Nowy Napis Co Tydzień #231 / Rowerem tam i z powrotem
Istotę roweru najlepiej określił anonimowy entuzjasta na łamach „New York Times” w ostatnich dniach grudnia 1878 roku: „Podróżujesz. A nie dajesz się wozić”. Słowa napisane niemal 150 lat temu pozostają aktualne. W jeździe na rowerze zawsze chodziło o to, by samemu mocno trzymać kierownicę i polegać jedynie na sile własnych nóg. Rower to nic innego jak urzeczywistniona idea samostanowienia. Nic dziwnego, że hasło – parafrazując anonimowego entuzjastę – „prowadzisz czy dajesz się prowadzić”, stało się zbieżne z przemianami społecznymi i cywilizacyjnymi. Rower był zawsze rewolucyjny – przekonuje Jody Rosen na kartach Na okrągło. Sekretne życie roweru. Nie może być inaczej, skoro dzięki rowerowi biedak mógł bezkarnie kurzyć w twarz dżentelmenowi w powozie.
Na rowerze, czyli na miotle czarownicy
To zaskakujące, że na plakatach reklamowych z roku 1900 pokazywano rowery w kosmosie. Rowery mkną po nieboskłonie, zmierzając od planety do planety. Dosiadają go półnagie boginie o rozwianych włosach i zwiewnych szatach odsłaniających piersi. Celem jest najczęściej Księżyc, ale trzeba to też czytać ogólnie: oderwanie się od ziemi. Świadomie nawiąże do tego w jednej ze swoich najlepiej znanych scen Steven Spielberg w filmie E.T. Jazda na rowerze rzeczywiście ma w sobie coś z latania. Szkot Robert William Thomson opatentował w 1846 koła do powozu wypełnione powietrznym rękawem. Nazwał je „kołami powietrznymi”. Rowerzysta na swojej maszynie ma rzeczywiście wrażenie unoszenia się nad ziemią. Na dobrą sprawę tak właśnie jest – przemieszcza się, nie dotykając podłoża. Jadąc na rowerze, jest się zawieszonym pomiędzy niebem a ziemią. To zawieszenie, bycie pomiędzy sferami, nazywam na własny użytek rowerowaniem: już przebywa się na wysokościach, choć wciąż odbiera drgania nierówności gruntu.
Kobiety zjeżdżające po krzywiźnie księżycowego rogala na początku wieku czy Elliott i E.T. niemal powtarzający ten sam wyczyn pod koniec wieku; rower może zabrać nas tam, gdzie tego chcemy. A dzieje się tak dlatego, że jazda na nim to przeżycie duchowe: daje poczucie wolności, ekscytacji, a nade wszystko – sprawczości. Nic dziwnego, że zaraz po tym, jak rower przestał być zabawką angielskich dandysów, stał się wyrazem walki o emancypację kobiet. Jednoślad uświadomił być może bardziej naocznie niż jakiekolwiek inne formy protestów na przełomie XIX i XX wieku, że w gorsecie dotychczasowego systemu nie da się dłużej żyć. Wiktoriańskie fiszbiny i krynoliny musiały odejść na rzecz wygodnych bloomerek, czyli bufiastych spodni. Na okrągło Jody’ego Rosena ma właśnie konstrukcję roweru: dwa koła, niczym przeszłość i przyszłość, spięte są jedną ramą rozmyślań autora. Lektura staje się, co widać już w tej recenzji, doświadczeniem niemal tożsamym z samą jazdą na rowerze. Jest zaskakująco, jest euforycznie, ale także niezwykle przygnębiająco, zwłaszcza gdy zastanawiamy się nad krwawym bieżnikiem jednośladu (o czym powiemy niżej). Doskonałą świadomość tego, o czym pisze, ma sam Rosen. Jak zauważa:
Jazda na rowerze sama w sobie jest już cyrkową sztuczką. Rowery to wszak chybotliwe istoty – cały czas dążą do tego, by się przewrócić. Nieruchomy rower od razi leci na bok, o ile nie oprze się go o ścianę albo postawi na nóżce. Jeśli zaś popchnie się go bez rowerzysty na siodełku, kierownica po chwili się skręci, a cały pojazd przewróci. Jazda na rowerze jest więc nieustannym doskonaleniem się w sztuce zapobiegania upadkom, nieskończoną serią drobnych ruchów na boki, do przodu i w tył, byle tylko utrzymać się w pionie i jechać naprzód.
Tylko zadeklarowany zwolennik spalinowców nie dostrzeże w tym fragmencie, że Rosen, pisząc o rowerze, w istocie pisze o samym życiu.
Rower, jaki jest, nie każdy widzi
Welocyped, pędnik, skorobieg, szybkojazd, skoropęd, drezyna, stalowy stępak, niklowany ogier, rumak dandysa czy wreszcie dwukołowy bucefał – jest znany po wieloma imionami, co pokazuje tylko, że rower od początku wzbudzał zainteresowanie. Od zachwytu kształtem („Geometria jednośladu to uczta dla oczu: wyrazista kreska kierownicy, miękkie linie ramy, koronkowa promienistość szprych” – pisze Rosen) po oburzenie męskich strażników dawnego porządku (w 2016 roku w Iranie zabroniono kobietom jazdy na rowerze w publicznych miejscach, dlatego Iranki zaczęły przypinać na ubraniach hasła: „Nie podniecaj się, ja tylko jadę na rowerze”) historia roweru jest bardziej burzliwa, niż się to zazwyczaj wydaje. Rama roweru dźwiga konflikt przeszłości z teraźniejszością, miasta z prowincją, maszyny z naturą. To, co pierwotnie było zabawką znudzonych, zamożnych dżentelmenów, szybko stało się środkiem transportu dla biedniejszych warstw społeczeństwa.
Na świecie jest obecnie około miliarda aut i dwa razy więcej rowerów. Tylko w tym roku w Chinach wyprodukuje się więcej bicykli niż na całym świecie samochodów. Nasze miasta i miasteczka, nasze gospodarki, nasze systemy prawne są skrojone z myślą o autach, z kontynentu na kontynent latamy samolotami – a mimo to żyjemy na planecie rowerów.
– zauważa Rosen. Rowerowa rewolucja, czyli uczynienie z jednośladów pojazdów na wskroś miejskich, czego domagają się społeczeństwa krajów rozwiniętych, nijak się ma do rzeczywistości azjatyckiej, afrykańskiej czy latynoamerykańskiej metropolii. Statystyczny cyklista to raczej imigrant zarobkowy z Biednego Południa niż przedstawiciel „rowerowego szyku” lub „rowerowej elegancji” (cycle chic) z Europy. Rower, choć niezmienny w swoim zasadniczym kształcie od wieku, nie oznacza tego samego pod różnymi szerokościami geograficznymi. Czym jest zatem książka Jody Rosena Na okrągło? Na pewną globalną, a nie tylko anglocentryczną historią roweru. Jest to przede wszystkim historia społeczna. A takiej na dobrą sprawę jeszcze nie było. Autora interesuje bardziej, jak bicykle wpłynęły na zmiany w obszarze praw człowieka (rowerzyści na Placu Tienanmen), poczucia wolności i przygody (zimowy rajd po zamarzniętej Klondike) czy dumy ze swego kraju (wspaniały rozdział o szczęściu narodowym brutto w Bhutanie), niż historia kolejnych przerzutek i wzrastająca jakość klocków hamulcowych. Rosen, umiejętnie dbając o proporcję między esejem, socjologicznym reportażem i własnymi zapiskami z przejażdżek, daje czytelnikowi książkę, która jest nasycona kontrastowymi przykładami i osobistą refleksją. Ciekawostki z różnych stron świata i barwne anegdoty sąsiadują z namysłem nad rozwojem ludzkości – to sprawia, że Na okrągło chciałoby się czytać tak, jak głosi tytuł. Czego tu nie ma! Rowery stacjonarne spoczywające wciąż na pokładzie Titanica, bicykle, które zabrał ze sobą kapitan William Parry, szukając arktycznego Przejścia Północno-Zachodniego, jest wreszcie cyklofilia i rowerowe porno – korzystam z przywileju recenzenta i wybieram dwa tematy: ten krwawy i ten euforyczny.
Krwawy ślad bieżnika
Rowery to zwierzęta juczne, stwierdza Jody Rosen. Powstały, aby dźwigać. Rowerowe sakwy to nic innego niż końskie juki. Współczesne jednoślady mają, jak wylicza autor, „bagażniki przednie, bagażniki tylne, bagażniki mocowane do sztycy, skrzynie i koszyki, sakwy i torby podsiodłowe, wózki i przyczepki mocowane do ramy, torebki na kierownicy, pod ramą lub pod siodełkiem, foteliki, wózki i skrzynie do przewozu dzieci”. Ta inwencja doprowadziła wprost do powstania roweru bagażowego. Ale także do wykorzystania bicykli podczas wojny.
Rower, będący dzisiaj symbolem wolności, szybko znalazł się w kręgu zainteresowań wojskowych. Rowerowe bataliony wojsk brytyjskich używane były już w trakcie drugiej wojny burskiej. Żołnierze-cykliści nie mogli nachwalić się ich zalet: są cichsze od koni, nie trzeba ich poić ani karmić i nie muszą wypoczywać. To, co dostrzegli Brytyjczycy, umknęło Amerykanom w Wietnamie. „Stany Zjednoczone przegrywają tę wojnę, a pokonują je rowery” – oznajmiał Harrison Salisbury, redaktor „New York Timesa”. Wyjaśniał zaskoczonym, że szlaki zaopatrzenia armii Wietnamu Północnego są obsługiwane przez jednoślady. Po drobnych przeróbkach rowery mogły przenosić ładunki ważące po kilkaset kilogramów. Przemieszczając się w grupkach, mogły przenosić porównywalną ilość ładunku co ciężarówki, ale były od nich cichsze, zwrotniejsze i znacznie dyskretniejsze.
Koła roweru zostawiają za sobą także inny krwawy ślad – to brzemię swojego wyprodukowania.Boksyt, główny składnik aluminiowych ram, pochodzi z kopalni odkrywkowych w Gwinei, Ghanie czy Chinach, gdzie warunki pracy robotników nie pozostawiają złudzeń. Nie inaczej jest z kauczukiem potrzebnym do opon i dętek. Jeszcze w XIX wieku w Brazylii każde 150 kilogramów kauczuku kosztowało życie jednego robotnika, zaś w Kongu za jedno życie pozyskiwano jedynie 10 kilogramów. I choć chcemy wierzyć, że warunki pozyskiwania kauczuku się zmieniły, to nie zmienia to smutnej konstatacji: rower, który daje cykliście poczucie wolności i zastrzyk endorfin, nie rodzi się nieskalany.
W miejskiej dżungli
Ale chyba najbardziej Jody Rosen zjednuje moje serce, gdy pisze o rowerze w przestrzeni miejskiej. Są to zdania niemal ekstatyczne i jestem przekonany, że powstać mogły tylko z wysokości rowerowego siodełka. Żyć w mieście bez bicykla, to doświadczyć miasta jedynie w połowie. Nikt wierniej nie opowie miasta niż korki, roboty drogowe i wszelkie nierówności terenu. A jednocześnie miasto zaprasza do wybierania nowych dróg, do poznania swoich zakamarków, które nagle ujawniają się na poboczu znanych tras. Jazda na rowerze to po prostu ciągła stymulacja zwojów mózgowych: uważność na drodze sąsiaduje z endorfiną, a pejzaż zaprasza do snucia własnych rozmyślań. Z siodełka widać miasto z zupełnie innej perspektywy. I co najcenniejsze – jazda na rowerze przywraca na powrót rzeczy pierwsze. Dziennikarz Bill Emerson ujął to najpiękniej: „psy znów stają się psami, gotowymi capnąć cię za skraj płaszcza, a dziury w nawierzchni traktujesz bardzo osobiście”. Jak śpiewał Lech Janerka: „Rower to jest świat”.
Recenzją w szprychy
Na okrągło jest książką przebogatą w wątki, ale nie nudną i przemądrzałą. Rosen sprawnie balansuje pomiędzy powagą a żartem, autobiografią a globalnym spojrzeniem. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie wypunktował jej słabości.
Zabrakło mi u Rosena rozdziału o cyklistach-literatach. Wiem, że temat jest tak obszerny, że należałoby temu poświęcić osobną książkę. Ja jednak z ciekawością przeczytałbym refleksje Rosena po lekturze Szkiców piórkiem Andrzeja Bobkowskiego, listów Kazimierza Nowaka z Afryki czy poetyckich wędrówek na „rowerzycy” (tak, tak) Kazimierza Brakonieckiego po Atlantydzie Północy (czyli Warmii i Mazurach).
W oryginale książka Jody Rosena nosi tytuł Two wheels good, co rzeczywiście jest trudne do przetłumaczenia na język polski. Wybór Na okrągło, nawet jeśli nie odpowiada intencji autora, pozostaje do przyjęcia. Wydawca jednak do tytułu dodał podtytuł, który brzmi Sekretne życie roweru. Całkiem zbytecznie, moim zdaniem. Nie ma naprawdę niczego „tajemnego” w rowerowym istnieniu. Czytelnik szukający jakiejkolwiek sensacji raczej zniechęci się lekturą. W dodaniu podtytułu przez polskiego wydawcę widziałbym raczej chęć wpisania się w te wszystkie sekretne życia, jakie wiodą pszczoły, łąki czy krowy, które od kilku lat są polskiemu czytelnikowi nieustannie ujawniane. Wyczuwam tu jakąś niewiarę wydawcy, czy książka bez zwracającego na siebie podtytułu jest w stanie zainteresować czytelnika. To już lepiej byłoby z czwartej strony okładki wyrzucić blurb Wesleya Morrisa, a oddać kilka zdań właśnie Lechowi Janerce. I zamówić wstęp u innego cyklisty literatury, Ireneusza Kani. Czyż to nie piękniejsze rozwiązanie dla polskiego czytelnika na siodełku?
Jody Rosen, Na okrągło. Sekretne życie roweru, przeł. Bartłomiej Kaftan, Wielka Litera, Warszawa 2023