Nowy Napis Co Tydzień #230 / Product placement?
Analizując dowolny akt komunikacji językowej, staramy się zazwyczaj ustalić jego podstawowe komponenty, takie jak nadawca i odbiorca, treść i towarzysząca jej intencja – innymi słowy – próbujemy odpowiedzieć na pytania: kto i do kogo mówi, co mówi i w jakim celu? W przypadku dzieł literackich – zwłaszcza tych konceptualnych, bardziej wyrafinowanych formalnie – odpowiedź na te z pozoru proste pytania nastręczać może pewnych trudności. Ustalenie podstawowych faktów w nieliterackich wypowiedziach językowych jest na ogół banalne, a wzajemne relacje między nadawcą tekstu i jego odbiorcą czy adresatem są równie czytelne jak cel komunikatu, sygnalizowany bardzo często już w jego tytule.
Tymczasem książka Marka Artura Abramowicza Między Bogiem a prawdą. Metafizyczne przygody roztargnionego profesora – mimo że formalnie nie zdradza żadnych literackich ambicji – jest pod tym względem zaskakująco nieoczywista. Z zupełną pewnością odpowiedzieć możemy tylko na pytanie, kto jest jej nadawcą. Tu autor nie pozostawia cienia wątpliwości – od samego początku, od tytułu pierwszego rozdziału (Niepotrafię zmyślać) i dosłownie od pierwszego zdania („W tej książce wyjaśniam, skąd wynika moje przekonanie […]”) eksponując narrację pierwszoosobową. Ten wyraźnie spersonalizowany, nie ukrywający subiektywizmu prezentowanych sądów, sposób mówienia podtrzymywany jest w książce do ostatniego rozdziału.
Autor/nadawca
Na czwartej stronie okładki czytamy, że profesor Abramowicz to „wybitny polski astrofizyk”:
[…] autor przeszło dwustu prac naukowych z ogólnej teorii względności, teorii akrecji, czarnych dziur, gwiazd neutronowych, promieniowania grawitacyjnego i ciemnej materii. Wykładał w Stanach Zjednoczonych, Europie, Chinach, Japonii i Izraelu (Austin, Columbia, Oksford, Triest, Kopenhaga, Göteborg, Lund, Pekin, Kioto, Hajfa).
Szczegóły pracy naukowej Profesora w międzynarodowych ośrodkach naukowych będą rozwijane i wielokrotnie przypominane (kompozycja oparta jest na zasadzie repetycji) w różnych miejscach książki i różnych okolicznościach. Dodatkową sygnaturą jednoznacznie autorskiego charakteru dzieła (używam tego określenia, zważywszy na monumentalną objętość książki, liczącej przeszło sześćset stron) jest portretowe zdjęcie na okładce, zaprojektowane przez Annę Pol-Pawrowską. Autor prezentuje się tu dość majestatycznie na tle rozgwieżdżonego nieba, upozowany na tajemniczego mędrca o niepokojącym spojrzeniu współczesnego Fausta, w czarnym kapeluszu, okularach i z czerwonym szalem na szyi. Kompozycja okładki zdaje się sugerować, że górująca nad innymi planetami postać Profesora jest centrum Wszechświata i jego najważniejszym obiektem. Wewnątrz znajdziemy jeszcze blisko trzydzieści fotografii, których głównym bohaterem jest sam Marek Abramowicz (piętnaście zdjęć), jego bliscy (rodzice, bracia, żona, dzieci), przyjaciele i współpracownicy, ewentualnie profesorska marynarka szyta w renomowanej, rzymskiej pracowni krawieckiej Castiglioni (zdjęcie na stronie 364). Fotografie z rodzinnego archiwum utrwalają wizerunek autora i ukazują ewolucję jego stylu – od czasów szkolnych i studenckich przypadających na lata sześćdziesiąte, poprzez początki kariery naukowej w latach siedemdziesiątych, samodzielną pracę badawczą w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, aż po czasy współczesne (najnowsze zdjęcia pochodzą z roku 2018). Podziwiamy więc Marka Abramowicza z wąsami i bez, w marynarce i skórzanej kurtce, w kapeluszu i bez nakrycia głowy. Podpisami zdjęć również rządzą zaimki pierwszoosobowe – ja oraz mój/moja/moje („moja magistrantka […] moja doktorantka”, „moi współpracownicy”, „w moim pokoju na Oksfordzie”). To nasuwające skojarzenia z otwierającym Dziennik Gombrowicza „Poniedziałek – Ja, Wtorek – Ja, Środa – Ja, Czwartek – Ja” skoncentrowanie na sobie nie oznacza w tym przypadku bynajmniej zarzutu megalomanii – przeciwnie, jest prawem autora, aby pisać o sobie i przez siebie. Profesor Abramowicz z tego prawa korzysta, a my mamy jasność – przynajmniej w tej kwestii – kim jest nadawca.
Odbiorca/adresat
Odpowiedź na pytanie, do kogo adresowana jest ta książka, tak oczywista już jednak nie jest. Odbiorcami będą, rzecz jasna, wszyscy jej czytelnicy – ci, którzy książkę profesora Abramowicza nabędą lub zostaną nią obdarowani – ale kim są jej intencjonalni adresaci, z myślą o kim ta książka powstała, komu jest dedykowana, komu można by ją rekomendować? Już Jean Paul Sartre w rozprawie Czym jest literatura z roku 1947 zauważył przecież, że „wszelki twór umysłu zawiera w sobie obraz czytelnika, dla którego jest przeznaczony”[1]. Taki wirtualny czytelnik, projektowany przez autora już na etapie tworzenia tekstu językowego, jest pierwotny i nadrzędny wobec czytelnika faktycznego – często przygodnego, którego kontakt z dziełem może być zupełnie przypadkowy i powierzchowny[2].
Wirtualny czytelnik wyznacza nie tylko zakres tematyczny wypowiedzi, ale przede wszystkim jej dykcję – sposób mówienia, rejestr stylistyczny i dobór leksyki. Tymczasem w książce Między Bogiem a prawdą mamy sąsiadujące ze sobą lekkie wspominki o charakterze obyczajowym i przyczynkarskim oraz skomplikowane problemy współczesnej astrofizyki czy matematyki. Te pierwsze, często zupełnie trywialne, miejscami nawet nieco żenujące – jak obrazek matki, która eksponuje swój „olśniewający dekolt”, „z rozmyślną powolnością” stawiając tacę na stoliku brydżowym i puszczając do nastoletniego syna „porozumiewawcze perskie oko”, albo szczegółowe opisy perypetii związanych z prenumeratą „Playboya” – pisane są z gawędziarską swadą, językiem prostym i powszechnie zrozumiałym, z nieco może tylko manieryczną skłonnością do form zapożyczonych. Te drugie natomiast podawane są często na surowo, językiem hermetycznym, naszpikowanym specjalistyczną terminologią, bez przypisów ani jakichkolwiek objaśnień, a jedyne podpowiedzi dla niezorientowanego w skomplikowanej naukowej materii czytelnika mają często charakter ignotum per ignotum. Zawiłości mechaniki analitycznej Josepha Louisa Lagrange’a i Williama Rowana Hamiltona autor „objaśnia” na przykład w ten sposób:
Ruch odbywa się zawsze tak, aby działanie było jak najmniejsze. Działanie jest ściśle matematycznie określone przez (a priori nieznany) tor, po którym może poruszać się cząstka, oraz przez lagranżjan – pewną znaną uniwersalną funkcję położenia i prędkości cząstki lub układu cząstek. Ponieważ lagranżjan jest taki sam dla wszystkich torów, wartość działania zależy wyłącznie od wyboru toru. Warunek, aby działanie było jak najmniejsze, nakazuje zatem wybrać ten jeden „właściwy” tor, który właśnie minimalizuje działanie. Matematycznie warunek ma formę równania określającego tor: jest to słynne [dla kogo? – T.C.] równanie Eulera-Lagrange’a. Z formy lagranżjanu wynikają ważne fizyczne własności układu. Na przykład jeśli lagranżjan nie zależy od czasu, energia podczas ruchu jest stała. Znając lagranżjan, można obliczyć hamiltonian, który spełnia równania o jeszcze bardziej matematycznie zwartej i eleganckiej formie niż równania Eulera-Legrange’a[3].
Ten obszerny cytat jest zaledwie częścią wywodu, w całości utrzymanego w podobnej dydaktyce. W rozdziale 13. profesor Abramowicz dzieli się swoimi radami, jak wykładać fizykę: „Pamiętaj, że każdy wykład […] powinien być zawsze odrobineczkę […] za trudny dla większości studentów, natomiast nigdy nie może być w całości za łatwy” – poucza młodych adeptów fizyki teoretycznej[4]. Cenna wskazówka – pod warunkiem, że wykład adresowany jest do grupy względnie homogenicznej, posiadającej zbliżone kompetencje poznawcze, na przykład studentów fizyki. Jeśli więc przyjąć, że Między Bogiem a prawdą powstało z myślą o osobach z wykształceniem wyższym w zakresie matematyki, fizyki i astronomii – mamy prawo zapytać: dlaczego tak mało tu astrofizyki, a tyle banalnych ploteczek i wprawiających niekiedy w konfuzję szczegółów z własnego życia prywatnego (łącznie z przechwałkami na temat swoich całodniowych, „słodkich eksperymentów” w luksusowej sypialni przyjaciół i wspominaniem „dzikich romansów” żony Henryki)? Jeśli natomiast książka powstała z myślą o laikach, którzy przygodę z fizyką i astronomią zakończyli na etapie szkolnym, dlaczego autor nie zrobi użytku ze swojego niewątpliwego talentu pedagogicznego i nie przybliży im w sposób przystępny, dostosowany do ich możliwości poznawczych, pasjonującej wiedzy na temat kwazarów, czarnych dziur czy dysków akrecyjnych? O tym, że profesor Abramowicz to potrafi, świadczy chociażby genialny w swej prostocie dowód na twierdzenie Pitagorasa przytoczony w rozdziale Hypatia, Mijka i Paola. W jakim celu zatem autor epatuje specjalistyczną terminologią i zawiłymi równaniami, a niezrozumiałe tłumaczy przez nieznane? Trudno zaryzykować jakąkolwiek odpowiedź na to pytanie, skoro nie wiemy, komu dedykowane jest Między Bogiem a prawdą.
O czym właściwie jest ta książka?
W odpowiedzi na tak postawione pytanie zazwyczaj pomocny bywa tytuł – zdarza się, że wprost referuje on treść tekstu, bez niedomówień i wątpliwości. W tym przypadku jest inaczej – tytuł książki jest bowiem co najmniej zastanawiający. Użyte w nim wyrażenie nawiązuje do znanego związku frazeologicznego, którego poprawna forma brzmi „Bogiem a prawdą” i znaczy tyle co: „mówiąc szczerze”, „w rzeczy samej”, „naprawdę”. Ponieważ trudno sobie wyobrazić, aby ani autor, ani redaktorzy książki o tym nie wiedzieli, dlatego zakładam, że jest to celowa modyfikacja frazeologizmu, odbierająca mu tym samym znaczenie przenośne i czyniąca zeń zwykłą grupę składniową złożoną z dwóch przyimków i dwóch rzeczowników, której sens zamyka się w sumie znaczeń wchodzących w jej skład leksemów. Pierwszy przyimek wskazuje na jakąś przestrzeń pośrednią, umieszczoną pomiędzy biegunami. Drugi przyimek przeciwstawny tym bardziej podkreśla opozycyjną relację spolaryzowanych znaczeniowo rzeczowników. Tymczasem „prawda” to raczej synonim „Boga” – jedna z Jego immanentnych cech. Nieprzypadkowo w Ewangelii według św. Jana Jezus Chrystus na pytanie Tomasza, kim jest, odpowiada: „Ja jestem drogą, prawdą i życiem” (J. 14.6). Z logicznego punktu widzenia między Bogiem a prawdą – która nie tylko jest w Nim, ale wprost jest Nim – nie ma żadnej przestrzeni. Literalnie traktując tytuł książki, można by zatem dojść do wniosku, że jest ona o niczym. Implikacja ta jest jednak w absolutnej sprzeczności z lekturowym doświadczeniem – już po przeczytaniu kilku rozdziałów odnosimy wrażenie, że książka jest raczej o wszystkim.
Mamy tu więc nie tylko omówienie interesujących zagadnień z zakresu współczesnej astrofizyki i pochwałę matematyki jako źródła metafizycznego piękna we Wszechświecie, ale również rozważania teologiczne (teodycea, predestynacja), uwagi na temat architektury, muzyki, teatru, literatury, popkultury (nie wyłączając filmów pornograficznych). Refleksje na temat fundamentów kultury europejskiej sąsiadują z przepisami kulinarnymi (autorski deser Lamponi sei gocce) i uwagami na temat mody panującej w kręgach akademickich (tajemnica fryzury Einsteina, podobno wzorowanej na uczesaniu Ignacego Jana Paderewskiego; kroje profesorskich garniturów i tym podobne). Wszystkie te wątki naplecione są na selektywną autobiografię, uzupełnioną o portrety najwybitniejszych fizyków i matematyków – począwszy od Euklidesa i Pitagorasa, po tych współczesnych. Dla takiej summy rzeczywiście trudno znaleźć adekwatny tytuł, ale ten istniejący – nawet w rozszerzonej wersji, z podtytułem Metafizyczne przygody roztargnionego profesora – niewiele czytelnikowi wyjaśnia i pełni co najwyżej funkcję atrakcyjnego hasła reklamowego.
Portret środowiska naukowego przedstawiony w książce Abramowicza nosi niezamierzony chyba rys komiczny – czytelnicy Stu dni bez słońca Wita Szostaka odnajdą tu bez trudu podobny rodzaj egzaltacji, jaki towarzyszył na Finneganach Lesławowi Srebroniowi: wizyty w oksfordzkim pubie „Lamb and Flag”, w którym bywali Lewis i Tolkien; dylematy związane z kolorem garnituru na kolację w All Souls – „założonym już w roku 1340 w jednym z najszacowniejszych angielskich college’ów”; sprawienie sobie wspominanej już „ślicznej marynarki z cieniutkiej, jasnoszarej wełny w jodełkę, uszytej w słynnej krawieckiej firmie Castiglioni, działającej od 1927 roku na Viale Regina Margherita w Rzymie” czy przeżycia z wiązane z niebywałym faux pas polegającym na pomyleniu łyżki do ciasta z łyżką do zupy podczas kolacji u Giedroyciów. Opis śniadania w praskiej Vila Lanna w towarzystwie profesora historii starożytnej z Oksfordu trąci też manierą stylistyczną, która od nazwiska popularnej dziś dziennikarki telewizyjnej, a swego czasu kandydatki na urząd prezydenta, nazwana została „ogórkizmem”. Oto próbka:
Starszy pan dość głośno objaśniał żonie mitologiczne znaczenie dużego obrazu, tego dnia ustawionego tam na sztalugach. Usłyszałem tylko kilka zdań z owych objaśnień, ale to wystarczyło, aby rozpoznać w panu przy stole oksfordczyka, prawdopodobnie ważnego profesora. […] Takie anegdoty przełamały lody na pierwszym spotkaniu w Vila Lanna. Tym łatwiej, że oksfordzki historyk dostrzegł i rozpoznał krawat mojego Linacre College, który tego ranka akurat założyłem[5].
Na stronie internetowej i okładce książki wydawca anonsuje, że głównym tematem Między Bogiem a prawdą będzie próba skonfrontowania współczesnej wiedzy naukowej z prawdami religijnymi, zbudowania „pomostu między fizyką a wiarą”. Powierzenie tego zadania wybitnemu matematykowi i astrofizykowi z jednej strony, a z drugiej człowiekowi wierzącemu, „szczeremu katolikowi” – jak określa siebie sam autor, wydawało się pomysłem oczywistym i bardzo obiecującym. Tymczasem poza rozdziałem 2, który w całości poświęcony jest „antropicznemu wyregulowaniu Wszechświata”, później niewiele dowiadujemy się na ten temat. Kwestia antropicznego wyregulowania i optymalnych warunków do powstania i rozwoju życia, jakie istnieją na naszej planecie, powraca co prawda jeszcze kilkakrotnie, ale raczej jako przerywnik. Szkoda, bo to moim zdaniem najciekawsza część książki. Dużo więcej miejsca zajmują tu niestety jednoznaczne deklaracje polityczne i obsesyjne ataki na partię rządzącą – czasami bardzo niesmaczne, jak małostkowe rozrachunki z nieżyjącym już Kornelem Morawieckim, niegdyś asystentem na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Wrocławskiego, z którym autor miał do czynienia w czasach studenckich.
W jakim celu powstała ta książka
W cytowanej już rozprawie Sartre’a czytamy, że „każdy utwór jest apelem” do czytelnika, a czytanie to „tworzenie kierowane”[6]. Rozpoznanie intencji autora jest wypadkową wcześniejszych ustaleń związanych z adresatem i treścią komunikatu językowego. Ponieważ w tym względzie nie ma zupełnej jasności, trudno też jednoznacznie rozstrzygnąć, jakie intencje towarzyszą autorowi, z jakim „apelem” – mówiąc Sartre’em – zwraca się on do czytelnika. Kilka hipotez możemy chyba jednak wyeliminować.
Między Bogiem a prawdą nie jest z pewnością podręcznikiem przeznaczonym dla studentów fizyki czy osób interesujących się astrofizyką – ze względu na przyczynkarski, anegdotyczny, miejscami nawet plotkarski i wyraźnie egocentryczny charakter pomieszczonych tu refleksji autora.
Nie jest to również adresowana do szerokiego kręgu czytelników forma popularyzacji wiedzy z zakresu astrofizyki, ponieważ po pierwsze wiedza ta zajmuje tu niewiele miejsca, po drugie część wywodów prowadzona jest w hermetycznej formule akademickiej, zupełnie nieprzystępnej dla laików.
Można by tę książkę uznać – jak chce wydawca – za „intelektualną biografię, diariusz podróży, pamiętnik fascynacji literackich, zbiór fenomenalnych anegdot” – ale do tego typu zwierzeń nakłania się zazwyczaj osoby powszechnie znane, popularne. Nie odbieram, rzecz jasna, prawa do napisania takiej książki wybitnemu człowiekowi nauki, ale moja analiza dotyczy – przypomnę – intencji, celu i adresata. Kto mógłby być taką biografią zainteresowany poza gronem rodzinnym, współpracownikami, studentami?
Mam również nadzieję, że „apel”, z jakim profesor Marek Artur Abramowicz zwraca się do czytelników swojej książki, nie ma charakteru politycznego. Książka ukazuje się wszak w roku wyborczym, a jej autor przy każdej nadarzającej się, a nawet zupełnie nie–nadarzającej się do tego celu okazji atakuje partię rządzącą. Frontalny atak na obóz rządzący w rozdziale Wiara i władza doprowadzony zostaje wręcz do absurdu: autor w tym samym ustępie kategorycznie postuluje rozdział Kościoła od państwa, a jednocześnie zarzuca, że obecna władza „marginalizuje wpływ na polskie sprawy Kościoła Rzymskiego”. Ponadto zgłaszane w różnych miejscach książki postulaty polityczne, przeplatane atakami na partię rządzącą, pokrywają się retorycznie i merytorycznie z hasłami partii opozycyjnych. Chociaż część politycznych oskarżeń profesora Abramowicza uważam za bezpodstawne, a niektóre za nieeleganckie (wielokrotnie powtarzany tu „ciemny lud”, „plebs”, „barbarzyństwo”, insynuacje o kontynuowaniu zbrodniczej polityki Trzeciej Rzeszy), nie wchodzę z nimi w merytoryczny spór. Usiłuję jedynie ustalić, z jakim „apelem” autor zwraca się do czytelników swojej książki.
Kiedy w rozdziale 10. zatytułowanym Poszukiwanie kosmitów profesor Abramowicz pisał:
Każdy fizyk potrafi się przyznać do błędu, zmienić zdanie, gdy fakty przeczą jego przekonaniom […] zrozumienie trudnej prawdy jest zawsze słodką nagrodą[7]
– wierzyłem mu i traktowałem te słowa z uznaniem. Trudno więc zrozumieć, dlaczego z podobną ostrożnością nie traktuje on sfery życia społecznego – dużo bardziej przecież nieoczywistej niż świat obiektywnych praw matematycznych i fizycznych. Z czego wynika w tym przypadku tak dogmatyczne stanowisko, skąd taka kategorycznych sądów, agresywność oskarżeń i nieprzejednana, skrajnie tendencyjna postawa? Byłoby mi bardzo przykro, gdyby okazało się, że ta „intelektualna autobiografia wybitnego polskiego astrofizyka” zawiera lokowanie produktu politycznego, a kreowany w książce autorytet naukowy autora miał służyć podżyrowaniu jego wartości w oczach odbiorców/adresatów/wyborców.
Marek Artur Abramowicz, Między Bogiem a prawdą. Metafizyczne przygody roztargnionego profesora, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2023.