06.07.2023

Nowy Napis Co Tydzień #210 / Kwartet malborski. Epizod pierwszy: Po

Podziwiałem, jak walczyli o trochę dłuższe życie, niż było im pisane. Bronili się modą, akcesoriami krawieckimi, fantazyjnym żabotem, wymyślnymi mankietami, fałdą, zakładką, każdym szczegółem, który pozwoli im trwać trochę dłużej, zanim ich i nas samych pochłonie czarne tło.

 

Zbigniew Herbert, Martwa natura z wędzidłem

Kajetan czekał, aż cały dom ogarnie cisza. Cicho było już od kilku godzin, od kiedy próbował zająć się czytaniem książki, lecz czekał na tę najprawdziwszą ciszę, gdy – w pewnej chwili – nie słychać ani odrzutowców rozdzierających gwiezdny pył, ani dalekiego poszczekiwania psów, ani świerszczy, ani nawet wróbli gnieżdżących się pod dachówkami, na całej powierzchni dachu.

Czekał na taką ciszę, kiedy nagle nie słychać nic, prócz jednego, coraz głośniejszego dźwięku. Ten dźwięk, coraz bardziej narastający, mógł przypominać utwór na jednej strunie, tej najniższej, grany na wiolonczeli. Wtedy, gdy Kajetan słyszał ten dźwięk wiedział, że już tej nocy nie zaśnie. Spanie – zresztą – w taką noc wydawało mu się niepodobieństwem.

Postanowił wyjść przed dom, na dwór.

Nagle zapragnął znaleźć się w ogrodzie, na ławce. Spojrzał w okno, lecz wśród drzew nie dojrzał nic, prócz czarnej, jednostajnej ciemności. Jasna i ciepła przestrzeń pokoju wydała mu się nazbyt ciasna wobec czarnej i nieprzeniknionej przestrzeni za oknem.

Raz jeszcze spojrzał na książkę, lecz ta noc, ta coraz głośniejsza cisza, ta ciemność ogrodu wydawały mu się bardziej tajemnicze, niż tamten zamknięty pośród kartek coraz bardziej oddalający się świat.

Otworzył drzwi. Niespodziewanie ogarnęła go ciemność strychu. Zanim doszedł do schodów – i wpierw, nim zaczął schodzić stopień po stopniu – usłyszał trzepot ptaków pod dachem. Przystanął i czekał, aż na powrót ogarnie je sen. Wiedział, że były przyzwyczajone do jego śródnocnych spacerów, a mimo to zapragnął, aby nic nie zakłócało ich snu.

Nie zapalając światła szybko przeszedł kilkanaście stopni. Wiedział gdzie i jak stawiać stopy tak, aby nie obudzić śpiących na dole rodziców. Z daleka usłyszał ich równy, spokojny sen.

Za kilka godzin, gdy cały ogród i dom będzie ogarniał brzask, najpierw wstanie matkai zaraz potem ojciec. Teraz spali snem ludzi zmęczonych całodzienną pracą i krzątaniną w rozległym ogrodzie.

Kajetan powoli uchylił drzwi i dopiero wtedy zagarnęła go noc. Był przyzwyczajony do mroku i nawet z zamkniętymi oczami mógł trafić w każdy najodleglejszy kąt ogrodu, lecz teraz ciemność była tak nieprzenikniona, że widział wokół siebie tylko czerń.

Stał długą chwilę czując jak coraz bardziej przenikają go wonie i odgłosy nocy. Wtedy zobaczył niebo i kilka najjaśniejszych gwiazd, które wyłaniały się z ciemności jedna po drugiej.

Niemal w tej samej chwili usłyszał szepty i w pierwszym momencie odniósł wrażenie jak gdyby płynęły z wielkiego oddalenia, lecz były to głosy dobiegające z wnętrza ogrodu.

Zaczął iść w tamtym kierunku bardziej wiedziony instynktem, niż ciekawością. Szepty z każdym krokiem stawały się wyraźniejsze i mógł już odróżnić, że to rozmawiali jego najbliżsi sąsiedzi: Antoni i Aleksandra. Doszedłszy jednak do miejsca, w którym pod starą papierówką stała ciężka, bukowa ławka, nagle zrozumiał, że było to tylko złudzenie. Nikogo na niej nie było: to tylko nieogarniona przestrzeń nocy powiększała szepty i głosy, które niosły się przez połączone ciemnością ogrody.

W miarę jak oczy przywykały do ciemności, powoli odróżniał najbliższe drzewa, a ponad nimi nieco jaśniejsze niebo. Na powrót usłyszał szepty, tak jakby Antoni i Aleksandra nie dostrzegali jego obecności. Być może – mimo coraz późniejszej pory – brali ciche stąpnięcia jego kroków za jeszcze jeden z odgłosów ciągle głośnej nocy.

Kajetan usiadł na nie wystygłej jeszcze od całodziennego upału ławce i wtedy głosy znajomych docierały do niego tak wyraźnie, jakby był razem z nimi, a nieoddalony przestworem nocnego ogrodu.

Z zasłuchania w rozmowę Antoniego i Aleksandry wyrwał Kajetana odgłos coraz głośniejszych kroków. W pierwszej chwili wydało mu się, że to któryś z kotów zaczął swoją wędrówkę i teraz przemierza czarne gąszcze ogrodu. Za kilka sekund Kajetan zrozumiał swoją pomyłkę, kiedy przed domem usłyszał skrzypnięcie furtki.

Podniósł się z ławki i szedł naprzeciw nieoczekiwanemu gościowi.

– Przepraszam, że niepokoję o tak późnej porze – tłumaczył się nocny gość, gdy w chwilę potem Kajetan spotkał go przy furtce. – Zauważyłem, że u was na górze w pokoju pali się światło. Pomyślałem więc, że na pewno ktoś jeszcze nie śpi.

– To panu też trudno spać w taką noc? – zapytał już teraz poznając zięcia sąsiadki, lekarza nazywanego przez wszystkich „panem Łukaszem”, mimo iż prawdziwe imię miał zupełnie inne, które jednak znali tylko nieliczni.

– Taaak. Trudno spać w taką noc – zgodził się lekarz. – Chyba, że ktoś nie może, nie musi lub nie chce... Jak tamtych dwoje – mówiąc to wskazał w kierunku ogrodu sąsiadów.

– Przywilej wieku, nie sądzi pan? – Zadając to pytanie Kajetan był ciekaw, z czym o tak późnej porze przyszedł właśnie w tę noc do niego sąsiad.

– Nie tylko przywilej. Nie tylko – Kajetan czuł, że lekarz wyraźnie chce podtrzymać rozmowę nie wyjawiając na razie przyczyny swoich nocnych odwiedzin. – Zauważyłem, że pali się światło – powtórzył spokojnym, zmęczonym głosem – więc pomyślałem, że na pewno ktoś u was jeszcze nie śpi... Bo, wie pan, ja nie mogę zasnąć tej nocy. Muszę być przy teściowej. Zobowiązałem się, że będę przy niej, kiedy tylko będę mógł.

– Czy aż tak źle? Widziałem ją jeszcze niedawno: jakieś kilka dni temu. Zachodziła do moich rodziców.

– Pytasz czy z nią aż tak źle? Sam nie wiem. Nawet jako lekarz. Jej stan to raczej kwestia wieku, niż choroby... Bo osiemdziesiątka to taki wiek, że już niewiele ma się przed sobą. Nie wszyscy jednak mogą i chcą pogodzić się z tym. Dopóki jeszcze żył teść, nie było z nią aż tak źle. A teraz, gdy od kilku miesięcy mieszka sama, nie może po nocach spać. Boi się, że już więcej, jak się położy wieczorem... rano nie wstanie.

– A pan, zdaje się z tego, co wiem, jest położnikiem? – zapytał Kajetan nie dostrzegając, że lekarz zaczął mówić mu po imieniu.

– Tak, w tym sęk – Kajetan usłyszał w ciemności cichy śmiech Łukasza. – Chociaż, w gruncie rzeczy, narodziny mają coś wspólnego ze śmiercią. Narodziny to nadejście z nicości, śmierć – odejście w nicość. A my, lekarze, jedynie przy tym asystujemy: jeśli trzeba przyśpieszając narodziny i, jeśli można, opóźniając pożegnanie. Chociaż, według mnie, wszystko powinna rozwiązywać natura. Gdyby tak właśnie było... to byłoby najlepiej, najprościej i naj-spra-wied-li-wiej! – Łukasz wyraźnie ożywił się i oczekiwał, by Kajetan podjął rozmowę.

– Najprościej? Z całą pewnością – Kajetan podtrzymywał tę rozmowę czując, że w ten sposób przyda się na coś sąsiadowi. Lekarz bowiem rozmową wyraźnie starał się uchronić od raz po raz ogarniającej go senności.

– Taaak, oczywiście... najprościej – kontynuował Łukasz. – Nie wszyscy jednak są pogodzeni z tym, co ich czeka. Nie wszyscy mogą i chcą umierać w spokoju, ciszy i samotności. Przy tym „najważniejsza” jest nie sama śmierć, bo z nią trzeba i... łatwo jest się pogodzić choćby dlatego, że na wszystkich i tak bez żadnego wyjątku czeka, lecz znacznie „ważniejsze” jest to, co będzie potem: po niej. Może właśnie dlatego tak wielu i z aż taką uporczywością czepia się resztek tego tu życia nie wyobrażając sobie, co będzie... po! Lekarz z wyraźnym naciskiem akcentował – już teraz nie pamiętając o śnie – owe „po”, jakby przede wszystkim dla niego miało ono szczególne znaczenie.

– Nie sądzi pan, że te wszystkie wątpliwości rozwiązuje wiara i światopogląd?

– Tak, z pewnością. Ale i tak pozostaje niepokój tym większy, im jest bliżej, im bardziej posuwamy się w latach. Chociaż, w gruncie rzeczy, lata i wiek niewiele tu znaczą. – Łukasz zamyślił się niedługą chwilę jak gdyby nad czymś, co uświadomił sobie nagle po tych słowach mówił dalej: – Widziałem czerstwych i naprawdę zdrowych osiemdziesięciolatków, którzy jeśli już myśleli o podróży, to nie o tej ostatniej, lecz na Wyspy Kanaryjskie, Maderę lub, co najmniej, do Grecji. I stykam się, na co dzień, z takimi zaledwie po czterdziestce wykazującymi wszelkie cechy... „nieodwracalnego ustania niemal wszystkich czynności ustroju”.

– Oczywiście... żartuje pan? – Przerwał mu Kajetan. – Przecież w takim przypadku człowiek jakby... jakby przestawał istnieć.

– I tak jest w samej rzeczy. Daję słowo. Nie żartuję. Bardzo, naprawdę bardzo dużo ludzi rodzi się nie wiedzieć po co i żyje tu przez kilkadziesiąt lat często w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy. Rodzą się, oddychają, jedzą, śpią, słowem: żyją. A potem najzwyczajniej umierają.

– I pan mówi to tak spokojnie? Pan, lekarz?

– A ty pewnie myślałeś, że powiem coś innego? Ja jestem tylko lekarzem, asystentem przy narodzinach. A niektórzy sądzą, że jestem niemal wszechmocny, tak jakby moja obecność miała zmienić to, co raz i na zawsze, za nas i mimo nas zostało postanowione.

– A więc jest pan... asystentem? – Kajetan nie krył swego rozczarowania. – A kogóż to? Jeśli można wiedzieć.

– Ejże! Naprawdę nie wiesz? Przecież nie kogo innego jak tylko Tego, Który to wszystko: ten cały świat i wszechświat, tych potrzebnych i niepotrzebnych ludzi stwarza, powołuje do życia.

– A pan jest tylko „asystentem”? Nikim poza tym?

– Tak. Asystentem, lekarzem. A poza tym... usiłuję to wszystko, co dzieje się wokół mnie przyswoić i trochę, przynajmniej trochę, uporządkować, czasami zaakceptować. Próbuję też zrozumieć innych ludzi. To przecież mój zawód. Zrozumieć i pomóc, chociaż, czasami, nie rozumiem sam siebie. Usiłuję być także – po prostu... człowiekiem. A poza tym chciałbym dobrze przeżyć te i tu wyznaczone mi lata. A ty? Ty ile masz lat?

– A czy to jest aż takie ważne?

– Nie. Oczywiście, że nie – Łukasz tą odpowiedzią dawał do zrozumienia, że wyczuwa zniecierpliwienie Kajetana. A mimo to kontynuował dalej. – Jesteś ode mnie jakieś... kilkanaście, co najmniej, lat młodszy. Mógłbyś, więc być... powiedzmy, moim synem. A... a czy już tak wyraźnie jak ja wyczuwasz przemijanie, upływ czasu, płynność życia? Bo gdzieś tak do osiemnastu, dwudziestu lat nie czuje się tego. Wtedy czas wydaje się raczej powolny. Trzydziestka przychodzi nie wiedzieć kiedy, natomiast gdy masz już czterdziestkę zaczynasz wspominać to, co było kilka, kilkanaście lat temu...

– Wspominanie, roztrząsanie tego, co było... Nie sądzi pan, że to tylko strata czasu tak przecież, według pana, cennego? A ponadto czy nie sądzi pan, że to już jest oznaka, pierwszy symptom, starości?

– Nie! Wcale! Po stokroć: nie! – nagle przerwał mu lekarz. – Raczej powrót. Powrót do czasu i miejsc, które istniały niegdyś, dawniej, lecz zostały utracone. I to zaczyna się niekoniecznie aż po czterdziestce. Ty wprawdzie mógłbyś być moim synem, ale nie róbże ze mnie aż takiego starucha. Wspominamy, wspominamy. Wszyscy też boimy się tego, co będzie z nami... po.

Kajetan pomyślał – gdy usłyszał te słowa wypowiadane przez Łukasza, który aby odgonić od siebie senność pojawił się w jego ogrodzie – że ta noc byłaby zupełnie inna gdyby nie odwiedziny Łukasza. Z całą pewnością siedziałby teraz sam na ławce otoczony ciemnością ogrodu i zasłuchany w ciche odgłosy rozmowy Antoniego i Aleksandry.

– Może by się pan czegoś napił? – zaproponował sąsiadowi czując, że w ten sposób mógłby odwrócić jego uwagę od niepokojów i obaw, z jakimi przybył.

– Napił? – zapytał zaskoczony taką propozycją Łukasz. – Z przyjemnością, czemu by nie? Tylko zależy, czym chciałbyś mnie tu i o tej porze ugościć?

– Domowym winem, które nastawiła moja mama. Z czarnych, naszych winogron. Dwuletnim – podkreślił Kajetan.

– Skoro to jest wino z tych waszych, czarnych winogron i w dodatku nastawione przez twoją mamę, to chętnie. A że, jak powiadasz, jest dwuletnie, to tym bardziej chętnie.

Chciałbym przedtem jeszcze tylko zajrzeć do teściowej. Umówiliśmy się, że będę spał w drugim pokoju... Mówiąc to spojrzał w kierunku okna, gdzie spała staruszka. – Zdaje się... śpi. Dla pewności jednak przejdę się, zobaczę i wrócę za chwilę. W razie czego, gdyby obudziła się i nie mogła spać, miała zapalić lampkę. Przejdę się i zobaczę – powtórzył.

Mówiąc to podniósł się i zniknął w ciemności. Po chwili skrzypnęła jedna furtka, potem druga. Był to znak, że lekarz już doszedł na miejsce.

Kiedy umilkły jego kroki, nagle ożyły głosy ciemności: szepty Antoniego i jego dziewczyny, świerszcze i dalekie poszczekiwania psów.

Łukasz wrócił niemal tak szybko, jak poszedł i tylko kroki, a także poskrzypywania furtek znaczyły jego drogę wśród ciemności. W tym czasie Kajetan zszedł do piwnicy, przyniósł dwie butelki wina i umieścił je w beczce, którą napełniano z wieczora, aby woda na rano już była gotowa do podlewania ogrodu.

– Już jestem – oznajmił lekarz. – Moja teściowa śpi tak, jak nigdy dotąd.

– Widocznie pańska obecność podziałała na nią kojąco – powiedział Kajetan wycierając głośno szklanki na szerokich podstawkach.

– Być może. Być może – odparł sąsiad. – Okazuje się, że skutecznym lekarstwem może też być spokojna rozmowa przed snem. Taaak, spokojna rozmowa przed snem – powtórzył. – A gdzież wino? – przypomniał.

– Chłodzi się – odparł Kajetan stuknąwszy w beczkę.

– A??!! To rzeczywiście dobry pomysł – zgodził się Łukasz. A następnie zapytał: – A w czym będziemy pić?

– Przygotowałem szklanki – Kajetan dotknął w ciemności szkła tak, aby Łukasz usłyszał jego dźwięk.

– Zupełnie, zupełnie niezłe – chwalił wino lekarz, gdy w kilka chwil potem Kajetan podał mu szklankę. – A teraz możemy siedzieć, pić, rozmawiać choćby i do białego rana. Tak po prawdzie chyba niewiele już nam do tego świtu zostało – mówiąc to próbował dostrzec na swoim zegarku ledwo widoczne wskazówki. – Mniejsza z tym która godzina. Najważniejsze, że możemy tu spokojnie siedzieć w ciszy, z dala od tego całego chaosu i zamętu, które gdzieś tam toczą się w wielkich miastach. – Wychylił duszkiem całą szklankę, po czym dotknął nią Kajetana. – Nalej mi jeszcze. To, w gruncie rzeczy, dobre wino. Taaak, pamiętam dokładnie: nastawiała je twoja mama. Już kiedyś miałem przyjemność pić równie dobre, ale tamto było, zdaje się, z czarnych porzeczek. A tego, z winogron, dużo jeszcze jest?

– Przyniosłem dwie butelki – odparł Kajetan.

– Dwie? Aha! – Łukasz nie ukrywał swojego rozczarowania, ale natychmiast zreflektował się i dodał – za to wino smakuje mi coraz bardziej.

– W piwnicy jest jeszcze kilka butelek – Kajetan wyczuł, że tym stwierdzeniem uspokoił Łukasza. – Ale... ale wydaje mi się, że to wino nie tyle jest dobre, ile jego smak podnosi ta noc. Zgodzi się pan ze mną?

– A... rzeczywiście... noc jest przepiękna. Masz rację. Może to wino dodaje jej uroku, a może jest zupełnie odwrotnie? – Łukasz mówił to tak, jak gdyby dopiero teraz dostrzegł, że wokół jest ciemność i noc, a ponad nimi ledwo widoczne niebo.

– Zupełnie jakbyśmy pili noc. Nie czuje pan? Nie odnosi pan takiego wrażenia?

– Aaa, rzeczywiście – odparł zaskoczony tym, co usłyszał Łukasz. – Rzeczywiście – powtórzył. – I, w gruncie rzeczy, jest dużo poezji w tym, czego doznajesz. Chociaż, powiedziałbym, że doświadczamy w tym momencie jak gdyby transfuzji z nocą. Co ty na to?

– Dla pana to, być może, transfuzja i poezja. A dla kogoś innego to zwyczajne wino, zwyczajna noc, tyle że ciemna oraz dwóch nocnych marków, z których jeden nie śpi, bo nie chce, a drugi, bo chyba nie pozwala mu na to etyka. Jeśli dzisiaj można mówić, że jeszcze ktoś przestrzega jakiejś etyki...

– Nooo, chyba nie jest aż tak źle. A przejmować się tym, że gdzieś ktoś myśli i czuje inaczej naprawdę nie ma co. Pamiętaj, że najważniejsza jest zawsze moja zgoda na ten tu świat i moje odczuwanie tego tu świata – lekarz z całą mocą podkreślał „moje” i „tu”. – Jeśli akceptuję ten tu świat to, w gruncie rzeczy, nie jest tak źle. Oczywiście mam na myśli świat jako zjawisko, które możemy widzieć, doświadczać każdego dnia zaraz po przebudzeniu, natychmiast po otwarciu oczu. Za każdym razem to jest tak...

– Jakbyśmy rodzili się od nowa. Bo każdy dzień jest narodzinami. Czy nie to chciał pan powiedzieć?

– W gruncie rzeczy... tak. I to, co widzimy... to, czego doznajemy jest wyłącznie nasze. Nikt nie może widzieć i czuć w taki sam sposób, w jaki ty widzisz i czujesz.

– Nie wydaje się panu, że to jest tak oczywiste jak, przykładowo, fakt, że oddychamy?

– Lecz nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Nie zdają sobie zupełnie sprawy ze swojej biologii, czy raczej, ściślej, fizjologii. Nie zdają sobie, słowem, zupełnie z tego sprawy, że w ogóle żyją, ze swojej tu niepowtarzalności.

– Czy sądzi pan, że ludzie mają czas na to, aby teraz, kiedy dzieje się tyle niepewnego, pamiętać o tym? W sytuacji, gdy działają instynkty, a nie rozum i wola?

– Nie, nie pamiętają o tym i, w gruncie rzeczy, jest tak jak widać. I oby nie było gorzej.

– A może być gorzej, niż jest? Słyszał pan te komunikaty? Słyszał pan, o czym od pewnego czasu mówią ludzie?

– Ach! Nie ma się czym przejmować. Wszystko i tak zależy od perspektywy, z jakiej ogląda się wybrane zjawisko, rzecz lub człowieka. Największy chaos i zamęt z odpowiedniej perspektywy może wydawać się zupełnym spokojem. Sęk w tym, jak znaleźć tę odpowiednią perspektywę i czy w ogóle można odnaleźć... Ale możesz mi wierzyć lub nie, lecz z perspektywy spraw ostatecznych wszystko jest naprawdę bardzo, bardzo mało istotne.

– Powiedział pan: „oby nie było gorzej, niż jest”, czyli że może być i taka sytuacja, z jakiej nie ma już żadnej możliwości wyjścia, najmniejszej nawet nadziei i pozostaje tylko zachowanie siebie oraz swoich najbliższych za wszelką cenę?

– Tak może być i tak, w gruncie rzeczy, jest. Czasami jednak zmiany są tak intensywne, że odczuwamy chaos i zamęt nieomalże dotykalnie i wtedy nie pozostaje nam już nic innego, jak tylko zachować siebie właśnie za wszelką cenę. W gruncie rzeczy chaos i zamęt w przyrodzie przyjmujemy jako zjawiska naturalne, chociaż zaskakujące niekiedy swoimi rozmiarami. Natomiast chaos i zamęt, jakie tworzą ludzie są czymś nienaturalnym, sztucznym. Weźmy choćby absurd wielkich miast: nagle, nie wiedzieć czemu i po co, ludzie postanawiają żyć, mieszkać i pracować na bardzo małej powierzchni. Chaos, zamęt i konflikty są wówczas nieuniknione. Czasami – kiedy jadę pociągiem i widzę tyle wolnej przestrzeni, tyle wspaniałych widoków i żadnej ludzkiej istoty – to zastanawiam się: co ludzi pcha, jaka siła, jaka moc i potrzeba by mieszkać jeden na drugim, by ciągle wchodzić w konflikty? Według mnie wielkie miasta i w ogóle wielkie skupiska ludzi to... to świadomy absurd: stworzony przez ludzi i służący wyłącznie dla zupełnego ich unicestwienia. Zauważyłeś, że wszelki chaos i zamęt biorą się z wielkich miast, gdzie ludzie żyją w przypadkowym i bliskim sąsiedztwie, w niemal dotykalnej obecności?

– Ale to przecież wcale nie jest reguła, że chaos i zamęt są wszędzie tam, gdzie są wielkie skupiska ludzi. Pan dobrze o tym wie. Pan, jako lekarz, o tym powinien wiedzieć.

– Taaak. Tak. Wiem o tym. A ty zapewne chcesz powiedzieć, że ludzie niosą swój chaos, swoje piekło wszędzie tam, gdziekolwiek pójdą? I wcale na to nie trzeba aż wielkich miast. To chciałeś mi powiedzieć?

– Mniej więcej – odparł Kajetan i czując zdziwienie lekarza natychmiast dodał: dokładnie to.

– Bo, w gruncie rzeczy, najważniejsze jest zawsze i wszędzie zachować siebie.

– Ale to wielka umiejętność. Nie sądzi pan?

– Na tym właśnie polega życie. Na zachowaniu siebie, a także na bezustannym uświadamianiu sobie jak bardzo wąska granica dzieli nas od... od szaleństwa. Bo, w gruncie rzeczy, wszyscy jesteśmy wariatami, którzy udają normalnych. I na tym polega nasze najważniejsze zadanie w życiu społecznym: zawsze i wszędzie panować nad własnym szaleństwem.

– Panować nad własnym szaleństwem? A kiedy jest tak, że już panować nie można, bo wszystko, lub prawie wszystko, wymyka się, bo nie można spokojnie nawet myśleć?

– Wtedy jest tak, jak jest: czyli to, co mamy na co dzień. Tak zwaną rzeczywistość.

– I pan mówi o tym tak zwyczajnie? I tak obojętnie?

– A czy pozostaje mi coś innego? Szarpać się, zmieniać to, czego w żaden sposób zmienić nie można Ja już dawno straciłem wszelkie złudzenia i wszelką, wierz mi, naprawdę wszelką – podkreślił z naciskiem – nadzieję. Chyba że...

– Co? Co takiego? – podchwycił Kajetan. – A więc jest z tego jakieś wyjście? Jest? No, niechże pan powie.

– Zawsze jest jakieś wyjście – odparł spokojnie lekarz. – Bo zawsze wszystko zależało i zależy od wyboru...

– Pan sądzi, że można tu mówić o jakimś wyborze? Chyba że... między jednym szaleństwem, a drugim: między tym czy skończyć z sobą, czy natychmiast stąd wyjechać?

– I jedno i drugie wyjście jest, w zasadzie, bezsensowne. Skończyć z sobą? A po co?

Nikomu to nie przyniesie pożytku. A już z całą pewnością najmniej samemu „zainteresowanemu” takim wyborem. Skończyć z sobą? Przecież to... to absurd.

– Pan to mówi jako lekarz: z lekarskiego, oczywiście, punktu widzenia.

– Nie, bynajmniej. Nade wszystko z punktu widzenia człowieka myślącego realnie. A wyjechać? Dokąd? Gdzie i po co? Gdziekolwiek byś nie wyjechał tutaj i tak będzie twoje miejsce. I tutaj, na zawsze, zostaniesz. Tu się urodziłeś i w tym miejscu jest całe twoje przemijające życie. Twoja przeszłość i...

– Żadnej przyszłości.

– Żadnej? O! Nie powiedziałbym. Zapominasz jeszcze o najważniejszym: że możesz tu mówić w swoim ojczystym języku.

– No tak. Tylko takiej odpowiedzi mogłem się spodziewać.

– Nie. Nie tylko takiej. Mówiłem ci już: trzeba zachować siebie, a ponadto być sobą.

Tutaj. I żyć. Żyć, ale nie tak, jakby się miało żyć wiecznie, lecz z całą świadomością, że życie, twoje życie, także na pewno kiedyś się skończy. Kiedyś, jeszcze nie teraz. Nie dzisiaj...

Łukasz urwał nagle i zamilkł. W ciemności, która na powrót uwidoczniła się było słychać, jak powoli opróżnia szklankę. Mogło to sprawiać wrażenie, że ogarnęło go niespodziewane pragnienie.

Kajetana po raz pierwszy tej nocy dopadły wątpliwości. Długotrwała lektura powieści, nadmierne zmęczenie wzroku, nagła bezsenność, wyjście do ogrodu, którego widok miał ukoić ból oczu i przynieść sen – to wszystko mieściło się w oczekiwaniach wobec nocy i ciemności.

Natomiast te niespodziewane odwiedziny Łukasza, a nade wszystko ich następstwo, czyli rozmowa – to wszystko było niby ze snu: miało niewiele wspólnego z realnością dnia.

– Wiesz co? – niespodziewanie odezwał się Łukasz. – Zabierajmy te buteleczki i chodźmy do mnie, to znaczy na strych do teściowej.

– Do pana? A po co? – Kajetan nie ukrywał zaskoczenia. – Zresztą nie ma już z czym iść – mówiąc to brzęknął pustymi butelkami.

– Chciałbym ci coś pokazać.

– Może odłożymy to na inną okazję? – Nagle dotarło do Kajetana, że Łukasz zamierza demonstrować mu swoją teściową i opowiadać historię jej choroby.

– Nie, nie zgadłeś – lekarz jakby czytał w jego myślach. – To jest znacznie ciekawsze i nie będzie miało nic wspólnego z żadnymi, ani z niczyimi chorobami. O śmierci lub chorobach nawet nie wspomnę.

– W takim razie musiałbym jeszcze raz zejść do piwnicy.

– To już w butelkach nic nie ma? – Łukasz udawał zdziwienie. – A to dopiero. No cóż, teraz moja kolej. Teraz ja cię ugoszczę.

– O nie! Nie, nie. Dziękuję – odparł szybko Kajetan domyślając się, że Łukasz zamierza poczęstować go lekarskim spirytusem. – Może dzisiaj zostaniemy jednak przy naszym domowym winie?! – zadecydował.

– Z wielką przyjemnością – odparł lekarz.

Posiedzieli jeszcze chwilę, po czym zeszli do piwnicy. W mroku zalśniły rzędy słoików, butli i butelek. Łukasz niewiele zastanawiając się wyciągnął dwie stojące najbliżej niego.

– To sok z malin – spostrzegł jego pomyłkę Kajetan. – Zaraz zapalę światło.

– Nie trzeba. Taki sok to będzie ze spirytusem świetna rzecz.

– Jak pan woli. – Kajetan szukał wśród butelek i słoików dwuletniego wina z winogron. – O! Proszę. Tu jest takie samo, jakie dzisiaj piliśmy – wskazał na etykietkę.

– No, więc zrobimy tak... – w zachowaniu Łukasza można było dostrzec zdecydowanie. – Bierzemy jedną buteleczkę winogronowego i jedną soku. Wino dla ciebie. Ja... jeśli mam być szczery, to wolałbym już coś mocniejszego. Pora jest jak najodpowiedniejsza.

Wyszli na dwór. Z powrotem zagarnęła ich noc i ciemność. Po chwili byli przed domem teściowej Łukasza. Weszli do środka.

Był to taki sam domek, w jakim żyli rodzice Kajetana. A i on sam przecież do niedawna w takim samym domku wraz z rodzicami mieszkał. Teraz przyjechał do nich tylko na kilkudniowe odwiedziny i mimo, że jego dom – nawet po długiej nieobecności – nie krył przed nim żadnych tajemnic, to jednak wnętrze domku sąsiadki – o takim samym rozkładzie pokoi, kuchni, schodów na strych i do piwnicy – wydało mu się nagle obce i dziwnie ciasne.

Zachodził tu niegdyś po sąsiedzku, ale nigdy tam nie było aż tylu szaf, szafeczek, stołów i stolików, na których stały doniczkowe kwiaty oraz różne bardziej lub mniej potrzebne w gospodarstwie domowym narzędzia, sprzęty i przedmioty.

Łukasz widocznie już przywykł do tak zagraconej przestrzeni, bo szepnąwszy tylko Kajetanowi – „tutaj nie jest jeszcze tak źle, musiałbyś zobaczyć pozostałą część domu” –uchylił drzwi do najbliższego pokoju, w którym spała jego teściowa.

Kajetan w tej samej chwili poczuł na twarzy ciężką, przesyconą aromatem ziół, lekarstw i jak gdyby zbutwiałych liści woń powietrza. Staruszka spała na kilku poduszkach.

W świetle małej lampki, którą na krótką chwilę włączył Łukasz widać było jej spokojną twarz. Lekarz podszedł do niej, delikatnie poprawił kołdrę, uniósł dłoń i badał puls.

– Przeżyje mnie z pewnością – próbował żartować. – Jest nie do zdarcia. I serce ma zdrowsze niż moje. Gdyby tylko mniej oglądała na video horrorów i kryminałów nie miałaby kłopotów z zasypianiem ani uczucia, że ciągle umiera. Chodźmy już – zgasił lampkę i mocno, lecz lekko zamknął drzwi. – Nie będę tu zapalał światła, bo teściowa zaraz się obudzi.

Wystarczy, że zobaczy oświetloną szparę i już to jej przeszkadza. Idziemy na strych!

Kajetan nie przypuszczał, że schody mogą być tak skrzypiące i aż tak uginające się pod każdym krokiem. W ich domu, który liczył tyle samo lat, co sąsiadki, ojciec już dawno wymienił stare schody na nowe, bukowe.

– Jesteśmy na miejscu – Łukasz odetchnął z ulgą. – Zaraz przygotuję szklanki.

Podczas gdy Łukasz krzątał się, Kajetan oglądał pokój. W rozkładzie mebli, nawet w ustawieniu stołu, miejsca do spania i telewizora niewiele różnił się od jego pokoju.

Była mimo to jedna rzecz, która różniła te dwa, tak do siebie podobne pomieszczenia.

W tym Łukaszowym – gdzie lekarz czasami nocował, kiedy przyjeżdżał do teściowej –prawie nie było książek, nie licząc stosu medycznych czasopism, które piętrzyły się na stoliku obok łóżka.

Nade wszystko jednak Kajetana zaintrygowała ciężka drabina ustawiona równolegle do komina i wystrzelająca prosto w miejsce, gdzie łączyły się dwie przestrzenie ukośnego dachu. Wytężywszy wzrok dostrzegł tam niewielkie drzwiczki, tak jednak wąskie, że chyba z trudem mogła przecisnąć się przez nie tylko jedna osoba i to o średniej tuszy.

– Zapewne zastanawia cię ta drabina? – Łukasz zauważył obserwacje Kajetana. –Właśnie, dlatego chciałem, abyś tu ze mną przyszedł – mówił podając Kajetanowi szklankę z winem. – No, ale najpierw wypijmy.

– Chyba nie myśli pan...? – Kajetan nagle zrozumiał, że jego zaproszenie było wcale nieprzypadkowe. Nie mógł jednak pojąć, na czym ma polegać związek jego obecności w tym pomieszczeniu z drabiną.

– Wcale nie myślę. Po prostu zaraz tam wejdziemy – odparł Łukasz. – Zaraz, zaraz, a która to może być godzina?

– Dochodzi druga.

– W sam raz. Najlepsza pora. Idziemy!

– Idziemy!? Dokąd?

– Jak to, dokąd? Na dach!!!

– Na dach!? A ja tam, po co?

– Musisz mi pomóc!

– Ja? Pomóc? Panu? W czym? – Kajetan jednym haustem wychylił szklankę do dna.

Łukasz mimo wypitego alkoholu szybko i zgrabnie znalazł się pod dachem. Jednym pociągnięciem otworzył drzwiczki, po czym zniknął w niewielkim otworze wypełnionym po brzegi gwiazdami. Po chwili pojawił się znowu i zaczął wyciągać spod dachu długi, metalicznie połyskujący przedmiot ukryty w schowku.

– No, chodźże wreszcie – Kajetan wyczuwał w głosie Łukasza coraz większe zniecierpliwienie. – Chodź, chodź!

Kajetan szczebel po szczeblu wspinał się coraz wyżej. Dotarłszy pod sam szczyt dachu wysunął głowę przez otwór. Ujrzał tam siedzącego na kominie Łukasza zapatrzonego gdzieś w dal.

– Trafiliśmy w samą porę: właśnie w konstelacji Byka wschodzi Wenus, a o tam, w gwiazdozbiorze Wodnika widać Saturna.

Łukasz wprawnie manewrował mosiężną lunetą, której statyw umieścił w szynie przemyślnie zamontowanej wokół komina tak, że z dołu, i w dzień, mogła wyglądać jak antena do odbioru satelitarnych programów.

– Siądź do mnie plecami, jeśli łaska – poprosił.

– A więc na to byłem panu tutaj potrzebny? – nie krył swojego rozczarowania takim obrotem sprawy Kajetan. – To po to? Po to aż tutaj pan mnie ciągnął?

– Po to. Właśnie po to! – Łukasz próbował całą rzecz zbagatelizować. – Zrozum, człowieku. Właśnie wczorajszej nocy urwało mi się oparcie. A dzisiaj, zaraz, zobaczysz jak wiele ważnego dzieje się na niebie. Wybacz, jeśli cię uraziłem. Jak widzisz wystarczy tu miejsca dla dwóch.

Podczas gdy Łukasz skupił całą uwagę na wschodzącej Wenus i Saturnie, Kajetan obserwował najbliższą okolicę i przestrzeń ponad nią.

Nigdy jeszcze nie widział swojego domu, ogrodu, całego przestworu ponad nimi z takiej wysokości i o tak niecodziennej porze.

Nagle zrozumiał, że wszystkie książki, które przeczytał, wszystkie krajobrazy i widoki, które dotąd widział i wszystko, wszystko to, czego do tej pory doświadczył mieściło się jak gdyby zaledwie w trzech wymiarach wobec niemal wirtualnej rzeczywistości tej nocy.

– A o tam: nad południowym horyzontem, między gwiazdozbiorami Orła i Strzelca, widać Tarczę Sobieskiego. I sam obłok Drogi Mlecznej masz jak na dłoni – Łukasz mówiąc to wyciągnął dłoń w kierunku południa. – A teraz ty oprzyj się na mnie i popatrz: w Tarczy jest gwiazda zmienna, oddalona od nas o 1630 lat świetlnych. Niedaleko niej znajduje się otwarta gromada gwiazd, której wiek ocenia się na 300 milionów lat. Liczy 400 gwiazd i znajduje się od nas w odległości 5500 lat świetlnych...

– I pan tak to wszystko z pamięci? – zapytał Kajetan.

– Niektóre fakty pamiętam. Nie ma w tym żadnej tajemniczej albo fenomenalnej pamięci. Po prostu przed obserwacją zaglądam do książki. Czytam i to, co jest mi potrzebne zapamiętuję. Oto i wszystko.

– Nigdy bym pana o to nie podejrzewał.

– O co? O „taką” pamięć?

– O pamięć? Też, ale nie tylko. O zainteresowania. No, bo skąd nagle u pana ta astronomia?

– Jest to, mój drogi, raczej zauroczenie panią Uranią. A poza tym w moim przypadku jest to jednak konieczność. Bo medycyna, w gruncie rzeczy, to bardzo, bardzo przyziemna nauka i, według mnie, za bardzo konkretna. Taaak, za bardzo przyziemna, gdyż: człowiek i tylko człowiek. I nic poza nim.

– „Tylko człowiek”? Jeszcze parę godzin temu mówił pan, co innego.

– A więc dobrze: nie „tylko człowiek”. Bo mnie – mnie! rozumiesz? – interesuje także wszystko to, co jest nie tylko w nim, ale także: „po”-nad nim i „po”-za nim. Te twoje „ileś tam lat”, moja czterdziestka i osiemdziesiątka teściowej: cóż to jest w porównaniu z wiekiem gwiazd? Czy, wobec tego, warto tu aż tak się szarpać, tracić czas i życie na jakieś ziemskie sprawy? Stamtąd, z perspektywy gwiazd, czymże jest nasze życie? I czegóż tu się bać? I na cóż zastanawiać się, co będzie potem? Po...

*

Kajetan ocknął się: leżał na ławce w swoim ogrodzie. Tak jak zawsze pierwszą czynnością, jaką po przebudzeniu uczynił było zobaczyć: która godzina?

Zbliżała się piąta. Widniało i zapowiadał się kolejny, pogodny dzień. Mimo to pod gałęziami trwał jeszcze mrok.

Próbował zasnąć, lecz ptaki budziły go swoim trzepotem i śpiewem. Postanowił uporządkować zdarzenia przemijającej nocy. Nie wiedział jednak: czy były to tylko zdarzenia ze snu, czy rozegrały się naprawdę, czy też przebywał w wirtualnej rzeczywistości tej nocy?

Z wolna uświadamiał sobie: jak z Łukaszem pił wino, jak potem weszli na dach i patrzyli przez lunetę w gwiazdy. Zanurzali się w nich, wędrowali po konstelacjach, po Drodze Mlecznej i gwiazdozbiorach Tarczy. A następnie podpatrywali przez lunetę kochających się na trawie Antoniego z Aleksandrą. A jeszcze długo potem rozważali, którędy Kajetan ma wracać do domu: „klasycznie”, to znaczy drabiną oraz trzeszczącymi schodami, czy też swobodniej i szybciej zjechać po dachu?

Kajetan spojrzał na pokłute i bolące dłonie. Nie wiedział: czy jednak pomylił strony dachu i zjechał wprost w krzewy róż, czy też ukłucia na dłoniach były śladem rozgarniania gwiezdnych konstelacji i dotykania ostro zakończonych ramion gwiazd?

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan P. Grabowski, Kwartet malborski. Epizod pierwszy: Po, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 210

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...