06.07.2023

Nowy Napis Co Tydzień #210 / Kwartet malborski. Epizod drugi: Przebudzenie w cieniu jabłoni

Tragedią naszych czasów jest to, że myślano, iż można metafizykę w ogóle odrzucić i zastąpić ją albo tylko wiarą, albo naukami szczegółowymi. To są dwa błędy fideizmu oraz scjentyzmu pozytywistycznego i neopozytywistycznego. Jednak metafizyka jest konieczna, bo jest próbą szukania człowieka, przygotowaniem na przyjęcie tajemnicy.

 

Stefan Świeżawski

Kajetan tej nocy spał nie więcej, niż dwie godziny, a mimo to czuł się wypoczęty. Zapewne był to wpływ ogrodu: jego atmosfery, ciszy i spokoju. Gdyby położył się nie tu, na szerokiej, ogrodowej ławce, pod starą papierówką, lecz w swoim pokoju na strychu, na pewno do szóstej, siódmej rano nie zmrużyłby oka: nie dałyby mu zasnąć skwiry i trzepoty wróbli gnieżdżących się pod dachówkami. Już po wielokroć był w podobnej sytuacji. Bo kiedy tylko gasił światło i kładł się koło północy mógł spać dopóty, dopóki nie rozbudzili go krzątający się na dole rodzice.

Poranne trzepoty i bitwy wróbli przesypiał. A może to i one wyczuwając jego obecność starały się jak najmniej hałasować. Bo traktowały go tak, jakby był jednym z nich. Bo przecież spał między nimi.

Dość jednak często zdarzało się mu, zwłaszcza latem, wracać dopiero nad ranem. Wówczas wróble nie czekały – doświadczał tego nie raz – aż zaśnie. Wprawdzie i tak prędzej czy później morzył go sen, ale nie zmrużył oka wcześniej niż przed szóstą: bo zawsze wtedy słyszał z oddalenia głos dzwonów na wieży kościoła.

A potem przesypiał całe przedpołudnie.

Pamiętając zatem swoje poranne przygody z ptakami ani przez chwilę nie zawahał się, gdzie pójdzie spać tej nocy. Wprawdzie w łóżku byłoby mu wygodniej i cieplej, ale wiedział, że kilka godzin snu w ogrodzie – a zwłaszcza przebudzenie na ławce pod papierówką – też ma swoje uroki. Nigdzie indziej jak tu i w takiej pozycji – z twarzą ku niebu – nie mógł doznawać tak pełnego narastania światłości i dnia. Słońce bowiem było daleko: za czarną przestrzenią lasów na horyzoncie, pól, ogrodów i sadów. Jego promienie docierały w poddrzewny przestwór jeszcze ostre i chłodne, ale na niebie widać je było jak mieniły się już ciepłymi barwami ametystu.

Z wolna przybywało dnia: pierwsze wróble zaczęły wyfruwać spod dachówek, siadały na rynnie i stamtąd rozglądały się na wszystkie strony lub zniecierpliwione zlatywały na podwórko i tam w piasku, a także w stosie świeżo porąbanego drewna ze starej gruszy, szukały żuków i mrówek.

Z każdą chwilą narastającego dnia zaczęły docierać do niego jeszcze inne odgłosy: idące nie tylko z wnętrza ogrodu, lecz także i spoza niego, znad drzew. Zapewne nie spod ziemi. W trawach, bowiem – tej żywej i błyszczącej skórze ziemi – trwał jeszcze spokój.

Dopiero wtedy, gdy więcej światła dotrze w poddrzewny, umykający mrok, dopiero wówczas otworzy się świat barw, szelestów i wszędobylskiej obecności pszczół, motyli i pasikoników. Zasłuchany patrzył w narastający dzień i przedzierające się przez gałęzie pierwsze promienie słońca nie mogąc uwierzyć, że to wszystko naprawdę jest rzeczywiste.

Lekkość powietrza udzieliła się jego samopoczuciu: leżał wprawdzie na twardej, ogrodowej ławce z szerokich, bukowych listew, które zaznawał całym swoim jestestwem, lecz był to raczej stan zawieszenia przypominający sen niż doskwierająca niewygodą i zewnętrznym bólem realność. Bo w istocie był zawieszony – tak to zaraz po przebudzeniu i teraz w dalszym ciągu odczuwał – gdyż wychynąwszy ze snu, z jego funeralnej przestrzeni, istniał między nocą a dniem.

Czuł się wyspany, wypoczęty po wrażeniach nocy, a jednocześnie cała widzialna, słyszalna i dotykalna obecność poranka wydawała mu się jak gdyby przeźroczystą zjawą, którą w każdej sekundzie można zniweczyć zwyczajnym przymknięciem powiek.

Z wolna poddawał się narastaniu dnia: tej niby niezauważalnej transfuzji, której ostatecznym zakończeniem będzie całkowite przebudzenie w blasku poranka. Był, stawał się: świtem, dniem, ogrodem z jego cieniami i zielono-wilgotnymi woniami. Nie, nie mógłby bez nich istnieć. A czyż te wszystkie zjawiska, miejsca, przestrzenie mogłyby istnieć bez niego?

Wiedział, że... tak. Doznawał już przecież tego nie raz, gdy leżał – jak w tej chwili, zaraz po przebudzeniu – lub kiedy kładł się z książką na tej samej ogrodowej ławce.

Nie zmieniał się ani układ gwiezdnych konstelacji ani planet. Na starej papierówce przybywało lub ubywało liści i jabłek. Zaglądały mu w tekst książki maki lub słoneczniki. Na pozór nie zmieniał się tylko on sam nie czując wtedy jeszcze upływu czasu, tego niemal niedostrzegalnego zjawiska, któremu ulegają wszyscy inni poza nim, tylko nie on. Dopiero w którejś chwili – podczas kolejnych odwiedzin – uzmysłowił sobie, że i on sam także temu zjawisku podlega. Zdał sobie sprawę z tego, że jest ono tak nieodwracalne, jak bezpowrotne były te, co i raz przytrafiające się sąsiadom ostatnie podróże, z których już nigdy nie wracali.

Ileż lat mogło upłynąć od tamtego czasu? Dziesięć? Dwadzieścia? Kajetan słyszał

niemal ich głosy, tak jakby ten miniony czas wcale nie zniknął, lecz trwał w dalszym ciągu obecny tyle, że nieco oddalony. Także wonie kwiatów, drzew, krzewów i wszelkiej ogrodowej, zielonej menażerii: chwastów czających się po kątach, traw oraz ziół oplatających drewniane płoty i na głucho zarastających niedostępne zakamarki ogrodu były takie same, jak wtedy. Na pewno takie same?

I czyż taki sam byłby ten świt gdyby nie przebudzenie na ogrodowej ławce? Noc, świt, dzień, blask światła słonecznego stawałyby się, trwałyby niezależnie od niego? Nic, zatem by się nie stało gdyby go tu – przebudzonego – nie było? Myśl ta przeraziła go, uzmysłowiła mu nagle, że nie jest niczym więcej, jak tylko... częścią tej wszechogarniającej przyrody, a więc: nocą, świtem, dniem i blaskiem światła słonecznego, które stwarzały go, potwierdzały jego istnienie.

A przecież i on sam stwarzał ten świat swoją obecnością, swoim przebudzeniem i całym swoim jestestwem. Nie lubił tego określenia „jestestwo”, ale wiedział, że tylko ono najlepiej może oddać stan jego istnienia. Oto słyszał, czuł przenikanie zewnętrznego świata w swoją „istotę wewnętrzną”. Doświadczanie: niemal białego błękitu, poddrzewnych, bezszelestnych cieni, woni liści, traw i całej budzącej się ogrodowej zieleni – oto, co rozprzestrzeniało się w jego wewnętrznym kosmosie ciała. Jakże podobne były to doznania do tych, które docierały do niego podczas nocnej obserwacji nieba. Wielki, rozgwieżdżony kosmos wydał mu się nie mniej tajemniczy, niż kosmos ogrodu z cichą, a jednak niemal dotykalną obecnością drzew, niż – wreszcie – kosmos jego ciała, przez które ledwo słyszalny szelest krwi roznosił widoki: gwiazd, planet, świtu, woni drzew i powietrza.

Zwykle zaraz po przebudzeniu szukał książki. Bo czytając nigdy nie był sam. Mógł wtedy niedostrzegalnie wędrować ze strefy snu do strefy fikcji: świata, który stawał się bardziej realny, niż świat stwarzany codziennie, rozgrywający się między ludźmi.

Nie miał pod ręką książki: nawet takiej, która mieściłaby się w kieszeni koszuli lub kurtki. Zresztą tego poranka – uświadamiał to sobie z każdą chwilą narastającej jasności –książki nie potrzebował. Bo czyż to niedostrzegalne narastanie świtu – odkrywanie, warstwa po warstwie, światłości – nie było, niby karta po karcie, odsłanianiem coraz głębszych, coraz dalszych i rozleglejszych obszarów księgi dnia?

Miał więc oto przed sobą jeden dzień z tej wielkiej księgi, która otwierała nie tylko godziny najbliższe, a wraz z nimi przestwór zjawisk i zdarzeń, ale i to, co w przeszłości – niegdyś – w tym samym miejscu istniało. Miał także przed sobą całe, nieodgadnione wnętrze tego najbliższego dnia niezauważalnie odkrywane przez niewidoczny bieg czasu...

Oto otwiera się przed nim pierwsza karta z tej księgi dnia. Z oddalenia, bowiem dobiega go szmer cichych kroków matki idącej do warzywnika: tej części rozległego ogrodu, gdzie w równych rzędach rosną pospolite cebule, czerwone buraki, gdzie pyszni się czosnek, wielkie selery, marchew i całe zastępy jeszcze innych zielonych, wysmukłych i pachnących roślin, które wchodziły potem w skład niezapomnianych ingrediencji zup, barszczy i rosołów.

Woń wilgotnej natki pietruszki dobiega go aż tu, w poddrzewnym cieniu starej papierówki, przebija nawet zapach dojrzewających jabłek i traw, które ma przecież tuż na wyciągnięcie ręki, pod ławką...

Do tego cichego szmeru kroków matki na ścieżkach warzywnika dołącza jeszcze jeden: szelest wody, którą w innej części ogrodu ojciec podlewa – spodziewając się upału – słoneczniki i młode lub niedawno zaszczepione drzewa. Za ojcem krok za krokiem niesłyszalnie przyczaja się kot. Postępuje tak zawsze nie obawiając się zamoczenia łap i swojej wspaniałej, lśniącej sierści. Przypada do ziemi, po czym – od czasu do czasu –wyskakuje w powietrze chcąc złowić nieostrożnego wróbla lub szpaka. Swoim bezskutecznym polowaniem wzbudza cichy śmiech sąsiada, który podobnie jak ojciec wyszedł wczesnym rankiem podlewać warzywa i drzewa. W chwilę potem dobiega Kajetana ich żartobliwa, nieszybka, pogawędka o pogodzie i nadchodzącym dniu.

A zaraz potem jest już śniadanie. Oto Kajetan słyszy głos matki wołającej go zawsze tak samo, niezmiennie, od kiedy tylko może sięgnąć pamięcią. Przedtem powinien się umyć.

Woda w beczce jest ciepła, pachnie poddrzewnym cieniem papierówki i jeszcze jedną, niemal nieuchwytną, wonią: zapewne jest to zapach znad nieodległych pól i lasu, a także i samego...nocnego nieba i gwiazd chłodzących przed świtem tu swoje światło. W domu pełnym snu okna otwarte na oścież. W sypialniach wietrzy się pościel.

Wieczorem będzie pachniała powietrzem ogrodowych woni nagrzanych blaskiem słońca.

Posiłek upłynie na nieśpiesznej rozmowie o sąsiadach i o tym wszystkim, co zdarzyło się od czasu jego ostatniego przyjazdu. Po śniadaniu wyjdzie przed dom.

I wówczas zazna tej ciszy i spokoju zewsząd płynących: nade wszystko z blasku i światła dnia, ale także z wnętrza drzew, mimo że będzie je rozsadzał szpaczy świst, a również i z okien na przestrzał otwartych domów. Nawet powietrze będzie potwierdzało tę atmosferę... oczekiwania, przemijania i niezmienności.

I wtedy nie po raz pierwszy ogarnie go przeświadczenie o kruchości jego życia wobec witalności ogrodu i całej, wszechogarniającej go przyrody. Nade wszystko zaś – nieba, którew tym miejscu jest od zawsze tak bliskie, rozległe i tajemnicze, i o tak nie spotykanej – szarej, jak minerał labrador – barwie w niebieskich i zielonych odcieniach – jak nigdzie indziej.

Także ogród i domy trwają niezmiennie, na przekór czasowi, za którego niewidzialnymi wrotami niepostrzeżenie co i raz ktoś znika. I już „stamtąd” nie wraca.

Przedmieście z roku na rok pustoszało, wyludniało się ze starych ludzi, którzy zamieszkali tu zaraz po wojnie. I chociaż przybywali skądś nowi mieszkańcy lub pozostawali następcy tych, którzy odeszli, ale był to już inny czas, inni ludzie. Tylko właśnie domy, ogrody i niebo wciąż trwały nienaruszone.

Zanim upał dosięgnie przedpołudniowych godzin i rozprzestrzeni się nad otwartymi ulicami Kajetan pójdzie do miasta. Nie był w nim już od dawna. Wiedział, że z oddalenia nic się w nim nie zmienia. Z odległości bowiem, nad całą okolicą, widnieje piękna panorama z gotyckim zamkiem, starą, ceglaną wieżą ciśnień i dzwonnicą nie mniej starego kościoła św. Jana. Ale jak miasto przyjmie go teraz, po tej przedłużającej się najpierw w miesiące, a potem już całe lata nieobecności?

Z tą myślą wchodzi w cień ulicy, która wiedzie go do szosy, a ta – wzdłuż dwóch szpalerów jaworów – aż do miasta. Na trawach przed ogrodzeniami przydomowych ogródków srebrzy się rosa. Kiedy ponad ulicą wstaje słońce nie ma dla niego wspanialszego widoku. Zaznał dotąd wiele różnych krajobrazów, których istnienie – gdyby nie potwierdzała ich naoczna i niemal dotykalna realność – wydawało się bardziej ze snu, niż właśnie rzeczywistości. Te jednak rozwibrowane światła na rosie trawy obok płotów nieustannie są dla niego widokiem niezapomnianym.

I chociaż nowe miejsca, nowe doznania były często źródłem nie powtarzalnych wzruszeń, to jednak zawsze pamiętał o tych, które doznał jako najpierwsze.

Oto idzie – jako kilkuletni chłopak – z ogromnym bukietem zasłaniającym mu widok ulicy na imieniny ciotki, która czeka na niego już z daleka, wygląda zza swojego ogródka.

Wprawdzie kwiaty są takie same, jak w ciotczynym kwietniku, ale liczy się pamięć, a także i to wyglądanie ciotki, jej zaskoczenie, wreszcie – radość i nie skrywane wzruszenie.

Zapach kwiatów, woń cienistej zieleni i promienie słońca przebijające na wskroś gąszczy ogrodów, są takie same, chociaż nie ma już ciotki, a od tamtego czasu przeszło wiele lat. Jej pobielony dom w wiśniowym sadku stoi cichy, niepozorny, tak jakby ominęły go te wszystkie lata.

Przejdzie więc obok domu ciotki czując przez krótką chwilę, że jest w strefie innego czasu, zapewne przeszłości, ale przecież łączącej się niezauważalnie z teraźniejszością tą samą przestrzenią. Wiedział, że jest to wspaniałe doznanie: być, istnieć w dotykalnej i naocznej teraźniejszości, a jednocześnie odczuwać ożywanie przeszłości z całym jej pasmem zdarzeń, które rozegrały się niegdyś, a jak gdyby wczoraj.

I to przeświadczenie nie opuszcza go także i wówczas, gdy obsadzona jaworami szosa przekształca się w miejską ulicę. Pamięta, że kiedyś drzewa rosły niemal aż do śródmieścia, ale wycięto je, a wolny obszar zajęła nowa, szeroka arteria na wskroś przecinająca całe miasto.

Śródmieście trwa jeszcze cicho i spokojnie. Ożywi się nieco dopiero wtedy, gdy zostaną otwarte wszystkie sklepy i kiedy z przedmieść przyjedzie na zakupy trochę ludzi. Nie dotrą tu jednak turyści, którzy od razu pojadą pod zamek. Po drodze nie zatrzymają ich ani ulice z secesyjnymi kamienicami, ani przedzamcze, ani nawet rzeka...

A więc w ten sposób przyjmuje go ta przestrzeń po miesiącach przedłużających się w lata nieobecności? I czyżby jedynie przeszłość trwała w jego pamięci, mimo otwierającej się przed nim z każdym krokiem dotykalnej i naocznej realności? W takim razie skąd aż tyle nieznanych twarzy ze wzrokiem skierowanym przed siebie, jak gdyby – nieobecnym, bo teraz go nie rozpoznającym? A może w ogóle nie pamiętają o przeszłości, bo całe ich życie zostało zdominowane przez niepochwytną teraźniejszość?

A może wyszli ze swoich mieszkań zupełnie bezwiednie, bez żadnego celu: aby tylko przejść się, uciec od samotności?

I czyżby nie wiedzieli o tym, że od samotności, tak jak od samego siebie, nie można uciec? Przypomina sobie słowa Łukasza z nocnej rozmowy: „...ludzie niosą swój chaos, swoje piekło wszędzie tam, gdziekolwiek pójdą”. Ale po ich spokojnych, a może tylko spokój naśladujących obliczach, nie widać „chaosu” ani, tym bardziej, „piekła”. Ale niech no tylko przystaną i odezwą się, niech zaczną mówić i opowiadać. Wówczas niespodziewanie dla nich samych odsłonią się ich wnętrza i przestrzenie, z istnienia których dotąd nawet nie zdawali sobie sprawy.

Ludzie przeminą. Przejdą niepostrzeżenie jak w tym porannym, samotnym spacerze. Pozostaną ulice, domy ze sklepami na parterach, gdzie w odbiciach okien wystawowych można na krótką chwilę dostrzec swoją postać. Pozostaną drzewa i... rzeczka niegdyś swobodnie płynąca przez sam środek miasta.

Tam, gdzie – kilka kilometrów za miastem – wśród niewysokich wzgórz rozsrebrza się szeroko jezioro, owa rzeczka bierze początek. Płynie zrazu ocienionym wąwozem kryjąc się pod drzewami, a potem zmierza prosto na północ wśród wysłonecznionych pól. To właśnie stamtąd – z południa – woda niesie ów nigdzie niespotykany zapach: słońca, traw, zbóż, otwartej przestrzeni i powietrza.

Oto Kajetan – jako kilkulatek – zbiega po trawiastej skarpie tuż obok mostu. Za kilka minut ma rozpocząć się seans w pobliskim kinie. Kupił bilet i zabrakło mu pieniędzy na oranżadę. A może nie chce pić tego ciepłego i słodkawego napoju: pochyla się więc i czerpie dłonią świetlistozłotą wodę. Jest chłodna, cierpka w smaku i bardziej przejrzysta, niż ten dookolny, popołudniowy skwar.

Taki sam smak, zapach i barwę ma woda w rzece szerokim zakolem opływająca zamek. Jeszcze chwila, a Kajetan zanurzy w niej dłonie. Tymczasem poddaje się zjawisku niedostrzegalnego gaśnięcia dnia. Znajduje się na brzegu od późnego popołudnia wraz z Łukaszem, którego przedtem odwiedza w szpitalu. Lekarz jest zmęczony całodzienną natarczywością pacjentów, z których przynajmniej połowa mogłaby obyć się bez wizyty u niego.

Prąd rzeki jest ledwo odczuwalny. To bardziej jezioro, niż rzeka: bo jej nurt płynie zaledwie jeden metr w ciągu sześciu sekund. Niegdyś można było położyć się na wodzie: niemal zawisnąć pod wielkim obszarem nieba, na którym z wolna zapalają się zorze zachodzącego słońca. Ciało wtedy traci swój ziemski ciężar...

Czy poza tym dniem – już zmierzchającym, poza tą wodą – niezauważalnie zmierzającą do zatoki, poza niebem – nie wiadomo: już z pierwszymi gwiazdami, a może tylko błyszczącymi kroplami wody wzbijanymi aż po firmament rękami pływaków – czy poza tymi ludźmi – którzy wyszli na spacer, a może szukają, nie zdając sobie z tego sprawy, śladów wiodących ich do Tajemnicy? – Czy poza tym wszystkim, poza tą realnością, istnieją jeszcze inne rzeczywistości, wymykające się zmysłom?

A czym jest ta niepoddająca się zmysłom najbliższa realność? Przeszłością z całą zawartością zdarzeń i przeżyć niedostępnymi dla innych ludzi? A może – przyszłością objawiającą się w taki właśnie sposób?

Łukasz trąca go lekko w ramię.

– Jesteś tam? – pyta. – Zamyśliłeś się, a może coś ci dolega?

– Nie, nic mi nie jest – odpowiada Kajetan. – Nagle dociera do niego, że także Łukasz jest przecież wyraźnym potwierdzeniem jego istnienia w tej wieczornej rzeczywistości.

Spogląda na twarz Łukasza z profilu: już nieco postarzałą, z zaostrzonymi rysami, lecz mimo to zachowującą młodzieńczość w spojrzeniu.

– Skąd u ciebie taka diagnoza?

– Diagnoza? – Łukasz zwraca ku niemu szeroko roześmianą twarz. – Chyba nie myślisz, że jestem lekarzem dwadzieścia cztery godziny na dobę? Diagnoza? Doprawdy? Hm! Diagnoza, powiadasz? Bo zachowujesz się tak, że jesteś, a jakby cię nie było.

– Podpowiada ci to intuicja, czy potwierdza rutyna? – Kajetan próbuje uściślić obserwacje lekarza.

– Nie, nic z tych rzeczy. No dobrze, dajmy sobie z tym spokój. Może to rzeczywiście tylko ta woda, wieczór, powietrze, ta pora...

„Złota”, albo „magiczna” godzina. Zaczyna się tuż przed zachodem słońca. Jest to czas, kiedy niespotykana barwa światła stworzona optyką przestrzeni uwalnia realność z jej dosłowności. Wówczas rzeczywistość ukazuje swoje jeszcze jedno oblicze, ale dostępne tylko dla tych, którzy chcą jej doznać. Bo czyż widzą tę barwę ci, którzy spacerują nadrzecznym bulwarem? A może jest ona tylko oznaką zachodu Słońca wieszczącą koniec dnia? Tylko tym i niczym poza tym?

– To dla tego tu zostałeś?

– Tak. Dla tego: dla tej przestrzeni, dla takich wieczorów, a nade wszystko dla ciszy i spokoju. Potrafisz to zrozumieć? Potrafisz? Ty, przybysz z wielkiego miasta na brzegu zatoki?

Łukasz patrzy na niego z nie dowierzaniem.

– Rozumiem. W dużym mieście nie miałbyś tego wszystkiego. Nawet mieszkając na jego obrzeżach, na odległym przedmieściu, nie miałbyś ani takich jak tu zachodów słońca, ani nocy do swoich schadzek z Uranią.

– Schadzek, powiadasz? No cóż, wtedy właśnie uzmysławiam sobie istnienie Tajemnicy, która czasami objawia mi się, kiedy patrzę na niebo lub, gdy jestem sam na sam z wodą, z powietrzem, z przestrzenią. Kiedy ogarnia mnie czas przeszły, i gdy myślę: co jeszcze przede mną?

– No właśnie: a co przed tobą?

– A któż to wie? – Łukasz próbuje się bronić. – Dzień mija i niepostrzeżenie przechodzi w następny. Zapewne dobrze wiesz, że człowiek na jedne zjawiska ma wpływ, a na drugie nie ma żadnego. Ma wpływ na swoje czyny i intencje. Nie ma wpływu, na całe szczęście, ani na barwę zachodów słońca, ani na układ gwiezdnych konstelacji. Nie ma także wpływu na to, co o nim mówią...

– Co to znaczy? Że nigdy nie jesteśmy samotni?

– Może i jesteśmy... wśród ludzi. Nigdy jednak wśród drzew, chmur, nieba, planet i całej tej gwiezdnej menażerii. Jeśli mamy poczucie jedności ze światem. Właśnie: poczucie.

– A, czy sądzisz, że jest to aż tak istotne? Przecież nie mamy czasu, by zastanowić się nad samym sobą?

– Tak właśnie jest. Nie mamy czasu by zastanowić się nad tym, co i dlaczego dzieje się w nas. Dopóki, w miarę sprawnie, działa nasz organizm, dopóki nic złego nie dzieje się w jego „mechanizmie”, dopóty o tym nie myślimy. I któżby zastanawiał się nad... imponderabiliami życia, nad tym, czy mamy poczucie, jak to nazwałeś, jedności ze światem, nie wspominając już o... Tajemnicy.

– Ale przecież to wszystko istnieje. Te tajemnice fizjologii naszego ciała te, jakże wspaniałe, zjawiska jak chociażby ten wieczór, a także i to... Niewypowiedziane, do którego próbujemy zbliżyć się by je poznać.

– Tak, to wszystko istnieje. I, w gruncie rzeczy, jest dostępne dosłownie na wyciągnięcie ręki. Tylko, kto na to ma czas, ochotę, cierpliwość i najważniejsze... ciekawość, by do tego w ogóle się zbliżyć, nie mówiąc już o bliższym poznaniu. A nawet, jeśli pozna lub przynajmniej zbliży się, to sądzisz, że cokolwiek, komukolwiek coś powie? Będzie milczał. Wszystko zachowa dla siebie.

– Więc cóż nam zostaje? Próbować na własną rękę? I jaką będziemy mieć pewność, że cokolwiek poznaliśmy, że zbliżyliśmy się do tego... Niewypowiedzianego?

– Żadną. Nie można przecież mieć pewności w tym, co wymyka się zmysłom.

– Ale przecież ten wieczór z jego barwami, powietrzem, odgłosami jest, trwa, istnieje.

– Spójrz jednak, w jaki różny sposób jest przyjmowany. Jedni przechodzą zupełnie obojętnie zajęci swoimi myślami, inni patrzą na barwy być może w ogóle ich nie dostrzegając, jeszcze innych barwy te zastanawiają, lecz to jest zapewne jedyne, na co ich stać.

Patrzyli na spacerujących. Słońce już zaszło. Jedni szli przed siebie na nic nie zważając. Inni gestykulując zajęci byli rozmową. Jeszcze inni przystawali na chwilę, spoglądali na zegarek, po czym przynagleni znaną tylko sobie sprawą przyśpieszali kroku.

Niekiedy jednak trwali dłużej zauroczeni barwą zachodu i stali dopóty, dopóki całej przestrzeni nie ogarnęła łagodna zieleń chryzoprazu.

– Chłodnieje – odzywa się Kajetan.

Nie jest pewien ile upłynęło czasu od chwili, gdy zaczął przyglądać się spacerującym.

– Tak, wyraźnie pochłodniało – potwierdza Łukasz. – A dostrzegłeś: dzieje się to mimo nas, obok nas? I przenika nas na wskroś. A my możemy tylko tyle: powiedzieć, że „przestrzeń wieczoru ogarnęła łagodna zieleń chryzoprazu” lub, że „chłodnieje”. I nic poza tym.

– Nic poza tym? Jesteś tego pewien? W takim przypadku jakże ubogie w emocje i niedoskonałe byłoby nasze życie.

– A czyż takie nie jest? Kto ma czas, by wsłuchiwać się w puls metafizyki i transcendencji? Kto ma czas, by poszukiwać tego, co Nieprzemijalne? Tylko nieliczni. A i oni sami nie wiedzą, czy idą po właściwej drodze, czy zmierzają Tam, gdzie chcieliby dotrzeć?

– Czyli: żyjemy nie wiadomo, po co?

– No, nie można tego aż tak bardzo upraszczać. A poza tym nie wiemy, w gruncie rzeczy, jacy jesteśmy, na co nas stać i, najważniejsze, gdzie jest granica naszych możliwości.

– Myślisz cały czas o dotarciu do Tajemnicy, o poszukiwaniu tego, co Nieprzemijalne?

– O tym... też. Zawsze jednak zastanawiała mnie nade wszystko... dwoistość naszego istnienia. Bo jesteśmy, z jednej strony, fizjologicznie bardzo nietrwali. A z drugiej – sięgamy w najodleglejsze zakątki makro i mikrokosmosu. Jesteśmy, w gruncie rzeczy, ciągle zajęci jakimiś przyziemnymi sprawami i nawet nie wiemy jak daleko, przy odrobinie wysiłku, potrafimy sięgnąć.

– Czyli: w sumie jesteśmy bardziej... niebiańscy, niż ziemscy, bardziej niematerialni, niż materialni?

– Na to by wyglądało, chociaż, w gruncie rzeczy, niewiele wiemy o ciemnych stronach naszej codziennej egzystencji. Zaprosiłbym cię – o!, to jest myśl! – kiedyś na ostry dyżur. Wówczas zobaczyłbyś, czy jesteśmy bardziej niebiańscy, czy ziemscy i czy bardziej niematerialni, czy też materialni. Zobaczyłbyś jak trwała jest nasza materia i jacy jesteśmy niebiańscy.

Kajetana zaskoczył ten pomysł. Spodziewał się jednak od początku spotkania, że prędzej, czy później musiała paść taka propozycja.

– Wiem, jak jest na ostrym dyżurze. Zdaję także sobie sprawę z wielu egzystencjalnych, jakbyś ty je określił, niepokojów.

– Może nawet za bardzo myślisz o nich? Co? No, przyznaj się. Prawda, że się nie mylę?

– Może – odparł Kajetan. – Teraz jednak, jeśli pozwolisz, bardziej interesuje mnie i zastanawia ten wieczór, jego niepowtarzalność. Zauważyłeś, jaka wokół jest cisza i spokój?

– Zauważyłem – przystał Łukasz wyczuwając, że Kajetan zmieniając temat zasugerował jednocześnie, aby powrócili do tematu, z jakim przyszli nad rzekę.

Przez cały czas tej rozmowy, z niewielkiej odległości, dobiega do nich odgłos cichej muzyki. Słychać melodyjny slowfox, który rozpoczyna taneczny wieczór na tarasie niedaleko ławki, na której siedzą.

– Witam panów, zapraszam do nas – za ich plecami, z głębi zapadającego wieczoru, odzywa się męski, wesoły głos.

Łukasz nie ukrywa swojego zniecierpliwienia wizytą przybysza z ciemności. Spojrzeniem, wyraźnie zakłopotanym, daje znak Kajetanowi, że oto nagle na brzegu rzeki „zrobiło się tłoczno”. Dopiero, gdy nieznajomy zbliżył się rozpoznaje go.

– Właśnie patrzyliśmy z tarasu na rzekę – mówi przybysz – gdy dostrzegłem cię, doktorze. Z początku nie byłem pewny czy to ty, nie chciałem poza tym przeszkadzać... –spogląda na Kajetana – ale nie mogłem odmówić sobie przyjemności przywitania się z tobą...

– To mój znajomy – Łukasz przedstawia Kajetanowi przybysza z ciemności.

– Baltazar – nieznajomy podaje mu ciepłą, dużą dłoń. – A zatem, panowie zapraszam do nas.

Łukasz nie ma ochoty na większe towarzystwo. Tłumaczy się, że jest właśnie po dyżurze.

Baltazar przerywa mu w pół zdania.

– Panowie, po co te ceregiele? Przecież są wakacje. Jest tylko kilkoro najbliższych znajomych.

Mówiąc to zdejmuje marynarkę, krawat, podwija rękawy koszuli, po czym wchodzi na pomost i klęka nad wodą.

Zapewne zamierza w ten sposób pokazać, że kąpiele w tej rzece także nie były mu niegdyś obce. A może chce tylko odświeżyć dłonie lub zwabiony niezwykłą barwą wody próbuje doznać uczucia, jakie jest dostępne tylko tym, którzy zeszli na sam jej brzeg?

Kajetan jest ciekaw reakcji Baltazara, lecz ten zwleka. Zapatrzył się w wodę, a może dostrzega w niej to, co dla innych w tej właśnie chwili jest niedostępne i niedostrzegalne?

Za chwilę Baltazar jest już przy nich. Kiedy wchodzą po schodach na taras, mówi, że też z wielką ochotą poobserwowałby zapadanie ciemności i pojawianie się gwiazd. Niestety obowiązki nie pozwalają mu na takie przyjemności, a zwłaszcza na bezczynne siedzenie, jak się wyraził, na brzegu rzeki i podziwianie tego samego, co dzień, zachodu Słońca.

Łukasz słysząc to przystaje. Najchętniej wróciłby nad rzekę i na ławkę pod jarzębiną.

Jest już jednak za późno. Zdążył mimo to jeszcze dać znak Kajetanowi, że przy pierwszej nadarzającej się okazji opuszczą towarzystwo.

Baltazar wrócił niedawno z kolejnego, długiego rejsu. Jest kapitanem żeglugi wielkiej, pływa jednak w randze pierwszego oficera pod obcymi banderami, gdyż to mu się bardziej opłaca. Siedząc teraz wśród gości, zaproszonych na obiad z okazji urodzin córki, opowiada o swoich wrażeniach, miejscach, które zwiedzał, zjawiskach, których doświadczał.

Kajetan patrzy na niego zwolna poddając się urokowi opowieści. Baltazar jest dobrym narratorem, z wprawą i przejęciem przedstawia jako barwne, nieustające zjawisko swoją podróż, która jednocześnie rozgrywa się na wielu płaszczyznach i w kilku przeplatających się wątkach.

Zatem także i w ten sposób może objawiać się rzeczywistość i trwać życie: jako nieustannie zmieniające się następstwo niepochwytnych doznań, sytuacji i zdarzeń?

Istniejemy więc nie tylko wtedy, gdy uświadamiamy sobie obecność Absolutu, transcendencji, kosmosu i przyrody, ale nade wszystko dzięki... nam samym, naszej ciekawości i zadziwieniu światem? Istniejemy także dzięki... istnieniu wśród innych ludzi, dzięki emanacji ich życia? To także w ich świetle... odbitym – tak jak Księżyc odbija światło

Ziemi – możemy żyć, istnieć, w ogóle być? Czy jednak ci siedzący od kilku godzin przy stole, pijący chłodne alkohole, tańczący fokstroty, rumby i tanga zdają sobie z tego sprawę?

Kajetan patrzy na nich, przenosi wzrok z jednej twarzy na drugą. Zapewne za kilka godzin, gdy powrócą do swoich mieszkań i swojej rzeczywistości, zapomną o tym wieczorze i opowieściach, które usłyszeli. Na powrót zagarnie ich codzienność i, być może, uświadomią sobie istnienie jeszcze innych realności dopiero wtedy, gdy już będzie za późno. A może wiedzą o istnieniu tych innych rzeczywistości, lecz zdają sobie sprawę, że nigdy nie będą mieli do nich dostępu. Być może natrafią jedynie na Ślad, który doprowadzi ich do innej rzeczywistości. Ale, czy go podejmą?

– To cudowne, wspaniałe uczucie, że człowiek żyje, że życie mu ucieka – do Kajetana dociera, przez gwar sali, głos Baltazara.

– Jesteś pewien, że to uczucie jest takie wspaniałe? – Kajetan słyszy, że Łukasz podejmuje wątek rozmowy, chociaż Baltazar kieruje swoje słowa do wszystkich osób przy stole, niekoniecznie do niego. – Nie zdajesz sobie, w takim razie, sprawy z codziennych, tutaj, uciążliwości. Inaczej nie byłoby cię stać na takie twierdzenie. A poza tym skoro uważasz, że życie to wspaniałe uczucie, to tylko ci zazdrościć.

– Rzeczywiście, nic mi nie dolega oprócz... niepewności.

– To znaczy, że co? Że nie jesteś pewien nawet siebie?

– Nie, nie. Bynajmniej. Czuję się zdrów jak ryba. W moim przypadku nie ma mowy o jakichś niepewnościach zdrowotnych. Co to, to nie. Jeśli mówię o dolegliwościach, to raczej tych zewnętrznych: że nic tu, w tym kraju, nie jest pewne.

– O ho ho! Odezwał się przybysz... zza światów. Czyżbyś nie wiedział o tym, że my tu żyjemy w okresie transformacji? A poza tym wróciłeś, co cię, być może, tłumaczy, zza oceanu, gdzie prawo jest pewne i stabilne, gdzie od lat obowiązują i są przestrzegane zasady demokracji...

– I nie ma takich absurdów jak tutaj.

– Właśnie.

– Dlatego, doktorze, powtarzam jeszcze raz to, co powiedziałem przed chwilą, że to cudowne, wspaniałe uczucie, że człowiek żyje, że życie mu ucieka. Nie interesuje mnie więc ani to, co było, ani, tym bardziej to, co będzie, lecz wyłącznie to, co jest teraz, w tej chwili: a więc, że urodziła mi się córka, i że mogę spotkać się z kilkorgiem najbliższych mi osób. W ogóle najważniejsze są dla mnie: córka, żona i najbliższa rodzina, dla której jestem w stanie zrobić absolutnie wszystko. Wszystko. Absolutnie. Rozumiesz? A poza tym jeszcze kilka innych drobnych rzeczy.

– Na przykład?

– Na przykład? Oj, doktorze, jak nie w ten, to w inny sposób próbujesz mnie dzisiaj podejść. Traktujesz mnie jak pacjenta?

– Jeśli już, to jak potencjalnego pacjenta. Sam, zresztą, mówiłeś, że nic ci nie dolega.

Nie zapominaj, poza tym, że jestem położnikiem.

– Ach tak, istotnie. Zapomniałem. Zapomniałem, ale zaraz... – mówiąc to sięga po kluczyki do samochodu i dając je najbliższemu z młodszych uczestników obiadu szepce mu kilka słów do ucha. – Zapomniałem o czymś doktorze, ale to nic straconego. Nic straconego. Przepraszam... A wracając do twojego pytania: do tych innych rzeczy zaliczyłbym: podróże, które są niezbędnym składnikiem mojego zajęcia, muzykę baroku, jakiś Vivaldi, Corelli, Scarlatti... – „jakiś” Rameau, Purcell, Telemann... – przekomarza się z nim Łukasz.

– No, więc muzykę baroku – nie poddawał się Baltazar. – A poza tym interesującą, nie „jakąś” książkę, alkohol, który mi smakuje... słowem wszystko to, co pozwala oddalić się od wciąż trwających tu absurdów. Wiesz, doktorze, w ostatni rejs zabrałem z sobą trochę książek. Jedna z nich, pewnego buddyjskiego mnicha, nawet mnie zainteresowała. Otóż okazuje się, że istotą buddyzmu jest mindfulness, czyli... „uważność”, albo... „bycie uważnym”, co oznacza zwracanie uwagi na to, co jest teraz. Niezbyt ważne, albo w ogóle nie jest ważne to, co było, ani to, co będzie. Pomyślałem wówczas, że to właśnie bardzo mi odpowiada.

– Tak, to interesujące. W tym akurat zgadzam się z tobą. To, w gruncie rzeczy, niezły sposób na dzisiejsze czasy. Tylko kogóż teraz stać na częste podróże, coraz droższe książki, dobry alkohol? I któż zdaje sobie sprawę z tej... „uważności”?

– Wszyscy. Wszyscy, którzy tylko chcą. I z podróżami nie ma już większego problemu. Bilet lotniczy kosztuje prawie tyle samo do Moskwy, co i do Nowego Jorku. Książki? Na temat książek więcej, zdaje się, mógłby powiedzieć Kajetan. Księgarnie są pełne...

– Tylko, że nie ma co czytać – przerwa mu, po raz wtóry, Łukasz.

– Skąd u ciebie tyle sceptycyzmu? Nie ma co czytać? A może to ty nie masz kiedy czytać?

– Czytam to, co jest mi potrzebne. A co do tej „uważności” to, jak już powiedziałem, zgadzam się z tobą. Dla mnie także najważniejsze jest to, co jest teraz: moja najbliższa rodzina, praca wprawdzie nędznie płatna, ale praca, moi pacjenci, w ogóle ludzie, związki między nimi...

– No i pani Urania – dodaje Kajetan przysłuchujący się tej rozmowie.

– Urania nade wszystko – zgadza się skwapliwie Łukasz. – Gdyby nie ona nie przetrzymałbym tutaj, w tym chaosie, ani chwili. To ona pozwala mi zapomnieć o tym, co ziemskie, a więc i nietrwałe. – Przerywa na chwilę, tak jakby szukał argumentu na to, co powiedział. Po czym znalazłszy, kontynuuje: – Niekiedy wchodzę na zamkową wieżę.

Stamtąd dostrzegam, oczywiście, niebo. Niebo, nade wszystko, i... przestrzeń. A w dole –ludzi. Wszyscy, nawet z takiej perspektywy, są tacy sami: w gruncie rzeczy nawet nie widać który z nich jest biały, czarny albo żółty. Nie do rozpoznania są, oczywiście, również ich poglądy, orientacje polityczne, czy wyznania... A kiedy potem, już na dole, słyszę te ciągłe kłótnie, kiedy widzę nienawiść, chaos i zamęt...

– To zapewne z powrotem chciałbyś wejść na wieżę. – Nie czekając końca myśli Łukasza dodaje Baltazar.

– A żebyś wiedział. Niestety, na dłuższą metę nie jest to możliwe. A poza tym nie mógłbym, w gruncie rzeczy, obyć się bez ludzi.

– Ale przyznaj się: czasami masz ich dość?

– Czasami? Bardzo często. Zwłaszcza wtedy, gdy przychodzą z urojonymi sprawami, ze swoimi lękami, z którymi nie potrafią sobie poradzić...

– Lecz wtedy możesz dostrzec jak bardzo natura ludzka jest bogata.

– Bogata? To prawdziwy żywioł nieokiełznanego ducha.

– Ducha? Chyba... patologii?! Mnie wówczas, aby uciec od tego wszystkiego, ratuje kolejny rejs, a nade wszystko to, że znowu będę tylko wśród nie ogarnionej przestrzeni powietrza, wody i nieba.

– A ja mam swoją Uranię.

Rozmawiając wychodzą na taras. Kajetan pomyślał wówczas – gdy stoją kilka chwil w milczeniu patrząc na mieniące się odcieniami granatu niebo – że dla niego ratunkiem przed rzeczywistością jest, mimo wszystko... ona sama ze swoimi komplikacjami, nieprzewidywalnością i wciąż nie odkrytymi tajemnicami, wywodzącymi się zarówno z przeszłości, z tego, co już się niegdyś zdarzyło, a nie do końca zostało wyjaśnione, jak i z przyszłości, którą można przewidywać tylko na podstawie tego, co już się zdarzyło, co już gdzieś istnieje bezustannie jednak zapomniane, a może jedynie niedostrzegalne?

– Jesteś, a jakby cię nie było – dobiega do niego głos Łukasza.

– Jestem, przecież jestem – odpowiada Kajetan.

– Tylko, że nie wiadomo gdzie... Tutaj, czy Tam? A może w ogóle po drugiej stronie? Tylko, czego?

– Ze mną jest tak samo – przychodzi mu w sukurs Baltazar. – Jestem, a wciąż mnie nie ma. Nie ma mnie, a jestem... A tak już poważnie: tak dzieje się ze wszystkimi, tylko że nie za bardzo zdają sobie z tego sprawę.

– Jeszcze godzina, dwie, a gwiazdy zaczną blednąć – Łukasz nie słuchając ich patrzy, pełen zachwytu, w niebo.

– Tak, rzeczywiście, noc jest przepiękna. A gwiazd ileż stąd widać? Zaraz... może ze dwieście. Nie więcej.

– Policzyłeś? Tak szybko? Niezły, w takim razie, z ciebie rachmistrz. Ja nie ośmieliłbym się podać takiej liczby – Łukasz wyciągnąwszy palec w kierunku nieba próbuje liczyć.

– Przestań przekomarzać się ze mną. Dobrze wiesz, że w tym miejscu, pod tą szerokością, nie policzysz więcej, niż dwieście gwiazd. To tak jakby mieć świadomość wielkiej nie zmierzonej i nie skończonej plaży, a móc z niej zaczerpnąć zaledwie garstkę, niewiele więcej. O! Tam na równiku, na oceanie, nocne niebo wprost żarzy się od świateł gwiazd. Ale, zaraz...

Po raz drugi tego wieczora Baltazar przypomina sobie, że o czymś zapomniał. Podchodzi do młodego człowieka, któremu kilka chwil przedtem dawał kluczyki do samochodu.

– Łukaszu, mógłbym cię prosić?

Baltazar wyciąga z bagażnika dwie drewniane skrzynki: jedną, większą, zawierającą teleskop: przedmiot marzeń Łukasza i drugą – mniejszą.

– Co to jest? – pyta zakłopotany lekarz. – Po co to?

– To za Zuzannę – odpowiada Baltazar. – Za jej szczęśliwe urodziny.

– La Reserva De La Familia De Jose Cuervo – czyta zakłopotany Łukasz.

– Kiedy byłem w Nowym Świecie urodziła mi się córka. Byłeś przy tym. Gdyby nie ty...

– Ach tak. Tak – przypomina sobie Łukasz jak kilka tygodni wcześniej odbierał skomplikowany poród. – Teleskop? Owszem. Takiego tu nigdzie nie kupiłbym. Ale to?

– Wypijemy – odpowiada Baltazar – do świtu jeszcze mamy sporo czasu.

– Ale, przedtem, chciałbym jednak go wypróbować – Łukasz opiera skrzynkę na ogrodzeniu tarasu i zaczyna wyjmować z niej teleskop.

– Chyba jednak nie tutaj? – Baltazar próbuje odwieść go od tego pomysłu, lecz widząc zdecydowanie lekarza mówi: – Mam lepszy pomysł.

– Nie wchodzi w rachubę – odpowiada od razu Łukasz sądząc, że Baltazar zamierza mu powiedzieć, aby zaczekał z wypróbowaniem teleskopu do najbliższego wieczora. – Nie przyjmuję żadnych „propozycji”. Również związanych z wypróbowaniem zawartości tej skrzynki. Jutro, to znaczy dzisiaj po południu, muszę hm! być absolutnie na chodzie. Absolutnie! Nie mogę, więc pozwolić sobie na żadne, hm! alkoholowe, eksperymenty.

– Moja propozycja jest nie-do-od-rzu-ce-nia – nie ustępuje Baltazar. – Będziesz mógł sprawdzić swój teleskop. – Mówiąc to wyciąga dłoń w kierunku wieży zamkowej. – Idziemy?

– Na wieżę? Owszem, owszem. Czemu nie? Jeśli już to...Natychmiast!!! – odpowiada podekscytowany Łukasz i jednym ruchem przekręca klucz w zamku skrzynki z teleskopem. –Idziemy!!!

W miarę jak oddalają się od tarasu oświetlonego i rozbawionego wciąż trwającymi tańcami ogarnia ich przestwór nocy i cisza. Znad rzeki niosą się tylko pokrzykiwania nocnych ptaków i ciągnie zapach wody. A od zamku – poszczekiwania psów.

Strażnik widząc Łukasza nie dziwi się jego nocnej wizycie. Widocznie już nie raz przytrafiało mu się witać go na zamku i o tak niecodziennej porze.

– A cóż to za urządzenie panowie tu niosą? – zainteresował się skrzynkami. – Jak zwykle, panie Łukaszu, lunetę?

– Nie, tym razem teleskop – wyjaśnia Baltazar. – Refraktor.

– Aaaa???!!! – strażnik stoi zaskoczony. – Znaczy się... refraktor?

– Właśnie – zgadza się z nim Baltazar, a do zniecierpliwionego Łukasza rzuca: – Nie czekajcie na mnie. Dogonię was. Zamienię tylko z panem kilka słów... – Panie...

– Zdzisławie...

– Panie Zdzisławie... zanim rozłożymy i ustawimy ostrość tego teleskopu...

– To przydałyby się panom jakieś trzy mniejsze, rozumiem, jednak lunety? – domyśla się strażnik – Ale z nastawieniem ich ostrości mogą być kłopoty. – Dodaje wyjąwszy z szafki trzy szklanki. – Chyba, że chciałby pan zaczekać na wrzątek?

– Mamy odpowiedni płyn do uzyskania ostrości.

– A, to co innego. W takim razie życzę dobrych widoków.

Baltazar podziękowawszy rusza w ślad za Łukaszem i Kajetanem. Wraca jednak po strażnika, aby ten pomógł mu wnieść na wieżę skrzynkę z teleskopem. Okazuje się, bowiem, że jego goście zabrali ze sobą nie tę, co należało. A może zostawili mu ją celowo?

Już na szczycie wieży Baltazar dziękuje strażnikowi, który musi czym prędzej wracać, gdyż w ślad za nim wszedł jeden z owczarków. Szczekanie drugiego, który został na dole, roznosiło się po całym zamku.

– Panie Zdzisławie. Ucisz pan te psy. Bo wszystkie gwiazdy nam pospadają od tego hałasu.

– Zrobi się. Tylko wy mi z wieży nie pospadajcie – odkrzykuje strażnik i znika w czeluści schodów.

– Widzę, że nastawiacie już ostrość beze mnie – rzekł nieco rozczarowany Baltazar ujrzawszy Łukasza i Kajetana pijących wprost z butelki.

– Spójrz tylko, jaka piękna noc – Łukasz nie zwracając na jego słowa uwagi wskazuje najbliższą okolicę. – Wszystko, poza tym, cała ziemska przyroda śpi. Jaki spokój – dodaje po chwili wyciągając do Baltazara dłoń z napoczętą butelką.

Baltazar chwilę waha się, po czym stawia na murze trzy przyniesione ze sobą szklanki. Nalewa do nich alkoholu.

– Skoro masz taką wprawę to rozstaw również teleskop – zwraca się Łukasz do niego.

– Ja dzisiaj nie chciałbym, rozumiesz, stracić ani chwili z obserwacji tego, co tu, wokół, wszędzie, wobec nas się niepowtarzalnie rozgrywa. Niepowtarzalnie!!! Widzisz to? Czujesz? Rozumiesz?

Podczas, gdy Baltazar rozstawia teleskop i nalewa alkohol, a Łukasz obserwuje niebo, Kajetan uzmysławia sobie, że jest przecież wraz z nimi w tej samej rzeczywistości, a jednocześnie odnosi wrażenie, że wszystkiego tego doznaje jak gdyby z pewnego oddalenia.

Może snu, może wyobraźni, a może i podawanej mu co chwila „lunety” z zawartością, któraw smaku, zapachu i mocy będzie mu odtąd przypominać tę noc oraz jej wonie, przestrzenie i zdarzenia?

Taka jest jednak nasza natura, że istniejemy tutaj, a jednocześnie możemy być Tam: po drugiej stronie rzeczywistości, wszechświata, a może i życia? – Kajetan przypomina sobie słowa Łukasza, który, cały podekscytowany, próbuje teleskopu kierując go w różne regiony firmamentu. – Jakże to jednak wszystko chwilowe i niepochwytne. Teraz jesteśmy tu, a w ciągu kilku sekund możemy być już... Tam? Tylko gdzie owo Tam jest? Czy aby na pewno wśród gwiazd i planet? A może jeszcze dalej? A może zupełnie gdzie indziej? A może i tutaj, w nas, w naszym nietrwałym „jestestwie” i tylko wystarczy je odnaleźć, wystarczy podjąć

Ślad, który zaprowadzi nas do Niewypowiedzianego i Tajemnicy?

Kajetan czuje moc, lecz i łagodność, a także niezwyczajny smak wypitego alkoholu.

Ileż jednak go wypił? Zaledwie odrobinę: tyle, aby noc niedostrzegalnie przekształcająca się w świt nabrała klarowności, aby wszystkie jej odgłosy, barwy i wonie stały się bliższe, niemal dotykalne, prawie na wyciągnięcie ręki?

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan P. Grabowski, Kwartet malborski. Epizod drugi: Przebudzenie w cieniu jabłoni, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 210

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...