładne ubrania, podpaski. Były jak moja matka, która podczas wyjazdów do Moskwy szmuglowała swojską kiełbasę, by w drodze powrotnej przewozić w staniku skarpetki, a złoto w majtkach. Patrzyłam na ich czerwone twarze, pomalowane paznokcie, spracowane dłonie i myślałam o tym, by nigdy nie być jak one.
Pociąg do Bułgarii, który łapałyśmy następnego dnia na Keleti, był już zupełnie inny. Słoneczny, radosny. Większość podróżnych stanowili studenci, którzy – jak my – jechali na wakacje. Jakiś Jugosłowianin przygrywał na gitarze, z okna wychylały się smukłe Węgierki i szczebiotały coś po swojemu, z przedziałów dolatywały rosyjskie dowcipy. To właśnie tam, zanim jeszcze pociąg ruszył z dworca, poznałam Saszę. Znowu nie było gdzie siedzieć, już rozkładałyśmy się koło toalety, kiedy on odstąpił mi swoje miejsce. Na mój widok podniósł się od razu, bez słowa przejął moją walizkę i ulokował ją na półce. Pamiętam, że pomyślałam wtedy, zupełnie dla siebie nieoczekiwanie, że chciałabym mieć takiego męża.
Sasza robił w Moskwie doktorat z językoznawstwa i władał pięcioma językami, czym niesłychanie mi zaimponował. Latem pracował jako przewodnik, jeździł z zamożnymi moskwiczanami po Bałkanach. Ojciec zginął w czasie wojny, wychowywała go matka. Opowiedział mi o tym jeszcze w pociągu, gdyż całą podróż i tak spędziliśmy, rozmawiając na korytarzu. W Bułgarii wysiadałam już beznadziejnie zakochana.
Nie wzięłam udziału w ani jednym seminarium, a ze spotkań integracyjnych z innymi studentami nie pamiętam nic. Czas na turnusie dzielił się na ten spędzony z Saszą i na ten odmierzany do kolejnego spotkania. Nie liczyło się nic więcej. Miałam szczęście: koleżanki, chyba trochę zazdrosne, pomagały mi się kryć. Według oficjalnej listy obecności większość pobytu przeleżałam w łóżku z powodu zatrucia. Tak naprawdę, gdy turyści Saszy wylegiwali się na plaży, my chodziliśmy brzegiem morza, zadeptywaliśmy uliczki pobliskich miejscowości i bez przerwy, bez przerwy ze sobą rozmawialiśmy. Po rosyjsku, po polsku, trochę po angielsku, choć nie znałam angielskiego wtedy tak dobrze. Z każdego języka braliśmy to, co było nam potrzebne, i wykorzystywaliśmy po swojemu, tworzyliśmy własny dialekt. To wtedy odkryłam, jak bardzo przez trzy lata studiów się myliłam: zawsze sądziłam, że najważniejsza jest poprawność i czystość językowa; pouczałam rodziców, że mówią źle, że nie znają własnego języka… Teraz odkrywałam, że matka przez cały czas miała rację: najważniejsze było porozumienie! Język był tylko medium, przez które, jak po drucie telefonicznym, niosła się prawdziwa treść.
Byłam zakochana pierwszy raz w życiu i ufałam Saszy absolutnie. Nie musieliśmy nic ustalać, składać sobie wielkich obietnic. Wielkie gesty ani deklaracje nie były w tamtych czasach potrzebne. Nie rozważaliśmy kwestii, „czy będziemy razem”, ale „kiedy”. Turnus się kończył: studenci „bratnich narodów”, w tym ja z koleżankami, wracali do swoich krajów, a majętni moskiewscy turyści wyruszali w dalszą podróż, do Skopje. Sasza postanowił, że odwiezie ich na miejsce, zamelduje w hotelu Macedonia przy dworcu i przekaże kolejnemu przewodnikowi. Nie chciał już kontynuować podróży. Miał jak najprędzej wrócić do Moskwy, załatwić dokumenty i przyjechać do Polski, do mnie.
Ostatni wieczór w Bułgarii pamiętam najlepiej z całego wyjazdu. Studenci z naszego ośrodka zorganizowali pożegnalną potańcówkę, na którą zaprosiłam Saszę. Miałam na sobie czerwoną sukienkę, a we włosy wetknęłam biały kwiat zerwany w czyimś ogrodzie. Denerwowałam się. Wypatrywałam jego twarzy wśród tłumu młodych mężczyzn, co jakiś czas odmawiałam zaproszenia do tańca, aż w końcu zostałam zupełnie sama pod ścianą, pozostali wirowali na parkiecie. Kiedy wreszcie się zjawił, pomyślałam, pamiętam to dokładnie, że nigdy nie widziałam przystojniejszego mężczyzny. Nie zauważył mnie, ale ja wypatrzyłam go od razu: miał na sobie białą koszulę i ciemne, garniturowe spodnie. Jego elegancja odstawała od wakacyjnych strojów, przyszedł ubrany jak na oficjalne spotkanie, nie jak na potańcówkę. Teraz, po tylu latach, mogę już to powiedzieć: Sasza wcale nie był przystojny. Każdy mężczyzna, z którym się potem spotykałam, był przystojniejszy, ale moje zakochane oczy widziały go inaczej. Nikogo potem już tak nie kochałam, nikt mi się tak już potem nie podobał. Wyszliśmy na zewnątrz, bo choć bardzo chciałam z nim zatańczyć, Sasza uparł się, że musimy wyjść. Wtedy nagle ukląkł i zapytał mnie o rękę. Niedaleko od ośrodka znajdowała się mała cerkiew. Nalegał, byśmy poszli tam natychmiast, dlaczego nie mielibyśmy pobrać się teraz?
Kiedy zastanawiam się nad tym jako ponad sześćdziesięcioletnia kobieta, wszystko to wydaje mi się szaleństwem. Może byłam młoda, głupia, naiwna… ale zgodziłam się, bez wahania. Pamiętam, jak szliśmy po zmroku wzdłuż plaży, trzymając się mocno-mocno za ręce, tak szybko, że prawie biegliśmy. Pędziliśmy, by wziąć ślub w jakiejś małej cerkwi na krańcach Bułgarii. Przyświecała nam irracjonalna nadzieja, że jeśli się teraz pobie- rzemy, Bóg nas wesprze i wszystko będzie dobrze. Śmialiśmy się do siebie na myśl, że za chwilę będziemy mogli zwracać się do siebie per mąż, per żona. Do końca życia będę żałowała tego, że cerkiew była zamknięta. To było jak przekłucie napompowanego balona. Płakałam.
Pożegnaliśmy się następnego dnia, na dworcu – każde z nas odjeżdżało w innym kierunku. Nie mieliśmy dużo czasu, pocałowaliśmy się tylko, Sasza wniósł moje bagaże do przedziału i przez okno zawołaliśmy do siebie: „Do zobaczenia!”. […]
Po dwóch dniach podróży wysiadłam w Białymstoku zmęczona, ale podekscytowana. Czekałam na ostatni pociąg, do Waliły-Stacji, skąd ojciec miał mnie odebrać furą. Kręciłam się po peronie, przeglądałam prasę w kiosku. Wtedy, w „Trybunie Ludu”, zobaczyłam nagłówek: „Akcja ratunkowa dla ofiar trzęsienia ziemi w Skopje”. Zadrżałam. Pamiętałam urywki tekstu, po których z niedowierzaniem się ślizgałam się wzrokiem: „Katastrofalne trzęsienie ziemi w przeszło stuosiemdziesięciotysięcznym mieście Skopje wstrząsnęło całą Jugosławią. Tragedia zaskoczyła uśpione jeszcze miasto 26 lipca wczesnym ranem. Blisko 80 procent budynków uległo zniszczeniu. Jak domek z kart runęły dwa hotele Macedonia i Skopje”.
– „Jak domek z kart runęły dwa hotele Macedonia i Skopje”… – powtórzyłam jeszcze raz, na głos, i zemdlałam.
Nigdy nie powiedziałam rodzicom o tym, co się wydarzyło. Gdy ojciec odbierał mnie ze stacji, myślał, że milczę, bo jestem zmęczona po podróży. Sam nie był nigdy rozmowny, więc się niczego nie domyślił. Moja cisza była mu na rękę. W domu ukrywałam się w swoim pokoju i płakałam. Chowałam głowę w poduszkę i zakrywałam usta. Mówiłam, że się uczę, więc nikt mi nie przeszkadzał, matka chodziła wokół mnie na palcach.
Przez jakiś czas, może przez kilka miesięcy, próbowałam się łudzić, że Sasza ocalał. Może nocował w innym hotelu, może w Macedonii nie było miejsc. A może wcale nie nocował w Skopje: odstawił turystów i jeszcze tego samego dnia złapał pociąg do domu. Słałam mu listy na jego moskiewski adres; długie listy, w których opowiadałam, jak ja się, głupia, przestraszyłam, czytając o trzęsieniu ziemi, a on ma się przecież całkiem dobrze i na pewno się ze mnie, naiwnej, teraz śmieje. Pisałam, że czekam na niego, że wyobrażam sobie nasze spacery po Arbacie i wspólne wieczory wypełnione pracą i książkami. Aż któregoś razu, jakoś zimą, wróciły do mnie wszystkie w jednej dużej kopercie – otwarte – z dołączoną krótką wiadomością po rosyjsku; „Proszę więcej nie pisać. On nie żyje. Matka”. […]
***
Upał okropnie nam dokuczył. Ostatnie dwa tygodnie spędziłyśmy, wylegując się w ogrodzie, popijając białą oranżadę lub wodę z cytryną. Mama była słabsza i senna, mnie bardziej niż zwykle doskwierało serce. Było tak gorąco, że nawet psom na ulicy nie chciało się szczekać, a kundel sąsiadów przestał się pojawiać. Ciszę przerywały odgłosy spadających w trawę jabłek. Patrzyłyśmy beznamiętnie, jak stopniowo brązowieją. Pozwalałyśmy im gnić, tak samo jak niepostrzeżenie my też ulegałyśmy butwieniu.
Podczas tych nagrzanych godzin, które przepędzałyśmy nieruchomo w milczeniu, nie byłyśmy matką i córką. Łączyło nas coś znacznie silniejszego: łączyło nas trwanie, trwanie w naszych starych, niedołężniejących ciałach, z których stopniowo wyparowywało życie. Czułyśmy się jak współtowarzyszki w niezauważalnym umieraniu.
Dzisiaj się w końcu ochłodziło i od rana wstąpiły w nas nowe siły: smażyłyśmy konfitury z porzeczek, które obrodziły tego lata. W Jedynce leciała Anna German, mama nuciła sobie pod nosem. Dołączyłam do niej i „niech was tulą w ramionach Orfeusze pijani…” śpiewałyśmy już razem, na cały głos.
Śmiała się do mnie, a ja patrzyłam, jak jej zmarszczki układają się w zwielokrotniony uśmiech. Czerwony sok z porzeczek ściekał nam po dłoniach.
***
Musiałam wyjść na świeże powietrze: piec kaflowy hajcował od rana i od rozpalonej płyty zrobiło się w kuchni strasznie duszno. Od tych wszystkich porzeczek mogło zakręcić się w głowie. Głos Anny German oddalał się. Jak to dobrze, że upał wreszcie zelżał. Opadłam na leżak w ogrodzie i wyciągnęłam się wygodnie. Promienie słońca przebijały się przez liście starej papierówki. Przybiegł pies sąsiadów. Z czerwonej, bezwładnej dłoni zlizywał zaschnięty sok.
Fragment opowiadania z 16. numeru kwartalnika „Nowy Napis. Liryka. Epika. Dramat”.