Nowy Napis Co Tydzień #023 / Kosmos jest nadmiarem. O esejach Tomasza Genowa
Ile jest książek, których nigdy nie poznamy? Nie dlatego, że na to nie zasługują, ale dlatego, że nie stoją na środkowych półkach w księgarni, ominął je wiatr celebryckiej promocji lub może nie zostały nawet wydane przez redaktora zbyt zapracowanego, zanadto myślącego o tym, co się sprzeda. Ile w to miejsce literackiej tandety, wydawanej w tysiącach egzemplarzy, ile banalnych historii, pisanych językiem tak zgranym i płaskim, że aż „bolą zęby”? Doprawdy, niełatwe zadanie stawia przed czytelnikiem współczesnym tak zwany rynek wydawniczy. Zwodzi go, mami, okłamuje błyszczącymi okładkami z opiniami zachwyconych recenzentów, które pozostają bez pokrycia w zawartości między tymi okładkami umieszczonej. Są wszelako także instytucje – niszowe pisma, konkursy literackie, samozwańczy krytycy-poszukiwacze – które płyną wbrew temu nurtowi. Dzięki taki inicjatywom, jak przez lekko uchylone drzwi, wyjrzy niekiedy coś, co daje pojęcie o różnorodności powstającej dziś w Polsce literatury.
Przypadkiem takim jest książka Tomasza Genowa, która do rąk czytelników trafia za pośrednictwem konkursu zorganizowanego przez Instytut Literatury. Napisana – jak czytamy we wstępie – znacznie wcześniej i w obszerniejszej wersji, byłaby sobie zajmowała cichutkie miejsce w szufladzie młodego pisarza, pozostając może w najlepszym razie przedmiotem dyskusji grupy jego znajomych. Ale stało się inaczej – i bardzo dobrze. Bo rzecz to bogata i, co postaram się poniżej pokazać, interesująca. Rzecz, nad którą warto się zastanawiać i z którą warto się pospierać.
*
Można nawet powiedzieć, że jest to książka zbyt bogata. Daje poczucie nadmiaru, obezwładnia ilością poruszanych wątków, dygresji, przywoływanych kontekstów. Czytana fragmentami wciąga i zaciekawia, jednak przy dłuższej lekturze przekracza możliwości percepcyjne, jak encyklopedia. Zresztą porównanie to nieprzypadkowe, bo Kosmos jest ze słów to cykl zbudowany w formie niejako encyklopedycznej, wokół pojedynczych haseł, które zostają w autorski sposób wyłożone, raz obszerniej, innym razem lapidarnie. Jeszcze bardziej przywodzi to na myśl internetową Wikipedię, gdzie hasła nie podlegają alfabetycznemu porządkowi, rygorom formalnym i więcej zależą od tego, co dany autor w takim haśle wpisze, zakłócając może proporcje istotnego i nieistotnego, lecz nadając jednocześnie definicji rys bardziej indywidualny. Trzeba jednak od razu podkreślić, że Tomasz Genow nie jest w żadnej mierze statystycznym autorem Wikipedii. Jego styl pisania, erudycja, sposób myślenia są zbudowane z innego kruszcu.
Podziwu godne są rozległe zainteresowania autora: od spraw językowych, czy raczej językoznawczych, przez poezję i filozofię, po zjawiska społeczne, obserwowanie codziennego życia. Wyłania się z tego połączenia zagadnień pewna pisarska metoda – portretowanie rzeczywistości przy użyciu własnych doświadczeń, przeczytanych książek i języka, w którym ta rzeczywistość się rejestruje.
Zresztą od kwestii językowych wypadałoby zacząć. Nie tylko dlatego, że pierwotny, autorski tytuł książki brzmiał Esej o słowach. Ważniejsze wydaje się autorskie zakorzenienie w języku. Tomasz Genow, jak na poetę przystało, myśli o słowach dużo, zastanawia się nad nimi, porównuje, zestawia, docieka pierwotnych i potencjalnych znaczeń. Nie obraziłby się zapewne, gdyby mu przypisać znany Wittgensteinowski cytat o granicy świata i granicy języka. Ze słyszanych na co dzień słów autor szkicuje portret rzeczywistości. Z dociekania ich etymologii, z komparatystyki – wydobywa sensy głębsze. Rozważa, dlaczego ludzie mówią tak jak mówią, co mają na myśli, gdy mówią i co by było, gdyby mówili inaczej etc. Owa komparatystyka językoznawcza ciekawa jest i wielokierunkowa, wychodzi od języka angielskiego, przez niemiecki, turecki, po bułgarski i rosyjski, z nieodzownym przywołaniem łaciny i greki. Na przykład:
Kawa z początku znana była w Polsce jako `kaffa` bądź `kafa` (XVII wiek). Później wyraz pod powtórnym wpływem tureckiego (kahva) przekształcił się w twardszą ‘kawę’ […]. Chorwaci mają kava, Serbowie kaɸa. Skąd „f” we wszystkich językach zachodnich, jeżeli źródłowo było tam „w”? Wskazuje na to wpływ fonetyki niderlandzkiej (koffie), ponieważ Niderlandy w XVII wieku były handlową potęgą i pośrednikiem
T. Genow, Kosmos jest ze słów, Kraków 2019, s. 73. [1].
Gdybym miał wskazać najbardziej oryginalny element eseistyki Genowa, to byłaby nim właśnie ta językoznawcza płaszczyzna, robiona, owszem, trochę po dyletancku – ale w najlepszym rozumieniu tego słowa. Bo dyletant, w znaczeniu źródłowym, to ktoś, kto delektuje się przedmiotem własnych badań, nie postrzega go w sensie stricte naukowym, lecz czyni treścią swojego życia. Zresztą sam autor – w podobnym duchu, jak pisał o tym przed laty Marcin Król w „Res Publice” – daje w jednym z esejów ładny wykład o amatorszczyźnie i dyletanctwie:
Powiedzieć, że coś zrobione zostało po amatorsku, to dalekie od konstatacji, że włożono w to dużo serca. „Totalna amatorka”, „amatorszczyzna”, „amatorskie podejście”. ‘Dyletant’ też pochodzi z łaciny, od delectari – „delektujący się”. Po niemiecku Dilettant znaczy „samouk”. Ale widać delektować i interesować się to poważne wykroczenie w kręgu specjalistów, bo dyletant to pejoratywnie ten, który wypowiada się na tematy albo zabiera do spraw, o których nie ma fachowej wiedzy
Tamże, s. 66. [2].
*
Ale Genow nie jest przede wszystkim pilnym czytelnikiem słowników. Podstawową materię języka zaciąga – znów, jak każdy poeta – z języka żywego, języka mówionego. Pozostaje czuły na różne jego rejestry, na konteksty mówienia, w końcu na coś, co można by nazwać „psychologią mowy”. Wynik rozlicznych jego obserwacji w tej dziedzinie sytuuje się chyba gdzieś w pobliżu teorii Noama Chomsky’ego o języku wewnętrznym i zewnętrznym. Pierwszy służy do komunikowania siebie samemu sobie – bo, jak powiada Chomsky, „myślę, ale świat myśli we mnie”. Język zewnętrzny z kolei ma stworzyć porozumienie z innymi – nie trzeba dodawać, że jest on uboższy i narażony na liczne przekłamania, gdy na przykład rozmówca nie podchwyci ironii, która znajduje się na głębszym poziomie mowy:
Ironia jest pewnym okazaniem wyższości – drwiną z „waszych płaskich spraw i zwyczajów”. Ktoś, kto ironizuje, pokazuje, że nie trzeba sztywno trzymać się sprawy, można natomiast przedstawić ją alternatywnie. Jeśli tylko ironia nie jest nadpsuta, jak opisana wyżej, to świadczy o lotności umysłu – bo wokół tematów ironia lata jak jaskółka
Tamże, s. 61. [3].
Obcy jest jednak Genowowi związany z poglądami Chomsky’ego determinizm, przekonanie o pewnym bez mała komputerowym skonstruowania świata. W tym względzie autor Kosmosu… pozostaje raczej oświeceniowym racjonalistą, czy – jak powiedzielibyśmy dziś – liberalnym, nowoczesnym racjonalistą, który uważa, że wiele rzeczy można wytłumaczyć rozumem, że wiele rzeczy od człowieka w świecie zależy, choć też bez przesady. Czasem przybiera owa racjonalna dykcja formę dość nieznośnych „mądrościowych” wykładów, niekiedy w stylistyce książek naukowych korzystających z „obiektywnego” narratora w liczbie mnogiej: „Będziemy to nazywać przygnębieniem dalekim” – czytamy w jednym z esejów i zastanawiamy się, czy przez przypadek nie wzięliśmy do ręki podręcznika do psychologii.
Innym obszarem, stanowiącym horyzont „badawczy” Tomasza Genowa, są jego lektury. Obszar to potrzebny i horyzont niezwykle cenny, bo poprzestając na obserwacji rzeczywistości w stanie naturalnym, byłoby pisanie autora czymś niewiele ponad internetowe komentarze, w których ludzie wygłaszają swoje poglądy na rozmaite sprawy i próbują tłumaczyć rzeczywistość, a częściej może narzucić swoją jej interpretację. Kontekst kulturowy nadaje jednak pisarstwu Genowa subtelność i głębię. Próba uchwycenia współczesnych zjawisk w długim trwaniu i w różnorodnych kontekstach – jest przecież żywiołem dobrej eseistyki. Bo czy nie czytamy esejów po to, żeby się nasycić tymi wszystkimi cytatami, których wcześniej nie znaliśmy, nazwiskami dawnych filozofów, którzy nie wiedząc o tym, mówili o współczesności, czy nie łakniemy tytułów zapomnianych książek? Na tym polu Kosmos jest ze słów może być pożywką dla prawdziwie wymagających miłośników gatunku.
Wypada powiedzieć zatem co nieco o lekturowych upodobaniach autora, choć trudno doprawdy wybrać – tak tego jest dużo. Bo czyta Genow klasyków: św. Augustyna, Cervantesa, Dostojewskiego, cytuje poetów polskich (od Norwida do Ważyka) i obcych (od Paula Verlaine’a po Jaromira Nohavicę), zna dzieła filozoficzne i artykuły naukowe z pism o egzotycznie brzmiących tytułach. Chciałoby się zapytać – a czegóż autor nie czyta? Nie bez przyczyny jeden z najdłuższych esejów całego zbioru wychodzi od hasła „książka”.
Gdyby chcieć się do czegoś „przyczepić” w owych rozlicznych sprawozdaniach z lekturowych przygód, można by powiedzieć, że istnieją one w tej książce w nadmiarze. Rozmydlają się przez to, rozpływają w całej masie dygresji i wątków. To pojawi się jakiś błyskotliwy cytat, dajmy na to z Herberta, ale zaraz znika. Chciałoby się pociągnąć go jeszcze, opisać, pomedytować nad nim, lecz nie ma już czasu, bo przylatuje wątek kolejny, który też niebawem pójdzie w zapomnienie. W owej dygresyjności autor idzie niekiedy tak daleko, że tytuł eseju – słowo, wokół którego ma się dany fragment rozgrywać – nic prawie nie ma wspólnego z treścią tekstu. Jest tak w rozdziale, który rozpoczynają słowa „czystka, zmaza”, a który jest w swej większej części rozważaniem o istocie czytania i zbierania książek, osnutym wokół Żywotów i poglądów słynnych filozofów Diogenesa Laertiosa.
*
Z nowoczesnością wiąże Genowa jego otwartość na zmiany cywilizacyjne, technologiczne, w tym te, które skutkują zmianami w używaniu języka. Nie jest więc autor jedynie wyznawcą dawnych pergaminów, nieustannie mądrych, wielkich tekstów kultury – ale także odbiorcą i użytkownikiem Internetu z jego rozmaitymi formami komunikacji. Jest to chyba sprawa pokoleniowa. Dla czytelnika niewiele przecież starszego, choć pokoleniowo – jak ów czytelnik z niejakim zdziwieniem zauważa – dość odległego, bardzo dziwne, lecz zarazem interesujące wydają się na przykład autorskie interpretacje rozmów prowadzonych w sieci: dramaturgia szybkich odpowiedzi i kilkuminutowego milczenia, któremu czekający na wiadomość skłonny jest przypisywać niezwykłe sensy. Oryginalna jest używana przez autora metaforyka zaczerpnięta ze świata cyfrowego. „Można też czegoś oczekiwać – pisze Genow – czyli lekko czekać, czekać w tle, jak zminimalizowane ściąganie plików”. Jest to jakby przeniesione do współczesności hasło awangardy „miasto, masa, maszyna”, jak pełne zachwytu nad techniką wczesne tomy poetyckie Juliana Przybosia czy Jalu Kurka.
Nieszablonowe są rozważania Genowa o ciągłości pomiędzy wcześniejszymi, przedcyfrowymi formami utrzymywania znajomości, takimi jak sztambuchy czy pamiętniki, a dzisiejszym fejsbukiem:
Sztambuch czy pamiętnik były nie tylko specyficznym zjawiskiem wśród rozstałych absolwentów czy żołnierzy. Nieco bardziej literacką wersją sztambuchów były księgi silva rerum – las rzeczy. Prowadziły je różne osoby, by zbierać w nich piosnki, wierszyki, przepisy, dedykacje i co tam jeszcze można wymyślić (to już mocno przypomina fejsbuka)
Tamże, s. 48. [4].
Ciągłość może i jest, ale rysuje się też jakieś bardzo wyraźne pęknięcie – w kwestii komunikowania się i relacji między ludźmi – przebiegające na linii, która odcina tych wychowanych za czasów komputerowych i tych dorastających chwilę wcześniej. Linia ta przebiega gdzieś w okolicach 1990 roku, co w polskim kontekście zbiega się też z graniczną datą 1989 roku, która ma chyba mniejsze konsekwencje niż zmiany technologiczne. Jeśli Miłosz mówił po drugiej wojnie, że historia dostała przyspieszenia, to co należałoby powiedzieć dziś, patrząc na ostatnie trzydzieści lat zmian technologicznych?
Próbując nakreślić światopoglądowy portret Tomasza Genowa, dostrzegamy, obok wspomnianego racjonalizmu, coś zgoła innego – ducha przekory, ducha kontrkultury, coś znacznie bliższego Thoreau niż Arystotelesa:
Można powiedzieć: wszystkie rośliny, które tam rosną, są pospolite. Ale cóż to słowo jeszcze znaczy, w kraju, w którym rolnictwo ekstensywnie używa herbicydów, miedze uległy likwidacji, trawa w parkach jest cięta kilkanaście razy w roku, pobocza są koszone ze względu na wyimaginowane bezpieczeństwo, nawet lasy niekiedy przerażają księżycową scenerią braku podszycia; cóż znaczy określenie dzikiej rośliny jako pospolitej?
Tamże, s. 18. [5]
Owszem, pojawia się w tej książce pewne wymieszanie. Na płaszczyźnie językowej dobrze oddaje je uprawiana przez Genowa kontaminacja stylów pisania. Jest tu więc język fachowy, jest język poetycki, jest w końcu dużo potocznej mowy z dodatkiem rozmaitego słowotwórstwa, w rodzaju pomysłów takich jak: poznaty, aktuje, przeczyt albo polecant, które autor po coś chyba do książki wprowadza – ale celu tego działania nie sposób dociec. W podobną konsternację wpaść można, trafiając na rzucone tu i ówdzie przestarzałe lub gwarowe słowo w rodzaju atoli albo przeca. Jakoś gryzie się to z dominującą w tych esejach stylistyką, bardzo potoczną i współczesną, czy z idiomem naukowym. Gdy zaś zejść na poziom głębszy, z warstwy języka do pokładów myśli, to widać i w nich mnogość w przypadkowy sposób pomieszaną. Pierwsi czytelnicy książki – jury konkursowe – przyznają, że „bogactwo spostrzeżeń” w niej obecne, „nie stanowi jedynie zapisu porozrzucanych impresji”, lecz „poddane [jest] próbie porządkowania wedle interesującego zamysłu”. Skłonny byłbym widzieć tę rzecz inaczej – porządkowania tu brak, a porozrzucanie panuje wszechobecnie. Czy to wada? I tak, i nie. Z pewnością owe nieuporządkowanie oddaje pewien stan świadomości współczesnej, która w ten sposób właśnie myśli: wielotorowo, nieco chaotycznie, dygresyjnie.
*
Osią spajającą takie, w każdym kierunku idące pisanie, może być tylko osoba autora. Stąd jej stała obecność w tej książce, stąd pilne śledzenie przez piszącego kolejnych wypowiadanych zdań, stąd metoda pisania, która biegnie po niciach autobiograficznych, jest żywiołem pamięci, napotkanych zdarzeń, przeżytych sytuacji. Wielokrotnie w tych esejach wątki zaczynają się w taki sposób: „Gdy byłem w Bułgarii u jednej dalszej ciotki…”, „Kiedy przechodziłem operację kolana…”, „Gdy zacząłem etatową pracę w innym mieście”, „Miałem kiedyś w klasie takie dziewczę…”. A co mnie obchodzi – powie nieżyczliwy czytelnik – gdzie tam autor zaczął pracę albo jakiej operacji go poddano (dziewczę to już może bardziej)? I prawda, nie zawsze może są to rzeczy równie ważne dla czytającego, co dla piszącego. Ale jednocześnie jest tu zawarty cały autentyzm takiego pisarstwa: ucieczka z fantazmatów obiektywizmu w subiektywizm najbardziej głęboki, prywatny, niemalże intymny. Gra tu Genow z modą na pisarstwo skrajnie osobiste, bo nigdy chyba jeszcze w historii literatury nie czytano tak wiele dzienników intymnych, biografii i wspomnień, ile czytamy dzisiaj. Wpisuje się także autor Kosmosu… w dobrze już znane i mistrzowsko wytyczone style postmodernistycznego pisania spod znaku Harolda Blooma czy Michała Pawła Markowskiego.
Ten styl jest wartki, jest konkretny. Gdy coś pulsuje duchem współczesności, nie ma może w sobie piękna sonetów Petrarki, ale nie ma też ich patyny i martwoty. Ten styl jest żywy. Wchłania rzeczywistość, karmi się nią, przetwarza rzeczywistość, współkształtuje. Płynie z wartkim nurtem autentyzmu, wielowątkowości, rozgałęzionych narracji. I czerpie z ich siły swoją energię. Tak dobrze nam się to czyta, bo i my jesteśmy w tym nurcie po uszy. Tym samym powietrzem oddychamy, tym samym językiem mówimy na co dzień. Ale będąc w nurcie, zdane na jego łaskę i niełaskę, pisanie Genowa, a może szerzej – cała jego postawa – coś jednak traci.
Co było mnogością zdarzeń, jest brakiem przywiązania do nich. Dobrodziejstwo podróży stało się przeciwieństwem zakorzenienia. Mówienie wieloma językami sprawiło, że żaden nie jest już nasz. Czy to znamy? Tak, znamy to także, równie dobrze jak wszelkie i niewątpliwe uroki współczesności. To ciemna strona tych uroków, rewers życia w hiper-przyspieszeniu. Genow jest sprawozdawcą również i tego rewersu. Czytając go nie można wyzbyć się wrażenia, że wszystko, o czym się w tej książce mówi jest bardzo ważne i jednocześnie wcale nieistotne. Lektury – piękne, ale szybko przeskakujemy do następnych. Problemy społeczne – chwilę się pomartwić, zaraz znajdą się inne. Zdarzenia własnej biografii – niby osobiste, ale czy ważne? „Improductive slave” – pisał w Bez Dogmatu Henryk Sienkiewicz. Czy i my nie jesteśmy dzisiaj cywilizacją improduktywów? Ludzi wielkich pasji, którzy rozmieniają się na drobne? Ludzi, którzy tyle mogą i tyle chcą, że nic nie ma już dla nich prawdziwie głębokiego znaczenia?
Stąd może płynie smutek, który unosi się nad esejami Tomasza Genowa. Nie jest to rozpacz, choć i tą się nieraz czuje, zwłaszcza, gdy pisze autor o chorych psychicznie albo o samobójcach. Częściej jednak jest to ciche pogodzenie się z rzeczywistością. Takie valium z języka, z książek, ze starych dobrych myśli, które nie mogły przecież stracić na aktualności. Taki „kosmos ze słów” – na miarę naszych, ludzkich możliwości ulepiony. Jest to w końcu jakiś punkt odniesienia, lecz czy powinniśmy się nim zadowolić? Tą ontologią codzienności, bez prawdziwej metafizyki, bez wielkiego romantycznego idealizmu?
Życzę Tomaszowi Genowowi – wszak jest autorem niewiekowym i dużo jeszcze w życiu napisze – żeby mu taki „kosmos” na zbyt długo nie wystarczył. Żeby z tej bazy, którą posiada, z całego imponującego oczytania, z językowej sprawności, z wrażliwości wnikliwego obserwatora, zrobił sobie trampolinę do pisania o rzeczach naprawdę wielkich, którymi się przejmie aż do szpiku.
Książkę można kupić w e-sklepie: https://sklep.instytutliteratury.eu/.