Nowy Napis Co Tydzień #208 / Sploty
Wyłaniasz się, szkoło, na horyzoncie jak wielkie, blade, zgaszone słońce. Obmywa cię sennie świt, a moje dłonie dogania duszność. Chowam je śpiesznie w kieszeniach, chronię omdlałe chłodem przed chaosem dźwięków, których odległy zaczyn przeczuwam, przekraczając granicę między terenem szkolnym a bezbronnym, zdeptanym chodnikiem. Ciężar twojej bryły wdrukowuje się w podwzgórze. Moje hormony odpowiadają zgodnym szumem na widok ciebie, przelewają się sennie, półprzytomnie namnażają gdzieś we mnie. Oto przekroczony próg pierwszy, drugi, trzeci, zagłębiam się w twoje trzewia, szkoło. Schodzę w dół jak Dante, liczę twoje kręgi. Oto szatnia, czyjeś trampki, czyjeś skarpetki pośpiesznie, ze skrępowaniem się z nich wyłaniają i czym prędzej chowają w butach na zmianę.
Jeszcze przed pierwszą lekcją nasze mózgi elektryzują impulsy zaskoczeń w postaci sieci nierozerwalnych powiązań. Wyrwani z mętnej szarości poranka przypominamy sobie o nieskończonym szeregu zobowiązań. Twoje korytarze, szkoło, najeżone są mikronośnikami pamięci. Inhalujemy się jaskrawymi drobinami nieubłaganego poniedziałku: odpytywanie na biologii, praca domowa z matematyki, wypracowanie na polski, prezentacja na informatykę, strój na WF, wpłata na wycieczkę, kanapka na drugie śniadanie. Są wśród nas zawsze i ze wszystkiego przygotowani: ich jaśniejące postaci tryumfują łagodnie i cicho.
Ja o niczym nie zapominam. Echo moich kroków się nie rozlega, gdy idę, nie patrzę nikomu w oczy, ale mam głowę na karku i krótko obcięte paznokcie. Lękowy model przywiązania każe mi trzymać blisko przy sobie plecak z lisem, do którego kolorystycznie dobrałam skarpetki, i zawsze uśmiechać się w odpowiedzi. Mam za mało kilogramów, za dużo obowiązków, za dużo nawiązanych na Messengerze rozmów z ostatniej doby, rozmów, które wypełniają mi wieczory i poranki w drodze do szkoły. Nie dopuszczam do siebie myśli, że takich jak ja są tysiące. Rozpaczliwie szukam mało znanych zespołów, starannie wybieram paletę ulubionych kolorów, a na przedramieniu wizualizuję sobie upragniony, niepowtarzalny, niepodrabialny tatuaż, który sobie kiedyś zrobię. Co parę tygodni inny. Kiedyś będę lekarką, ale teraz idę na historię, jeszcze nie wiem, że zgłoszę się do odpowiedzi, bo przyjdzie mi do głowy, że lepiej się zgłosić teraz, po dwóch nowych lekcjach od rozpoczęcia nowej partii materiału, niż na za tydzień wkuwać z trzech tematów. W lutym, po feriach, jest gęściej, ale przynajmniej rozumiem, że jestem, i wiem, że istnieję. Gdyby w naszej szkole dzwoniły dzwonki, jeden z nich już by rozbrzmiewał. Ja i moje cele idziemy na lekcję: w głowie pielęgnuję osobną przestrzeń na studia medyczne i obok na piątkę z przyczyn I wojny światowej.
Jesteśmy obliczalną miksturą, dokładnie po czterdziestu pięciu minutach zmieniamy konsystencję, tracimy gęstość i rozpływamy się w różne strony. Spływa na nas radiowęzeł, odpalony po końcu pierwszej lekcji. Zgodnie niezgodny pomruk wisi w bezruchu między salami. Wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, dokąd to prowadzi, ta nierówno obstrzyżona fabuła i bezmiar jej różnobarwnych nitek, wątków.
– Dzień dobry.
– Dzień dobry.
– Dzień dobry.
Złap mnie za mój jaskrawy fiolet. Gdy idę, wieszają się na mnie spojrzenia. Zgadują, w jakim dziś jestem nastroju. Nie wyglądam jak ktoś, kto poszedł spać nad ranem. I bardzo dobrze, bo nie za to mi płacą. Płacą mi za wyglądanie i mówienie na poziomie, trzymanie się w pionie i udawanie, że pachnę jak edukacyjny sukces. Odstukane studia, trafnie wyprofilowane założenia, które się skleiły z przyszłością. Otwieram swoją salę z oknami na południe. Uczniom tu za gorąco, ale mi dobrze, szczególnie gdy do środka wpycha się świergoczący bezmiar wiosny. Tylko gdy jest jasno, można uczyć z sensem i do końca. Lekcje spowite w cieniu ciągną się bez puenty, podsumowania, powtórzenia, utrwalenia. A teraz jest luty, po feriach nadal ciemno. Pstryknięciem włączam żarówki, wypalają umęczenie z uczniów, uczennic i ze mnie. Światło jest rozmnożone odbijaniem się w gablotach, w których straszą niedotykane latami książki, stare podręczniki, stare słowniki, nikt nie mówi na głos, że się już nigdy nie przydadzą, że nie mają sensu, bo jest Wikipedia.
Bezsens wisi nad nami wszystkimi pokryty przeźroczystością rutyny. Rozpościera się jak niewidoczna wata z kurzu oblepiająca szczelnie sufit. Czasem, bardzo rzadko, ktoś zerka w górę, przypomina sobie o tym zagrożeniu – że bezsens zawali nam się na głowy – po czym zamiera w bezdechu na kilka sekund dla przeprocesowania całkowitego wyparcia. Bez tego zerującego mechanizmu obronnego żadne z nas nie byłoby w stanie wrócić do nauki ani nauczania. Nic tak skutecznie nie usztywnia szkolnych gmachów jak kleista normalizacja bezsensu. Powoduje nami automatyzm, gdy przepisujemy do znoszonych zeszytów: lekcja, temat, data. Co przytomniejsi z nas trzeźwo to pomijają, a naprawdę obudzeni – noszą jeden zeszyt do kilku przedmiotów, a czasem nawet odzyskują kilka, kilkanaście minut życia, bezgłośnie i chyłkiem bawiąc się pod ławką telefonem albo ucząc się ukradkiem na ważniejszy przedmiot, do ważniejszego testu.
– Kto z was nie korzysta z toalety, niech wyjdzie, proszę.
Jestem łagodnie zaskoczony, gdy nowa nauczycielka myśli, że może nas powstrzymać przed paleniem papierosów w męskim kiblu. Jest luty, nie będziemy chodzić z tym do parku. Ma nowe ubrania i jasne, kręcone na lokówkę włosy. Pewnie wydawało jej się, że coś zmienia – gdy układała włosy, gdy zaczynała pracę w szkole, gdy wybierała specjalizację nauczycielską, gdy kupowała marynarkę i buty za jedną piątą swojej pensji. Z autentyczną czułością okłamuję ją, że niczego nie jaramy, że jej się, pani profesor, wydaje. E-papierosa zdążyłem schować tam, gdzie zawsze. Rechoczących pod nosem pierwszaków uciszam spojrzeniem – trzeba nie mieć poczucia przyzwoitości, by śmiać się z tego, że dziewczyna się troszczy.
A my nie jesteśmy nicią, jesteśmy supłem, czarnym supłem. Mamy obcięte króciutko włosy, czarne paznokcie i bluzy, napisy, kolczyki, flamastrami planowane tatuaże, czarne makijaże, tylko nasze dusze są białe i niezamazane. Jesteśmy nieheteronormatywnymi wegankami. Mamy plakietki z klepsydrami Extinction Rebellion. Czasem mamy wrażenie, że tylko my dwie wiemy, co się dzieje. Z wrażenia czasem brakuje nam powietrza. Albo nie jemy, albo jemy dużo i byle co, byleby nie mięso. Wykluwają się w nas lęki, rozpełzają spojrzeniami trwożliwie rzucanymi spod gęsto tuszowanych rzęs. Jesteśmy zbyt dojrzałe, by planować przyszłość. Wiemy, że niedługo wszystko runie. Stąpamy ostrożnie naszymi nogami w porwanych rajstopach, zostawiamy jak najmniejszy ślad węglowy, robimy wszystko powoli, podejrzliwie, jesteśmy wysoko wrażliwe i mamy na uszach słuchawki. Kręcimy nosami na ironiczne ścieżki w szkolnym radiowęźle. Wgniatamy spojrzeniami wszystkie przaśne kawałki, które mają być zabawne. Gdy nam już bardzo ciężko, wysyłamy sobie zdjęcia żyletek. Za cztery i sześć lat nadal będziemy się nosić na czarno, za dekadę już nie. Na razie jest najczarniej, bo luty, bo zimno, nie można nie mieć czarnego płaszcza, szalika.
Jedna z nich nosi krzyżyk Ankh i nawet nie wie, co on oznacza. Ale nigdy z nimi nie rozmawiałam i nie będę z nimi rozmawiała. Wiem, co by powiedziały:
– Weź już nic nawet nie mów, Kaśka, na ten temat. Chodzisz do kościoła i siema, problemu nie ma. Twoje problemy rozwiązuje za ciebie gotowiec – katechizm.
A to nie jest do końca tak, że rozwiązuje za mnie. To ja wybieram to rozwiązanie. Mam przykazania zinternalizowane i na stałe osiadłe, ale też margines na powątpiewanie, też rozważałam przerywanie nadgarstków, chociaż jeśli będziesz mnie oceniać po jasnym swetrze, to tego nie zobaczysz. A wszędobylski szkolny ostracyzm nikogo nie ocali. To tylko nędzna próba odzyskania równowagi w świecie, w którym każdy próbuje zbudować jakąś relację nadrzędną i w niej dominować, bo w środku się czuje zerem. Niedawno było Ofiarowanie Pańskie, modliłam się o pojednanie ze wszystkimi w mojej klasie. I żebym znalazła choć kilka przyjaznych chwil na udawanie, że się zastanawiam, czy aborcja lub eutanazja powinna być dopuszczalna, gdy ja nie czuję się akceptowana, czuję się sama. Dziś piątek, a ja może nawet plasterek szynki bym zjadła, żeby tylko stać się dopuszczalną, normalną. Tak bym wybrała, gdyby szkoła była teatrem. I tak nikt by nie zauważył, większość klasy nie odnotowuje nawet, że piątek jest postny, zresztą nie jestem tutaj najchętniej obserwowaną aktorką. Odwracam się na pięcie w samej sobie, oddech, oddech.
Luty nie jest miesiącem. Luty jest uczuciem. Uczuciem biorącym się z ciężaru zimowych butów, braku zieleni, odpoczynku podczas ferii w marazmie domowego zacisza. Wszystko to klisza, tanatyczna zima, gdy wszystko śpi, bezśni. Gęściej i więcej niż wcześniej wdychamy nawzajem siebie, bo w obliczu covidowych obostrzeń dostrzegamy wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej cząsteczki, od których ciąży skażeniem przestrzeń. Nie ma już przejrzystości powietrza. Nawet to filtrowane maseczkami bawełnianymi jest już jakieś zagrzane, używane. Wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej klaruje się chcenie czystości i chłodu. Żeby tak być nagle w górach, w lesie, na plaży, i żeby był letni zmierzch, a po nim żeby można było spać bezpiecznie i w cieple pod gwiazdami. Nie chcemy się dusić w budynku, chcemy chodzić boso po piasku, chcemy zbierania malin, pisania wierszy, chcemy się wyrwać z tej sali i tańczyć. Chcemy robić sobie nawzajem wieńce z kwiatów. Może też malować obrazy albo uprawiać ogrody. Chcemy dla siebie sielanki, słońca, gałęzi, jodu, trawy. Ale nie możemy, bo jesteśmy tu przywiązani.
Szczelnie przysznurowany do mojej ławki robię zadanie z matmy. Ocalam swoje indywidualne znaczenie, dając przepisać równanie innym osobom w klasie. To jedyny czyn moralnie zasadny, jaki będę miał możliwość zaoferować dziś światu. Moim światem jest dziś zbieranina rówieśnicza, do której jestem chcąc nie chcąc przywiązany. Mało kto istnieje tu dla mnie naprawdę. Na pewno botami nie są dla mnie ci, którzy jak ja biorą tabletki szczęścia, cukierki na depresję. Konsultujemy między sobą recepty.
– Mi też to kiedyś moja przepisała, ale miałam problemy ze spaniem.
– Przez pierwsze dwa tygodnie pewnie nastrój ci spadnie, zanim się podniesie.
– Od tego cera ci się polepszy.
– Po tym miałam wysypkę, swędziała i gryzła.
Wiem, czemu wychowawczyni na mnie patrzy tak czujnie. Dziewczyńskie próby samobójcze prawie nigdy nie są skuteczne, ale jeśli koleś chce dobrowolnie pożegnać się z życiem, to raczej mu wyjdzie, takie są statystyki policyjne. Ale nie każdy ma myśli es, gdy jest w depresji. Ja nie mam takiej potrzeby, by przerwać to wszystko. Po prostu tęsknię za czasem, gdy cokolwiek mnie cieszyło. A teraz całokształt korzyści się rozmywa, siła odpływa, ciągle siedzę albo leżę i nie spokojny, tylko tak potwornie, straszliwie zmęczony. Okazuje się, że to problem, gdy wszyscy dokoła czegoś chcą. Ale rozumiem, że co innego może być ulgą. Znajdę swoją ulgę i będę wolny, tak naprawdę wolny, z uwzględnieniem od i do wolności. Wolny od wymagania, wolny do samodzielnego ustalania, co jest dla mnie ważne, ważniejsze, najważniejsze, co do olania, o której chcę zacząć poranek. Jeżeli będę wolny, to wiem, że sam ustalę, o której zasnę. Bez przewalania się w cholernej pościeli, dlatego że czuję się więźniem i z roku na rok nie jest mi wcale lepiej.
Nie mam żadnych słabości, gdy sama przenoszę z jednego miejsca na drugie cały gar zupy dobrej, pomidorowej, dla wszystkich tutejszych głodnych. Szoruję do czerwoności ręce, w rękawiczkach jestem, gdy nakładam jedzenie na talerze. Marudzą, wybrzydzają, a i tak zjadają, i bardzo dobrze, jedzenie podajemy zdrowe, domowe. Tak, na stołówce od rana pachnie obiadem, szczególnie gdy luty i okna są szczelnie pozamykane. Cieszę się, gdy jedzą tu u nas razem, grupami, niektórzy tylko siedzą sami albo jedzą z telefonami, ludzie kochani, kto to widział? Z tymi smartfonami? To chyba tylko po to, żeby nie być samemu, dlatego nie komentuję tych ich telefonów na głos. Niech jedzą na zdrowie, choćby i z telefonem. Najważniejsze, by zdrowo rośli.
O, jak bardzo rośniemy. Rośniemy w bezsiłę. Każde z nas jest sam na sam z konsumpcjonizmem, każde nosi w sobie własne poczucie braku, a tym, co popycha nas naprzód, jest właśnie domniemane wybrakowanie, poczucie bycia niewystarczającymi. Jesteśmy tym zszyci – staraniem, próbowaniem, dążeniem, oczekiwaniem ze świadomością, że tacy, jacy jesteśmy dzisiaj, przedstawiamy sobą zbyt mało. Możemy liczyć tylko na to, że w przyszłości osiągniemy wystarczająco wiele, by wywalczyć sobie swoje miejsce na poczucie wartości. Że dostaniemy w szkole świadectwa z paskiem, awans na mianowanie, wzorowe zachowanie, podwyżki, dobrze zdamy maturę, oddamy nauczoną klasę z tryumfem, dobrze wyjdziemy na zdjęciach ze studniówki. Wreszcie będziemy spełnieni, wreszcie się ogrzejemy lub opalimy, upijemy, nasycimy.
Oddalam się od ciebie, szkoło, na odległość swojego sznurka. Związana nim w pasie przemierzam ulice jeszcze wygasłe, bo większość ludzi nadal jest w pracy. Przekroczyłam próg mieszkania, ale jeszcze nie jestem w domu. Jeszcze tylko ułożę sprawdzian, wydrukuję, skseruję, prezentację przygotuję, dokończę pisać przedstawienie na koniec roku, dodam kartę wycieczki, usprawiedliwię nieobecności, odpiszę rodzicom na maile, wstawię oceny, zadzwonię do dyrekcji, zgubię rytm i go odnajdę dzięki oddychaniu, oddychaniu. Już zaraz będę w domu. Przywita mnie miękka ciemność, księżyc, może cicha muzyka. Wezmę prysznic, napiję się mięty. I zaraz już będę w domu.
Opowiadanie wyróżnione w konkursie SNUJ STORY 2022, ukazało się w kwartalniku „Nowy Napis. Liryka, Epika, Dramat” nr 16 (2022).