Nowy Napis Co Tydzień #028 / Jestem bardzo awangardowym klasykiem
Andrzej Mirek: Jak znosisz pozycjonowanie Ciebie jako człowieka pokolenia „BruLionu” i czy się już od tej etykietki nie odcinasz?
Krzysztof Koehler: Nigdy nie odcinałem się od tego, nigdy nie miałem problemu z utożsamieniem się, bo wydawało mi się, że do tej pory „BruLion” jest jednym z ciekawszych doświadczeń w moim życiu, więc jeśli bym temu zaprzeczył to zaprzeczyłbym czemuś, co było dla mnie ważne.
Poetom się wydaje, że muszą się odcinać, bo jak się nie odetną, to ich jeszcze do czegoś przypiszą, a oni przecież są pojedynczy i unikatowi. Niepowtarzalni. Trochę mnie śmieszy chwilami takie podejście.
Jakie to uczucie w wieku 55 lat mieć zbiór (Obce ciało), który podsumowuje Cię jako poetę i zawiera wszystkie wiersze, jakie do tej pory napisałeś?
Trochę o tym myślałem, bo z jednej strony istnieje pokusa, żeby mieć taką ładnie wydaną książkę, a z drugiej strony jest lęk, że będę miał poczucie, że to już koniec. Zamknięcie się na amen. Może nie wypada takich książek wydawać przed sześćdziesiątką, jakbym był Leopoldem Staffem jakimś… Kiedy patrzę na takich genialnych poetów z XVI wieku, jak Klemens Janicki czy Mikołaj Sęp Szarzyński, i fakt, że oni wydali tylko po jednej książce, cieniuteńkiej, a są to jedne z ciekawszych książek, które wydano w polskiej literaturze w ogóle, to myślę, że jest przesadą wydawanie takiej grubej książki, kiedy się jeszcze ma trochę pożyć. A Bóg da, coś jeszcze napisać.
A poważnie rzecz biorąc, chciałem zamknąć coś, otworzyć coś nowego, a może nawet się odepchnąć. Zebranie tego trochę trwało i trochę mnie martwiło, że będę miał poczucie zakończenia, ale, chwała Bogu, jednocześnie pisało mi się super wiersze, zupełnie nowe, które powstawały równolegle z układaniem tego zbioru, na fundamentach tamtej poezji… dziwnie to brzmi, te metafory budowlane.
Zatem nie boję się tego, że wydarzyło się coś zamykającego, bo ta nowa książka jest już prawie skończona – no może nie do końca, ale prawie. Nawet już wiem jak się będzie nazywała: Święto wiosny. Kończąc tamtą, myślałem o tej. Strasznie mnie cieszyło, że wchodzi w muzykę Strawińskiego i nie tylko.
To niesamowite, że właśnie wydano tom zbierający wiersze z 30 lat twojej twórczości, za chwilę jedziesz na spotkanie ją promujące… A ty już idziesz dalej.
Chyba tak się stało ze strachu – ja się od niej nie odcinam, nie chciałbym, żeby to tak zabrzmiało, ale to jednak jest rodzaj zamknięcia, chociaż to zamknięcie nie jest takim „zamknięciem”, że jestem już „zamknięty”. Aber geschlossen… Coś się skończyło, zaczyna się coś nowego. Mam jeszcze ze 30 lat (pisania?).
Czy mamy teraz dobre czasy dla poezji, czy też wielkie czasy poezji polskiej są za nami?
W tym pytaniu jest pewna teza i ja bym ją najpierw wyłuszczył, a potem dopiero powiedział, czy ona jest mądra, czy nie. Mnie się wydaje, że jeśli pracuje się w takiej instytucji jak Instytut Książki, to widać, że na książki można patrzyć jak na rynek: targi książek, nakłady, czytelnicy, różne ratingi. Z tego punktu widzenia faktycznie dzisiaj królują prozaicy. W kulturze polskiej dzisiaj jest czas prozy. Takich czasów, kiedy był Miłosz, Herbert, Szymborska, już nie ma. Ja mam odczucie – i to w twoim pytaniu jest zawarte – że dzisiejszy czas nie jest czasem poetów. Poeci nie „rządzą” w literaturze, bo „rządzą” tam prozaicy.
To jest znamienne, zwłaszcza jeśli się to porówna z okresem, kiedy mieliśmy najciekawszą na świecie, tak przynajmniej twierdzono w Ameryce, poezję tworzoną w językach słowiańskich czy nawet w językach dawnej Europy Środkowej. Swego czasu słyszało się, że poezją amerykańską rządzi mafia środkowoeuropejskich poetów, czyli był Brodski z Rosji, Venclova z Litwy i Miłosz – główny lider tego ruchu – z Polski czy też Rzeczpospolitej. To się zmieniło, dzisiaj czegoś takiego nie ma, jedynym rozpoznawalnym poetą, który „coś może”, choć stało się to już anegdotyczne, jest Zagajewski. Ale to jest trochę poprzednia historia, dolepiona do tamtej narracji… Krótko: teraz rządzi proza.
Masz swoją diagnozę tej sytuacji?
Zastanawiałem się nad tym wiele razy i właściwie nie umiem na to odpowiedzieć. Może to jest coś takiego, że kiedyś był okres, że wielkie znaczenie miała literatura autorów typu Mickiewicz, Słowacki – czyli romantyzm. Jaka tam jest proza? Może jakaś jest, ale nikt o niej nie wie. A potem przyszedł pozytywizm i weszła proza, a z kolei zerowe znaczenie miała poezja. Bo kto czytywał Adama Asnyka czy Marię Konopnicką? Czy oni stanowili sedno literatury? Nie – Sienkiewicz, Prus, Orzeszkowa, Reymont!
Może po prostu tak jest, że był okres, kiedy wielką rolę odgrywała proza Herberta, Różewicza, Miłosza i kiedy to były nazwiska, które czytał cały świat. A dzisiaj kto czyta polskich poetów z utęsknienia? Nikt. Przepraszam, ale nikt. Jestem tego absolutnie pewny.
Gdybym wydał swoją grubą książkę w okresie wielkiego znaczenia poezji, to miałbym poczucie, że stało się coś wielkiego – nie tylko ja, choć może tylko ja (śmiech). Dzisiaj gdzieś to wszystko płynie innym nurtem. Centrum stanowi na pewno proza, powieść nawet bardziej niż nowele.
Czy jesteś poetą katolickim?
To jest trudne pytanie. Ostatnio zadano mi je w radiu i wybuchnąłem śmiechem ze strachu, zaraz powiem dlaczego. Takie etykietkowanie jest bardziej niebezpieczne niż określenie „poeta pokolenia BruLionu”.
Byłem jesienią na konferencji w Uniwersytecie Loyola w Chicago, w której uczestniczyło bardzo wielu pisarzy i poetów amerykańskich. Polacy byli tam zaproszeni jako goście, żeby się temu przyjrzeć. Tytuł konferencji brzmiał „Catholic Imagination” („Katolicka wyobraźnia” – przyp. red.). Było to trzydniowe święto poezji katolickiej w USA. Patrząc po nazwiskach osób, które tam były zaproszone, i literackich hierarchiach amerykańskich, miałeś wrażenie, że jesteś w mainstreamie współczesnej literatury amerykańskiej. To nie była jakaś offowa, kruchtowa, kościółkowa literatura, tylko mocna poezja, która sama siebie nazywa katolicką. Ci autorzy mówili o tym wprost – że katolickość ma znaczenie dla ich twórczości.
Gdybym to przełożył na sytuację polską i próbował zaprosić znaczących i mających miejsce w literaturze pod szyldem „poeci katoliccy”, to naprawdę nie wiem, kto by się zgodził w takiej konferencji wziąć udział. Poeci się boją, że ich się umieści w niszy, która niszczy (kariery). Poeta katolicki w Polsce XXI wieku – to nie brzmi rozwojowo. Ja mówię to celowo, felietonowo, mając nadzieję, że ktoś, kto to przeczyta, powie, że ja nie mam racji, że to jest nieprawda, ale takie jest moje rozpoznanie.
I tego etykietkowania się poeci boją?
To już nie jest kwestia emocji, ale przetrwania…
Przetrwania? Nie przesadzasz?
Niestety, wydaje mi się, że nie. Festiwale, nagrody… wchodzisz w inny obieg.
To paradoks, że możesz pojechać za granicę i tam dobrze czujesz się z tym, że jesteś poetą katolickim, a w Polsce taka deklaracja jest zbyt ryzykowna?
Tak rzeczywiście jest. Z perspektywy, jak się to uczenie mówi, dominującej w środowiskach kulturalnych narracji, poeta katolicki to… poeta źle ocenianej niszy. To nie jest miłe, ale przyczyny tego być może są też w tym, że poezja katolicka często chlubi się własną anachronicznością. Albo zbyt szybką deklaratywnością.
Odchodząc od wykładni środowiskowo-literackiej czy socjologicznej i przechodząc do wykładni osobistej, to z racji swojego wyznania jestem poetą katolickim. Patrząc na Amerykanów, uświadomiłem sobie, że są to rzeczy niezwykle mocno związane z wyobraźnią, językiem. Nawet nie wiesz, kiedy formacja katolicka w edukacji duchowej, wyobraźniowej w wielkim stopniu odciska się na tym, co i jak mówisz.
To, jak człowiek pisze, jak rozumuje o świecie, jaką ma perspektywę postrzegania świata, jakich używa symboli, pojęć, i to, że odczuwa głód sensu, pragnienie przekroczenia doraźności, jak patrzy na innych ludzi, czego od nich chce… to wszystko z formacji katolickiej wynika i to się w wierszach odnajduje.
Mając świadomość, że jest to ryzykowne, z racji tego szufladkowania, nie boję się i mówię – tak, jestem poetą katolickim, bo ta formacja jest moją formacją duchową. I jestem z tego dumny, bez względu na to, jaki to ma wpływ na tak błahe kwestie jak kariera literacka.
Teraz będzie trochę lukru. Karol Francuzik tak pisze o twojej poezji: „Stawiająca opór, nie poddająca się w pierwszym, bądź drugim czytaniu, żądająca powrotów, wciągająca żarem gorliwości”.
Pozdrawiam Karola Francuzika, następne pytanie (śmiech).
Może jednak coś więcej. Nie jest to trafione?
Jestem pod wrażeniem. Ujął to pan Karol tak, że nikt tego nie ujął lepiej. Miłe rzeczy zawsze trafiają w sedno. I wydają się prawdziwe, bo tak nam miłość własna podpowiada.
Ale, mówiąc poważnie, to, co napisał pan Karol, na pewno nie jest sprzeczne z tym, jak ja myślę o poezji. Aż mnie czasem przeraża to jako twórcę, że wiersze są takie ciężkie, że to jest tak wymagające. Bo z poezją jest tak, że poeta namawia czytelnika, jeżeli już ktoś się załapie, na jakiś rodzaj wysiłku – i jeśli ma mu coś do zaproponowania, to warto ten wysiłek podjąć. Najgorzej jest ten wysiłek podjąć i dotrzeć do tego, że na końcu jest nic, tylko jakiś rodzaj grepsu. Dlatego to, co pan Karol mówi w drugiej części, że warto wracać, oznacza, że owa koncepcja wierszy jako czegoś niełatwego, wymagającego od czytelnika, bardzo dobrze opisuje to, jak ja myślę o tym, jak się powinno wiersze pisać.
A „żar gorliwości”?
Brzmi to ładnie, ale nie wiem co to znaczy. W poezji dużo jest… nie bardzo rozumiem.
Zaangażowanie?
Ale w co? Ja nie jestem publicystycznie zaangażowanym poetą, poza kilkoma wierszami odnoszącymi się do Boba Dylana, Johna Lennona czy żartów z miłośników Richarda Rorty’ego. Ale chyba chodzi o to, że jeśli ja wchodzę w rzeczywistość wiersza, to strasznie dużo wkładam wysiłku, aby faktycznie słowo było przekaźnikiem energii, emocji…
Moje wiersze nie są łatwe, bo tam się dużo dzieje na poziome składniowym, stylistycznym, emocjonalnym. Stosuję różne głosy, bywa, że to są zasłyszane wypowiedzi, coś, co słychać naokoło nieustannie. To wszystko powoduje, że ten świat jest rozedrgany, nie jest spokojny. Z założenia ma się tam coś dziać.
Gorliwość w nazywaniu. Może o to chodzi?
Nie wiem, czy nie przesłodzimy, ale następna laurka o Tobie, jaką napotkałem, jest taka: „«odszczepieńcza» odwaga chodzącego pod prąd”.
To ładne, jaki fajny przymiotnik, gratuluję – i jaka ładna aliteracja: o-o. Co tu o odwadze mam mówić, krótko mówiąc – jak robisz swoje w literaturze, to nie patrzysz na konteksty, na miły Bóg, nie zastanawiasz się, czy to jest odważne, odszczepieńcze.
Ja to rozumiem tak, że wszyscy wokół piszą podobnie, a ty się im wszystkim przeciwstawiasz, z panią redaktor na końcu.
Jak wiesz, wierszy się nie poprawia, to się kocha – albo odrzuca, albo przyjmuje. Chociaż był taki jeden redaktor, który w Wydawnictwie Literackim – wiele mu zawdzięczam – wykazał mi w wierszach takie miejsca, które by mnie położyły, bo wyszedł mi jakiś niezamierzony wulgaryzm.
On mnie zapytał: „czy pana na pewno tego chce?” Ja powiedziałem, że nie, bo takich słów na „ch” nie chciałbym używać. Zatem uratował mi skórę.
Chwała redaktorom (śmiech). To jak to jest z odwagą?
Szczerze mówiąc, to jest nie takie proste. Można (to się poetom zdarza i pewnie wiedzą teraz, jak to będą czytać, że o nich to mówię), że tak sobie budują karierę: będę odszczepieńcem, buntownikiem, kimś z innej bajki. Chwała im, ale to widać dopiero z perspektywy kogoś, kto porządkuje nurty w literaturze, kierunki, prądy – jakkolwiek to zwał. Wtedy pewnie widać, że ktoś był odważny czy odszczepieńczy. Natomiast patrząc z perspektywy sensownego artysty: on robi swoje i się nie ogląda na to, jakie są konteksty. Jeśli ma coś do powiedzenia, po co ma tracić czas i energię na strategię?
Robisz to, co uważasz za słuszne, dla ciebie istotne i nie rozglądasz się. To nie ma nic wspólnego z chodzeniem pod prąd, ja w ogóle, szczerze mówiąc, nie wiem jaki jest prąd dzisiaj.
Wydaje mi się, że jesteś pozycjonowany jako klasycysta, w opozycji do awangardy.
Jeżeli o to chodzi, to jest to nieprawda, bo ja jestem bardzo awangardowym klasykiem. Z naciskiem na „bardzo”.
Piszesz wiersze, napisałeś powieść i libretto opery, jesteś naukowcem z poważnym dorobkiem, zarządzasz kulturą, masz na koncie filmy, jesteś w Społecznym Komitecie Ochrony Zabytków Krakowa. Czy ty ciągle szukasz?
Robię swoje. Pytanie jest dobre, bo uderza w rodzaj – nie wiem? – rozbicia, nadmiaru, ochoty, by wiele się działo… Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego tak się w moim życiu dzieje. Może z jakiejś potrzeby, że jak zaproponowano mi, by zostać członkiem SKOZK, to nie odmówiłem?
Ale przecież nie podejmujesz wszystkich wyzwań?!
Możemy o tym nie rozmawiać (śmiech)? Chwilami mam wrażenie, że biorę tego za dużo, zakładam najgorsze rzeczy… Ale bo też, szczerze, kiedy w naszym fachu raz czy dwa razy się odmówi, to potem nie pojawiają się propozycje.
Mam wrażenie, że nigdzie się do końca nie mieszczę. Jakoś tak się w moim życiu układało, że zawsze byłem przynajmniej w dwóch miejscach na raz. Daje to poczucie pewnego komfortu, nie bycia do końca podporządkowanym sytuacji. Ma się wybór, który daje wolność. To nie jest planowane, uważam, że Pan Bóg mi to daje, że nigdy nie jestem niewolnikiem sytuacji zerojedynkowej, że na przykład pracuję w X i muszę się bezwzględnie podporządkować, jeżeli chcę tam zostać.
Druga rzecz to zmiana narracji. Być może odbija się to w wierszach: rano jesteś naukowcem, a po południu – filmowcem. Daje to wolność i perspektywę patrzenia na naukowców z punktu widzenia filmowców – i odwrotnie. To pozwala też do końca nigdy nie być częścią zespołu, co bywa swego rodzaju klątwą. Jesteś tu, ale zarazem możesz być gdzie indziej, co powoduje „wysiudanie”, bezdomność – bo musisz z tym nieprzypisaniem zmagać się wewnętrznie. Powoduje to niekiedy schizofrenię, ale głównie daje wolność.
Chyba też trochę nie mieszczę się z ekspresją artystyczną w jednym miejscu. Bardzo mi się podobało robienie filmów, tworzenie pewnego rodzaju atmosfery, pracy z aktorami. Gdybym miał taką możliwość, bardzo chętnie bym jeszcze jakiś filmik zrobił.
Jaki jest związek tego, co robisz/piszesz z literaturą staropolską?
Podstawowy związek jest taki, że nie śledzę współczesnych nurtów literackich (śmiech) – mam to z głowy, ponieważ nie mam na to czasu. Po drugie wynoszę się poza ten czas, co daje mi dystans do siebie, do tego, co robię tu w literaturze. A po trzecie: bardzo dużo podpatruję u poetów barokowych, u Kochanowskiego. Pewnie nie widać tego w tekstach, bo raczej chodzi o otwartość i odwagę literacką. Dzięki temu nie boję się rzeczy, które z pewnej perspektywy mogą się wydawać dziwne – przykładem niech będzie Trzecia część, książka, której struktura jest napisana jak operetka, jakaś śpiewogra, nie wiem do końca, jak to nazwać. Odwaga, żeby mieszać gatunki, w zasadniczym przekazie umieszczać dziwaczne piosenki, jakieś rodzaje rytmów, które są brudne i nieumieszczone, to jest właśnie coś, czego się nauczyłem od poezji barokowej. Ona jest wszechogarniająca, nie boi się konwenansów i konwencji. Potrafi jednak je absolutnie zignorować… Ktoś pisze w jednym zbiorze epitafium o śmierci żony, a zaraz obok pojawia się jakiś sprośny kawałek o jedzeniu, o erotyce, a za chwilę znowu… niesamowicie to płynie.
Które nurty literatury są pokrewne literaturze barokowej?
Bardzo mi się Beniowski Słowackiego podoba pod tym kątem – on robi to samo, bo koncept tam jest chyba barokowy. Słowacki to był twórca mający lekkość przenoszenia się między gatunkami nawet w obrębie jednego tekstu. Potrafi to być zabawne, luzackie, ale i nagle strasznie poważne.
Bardzo lubię Eminema jako poetę – to bardzo zdolny językowo artysta. Ma niezwykłą umiejętność budowania rytmu i rymu. Tylko nie wiem, ilu on tych poetów staropolskich przeczytał. Są różne opinie. Że na przykład Hilariona Falęckiego albo Klemensa Bolesławiusza…
Do czego poecie przydaje się bieganie?
Dziękuję Ci za to pytanie. Chyba przydaje się nie tylko poecie. Przydaje się też urzędnikowi państwowemu.
Długo zastanawiałem się, czy przydaje się poecie jako metafora? Temat? I chyba nie, raczej tylko w esejach używałem biegackich metafor: że się ścigałem w jakimś biegu i że zwycięzcy już na mecie, piją sobie piwko, a my jeszcze w górskich pieleszach. To wydało mi się dosyć ludzkie.
Bieganie w kontekście tworzenia jest wytchnieniem. To jest niezwykła rzecz, kiedy można wyłączyć wszystko poza motoryką. To jest najzdrowsze doświadczenie, najbardziej spektakularne doświadczenie. A jeżeli biegnie się bardzo długo w ultramaratonie, to jeszcze ma się do czynienia z osiąganiem stanów, których gdzie indziej nie da się osiągnąć: stanu szczęścia, stopienia, zatopienia w bycie, czegoś takiego, za czym się ogromnie tęskni.
Na którym etapie biegu doświadcza się czegoś tak wyjątkowego?
To musi być długi bieg, około 100 kilometrów. U mnie jest to zwykle po 60 kilometrze. Wtedy zaczyna się wchodzić w taką przestrzeń… Przechodzi się kolejne kryzysy, za którymi otwierają się możliwości, których człowiek sobie nie był w stanie wyobrazić. Nie jakieś nadludzkie moce, ale tajemnicze pokłady motywacji czy poczucie… pełni? Nie wiem, jak to wyrazić. To zapewne jest związane z chemią, można się od tego uzależnić.
Teraz powiem szczerze rzecz, która jest dla mnie niezwykle ważna. Człowiek miewa takie poczucie egzystencjalnej niepotrzebności, że życie jakoś tam się toczy na boku i bez sensu. Jakoś nijako. Bieganie daje jasny cel. Kiedy pisałem ostatnią książkę, uświadomiłem sobie, że – podobnie jak bieganie – pisanie wierszy daje mi odwagę, a może nawet pewność egzystencji, pewność tego, że jestem. I to jednak nie chodzi o cel tylko (tak jak w bieganiu nie chodzi o metę!), to raczej jest jakieś ugruntowanie, upewnienie się, że po coś jestem tu… Pewnie to dosyć niejasne.
Inaczej: kiedy jesteś na mecie, po wszystkim masz uczucie, że stało się, dokonało i można już odpocząć. To uczucie jest analogiczne do napisania dobrego wiersza, a to się rzadko zdarza, wydaje mi się, bo dobrych wierszy się pisze kilka w życiu.
W tej ostatniej książce, mam poczucie, udało mi się kilka takich napisać.
Ucieszył Cię Nobel dla Boba Dylana?
Dylan jest autorem, którego cenię i jestem dumny z tego, że dostał Nobla. Wstyd się przyznać, ale bardziej się z niego cieszyłem niż z Nobla dla naszej obecnej noblistki. Nobla dostał wtedy ktoś bardzo mi bliski, chociaż Dylana nie znam, a Olgę mam zaszczyt znać. Dwa razy miałem takie poczucie szczęścia z powodu przyznania Nobla: najpierw jak dostał Josif Brodski, a potem Bob Dylan.
Jego poezja jest bardzo głęboka, mądra, ale jest śpiewana nie w sposób poetycki, tylko w bluesowy albo rockandrollowy, co powoduje, że dla naszych purystów jest nie do przyjęcia, bo nie jest to według nich literatura, która powinna zostać nagrodzona Noblem.
Uważam, że jest to jeden z najwybitniejszych współczesnych twórców literatury. Jego piosenki są pisane niezwykle prostym językiem. I w tym prostym języku pojawiają się takie zwroty, że całą tę prostotę przenoszą w wymiar wielkiej poezji. I szczerze powiem, nie wiem, jak się to dzieje!
Obiecałem sobie, że chciałbym o tym napisać, bo jak napiszę, to może uda się zrozumieć na czym polega moc frazy Dylana.
Czekamy! Skoro jesteśmy przy muzyce, to jak wyglądała praca na librettem do opery Moby Dick i współpraca z Eugeniuszem Knapikiem?
Dostaję zapytanie: nie napisałby pan libretta do opery?
Super, czemu by nie napisać libretta?
Możliwość pracy z kompozytorem jest czymś niezwykłym, on mówi: tu ma być krócej, a tu przydałby się ze dwie linijki… To, że taką możliwość otrzymałem, jest darem, bo to rozwija wyobraźnię. Twórczo anektuje się teren. Wchodzi w nowe. Można też działać w tandemie twórczym i to jest niezwykłe. Jak zapomnieć spacery po Porąbce jesienią i układanie tego, co będzie opowieścią? Albo siedzenie po różnych miejscach w Katowicach czy w Krakowie i wspólne rozczytywanie tekstu?
Skąd wziął się mój ulubiony tytuł Partyzant prawdy?
Najpierw w wierszu, chyba Szósta rocznica, pojawia się sporo samogłoski „o”. I dążąc do pointy, wiersz wskakuje na poziom „p”: stąd się wziął termin „partyzant prawdy” w wierszu. A tytuł wydał mi się mocno trafiony, jeśli chodzi o wyalienowanie artysty, który nie jest „rzecznikiem” czy „orędownikiem”, lecz właśnie „partyzantem” prawdy.
Najważniejsza jednak jest tam kwestia aliteracyjna. Wyskanduj to sobie, powtarzając trzy razy pierwszą linijkę, a zobacz, jak wskoczysz na „wyższy poziom” (śmiech).
Opieram się oń jak opój o płot;
Tło jest mniej ważne: sala czy las.
Partyzant prawdy.
Może to właśnie ja?
Jaki odzew miał Palus Sarmatica wydany przez „Sic!”?
Przede wszystkim przyniosło mi to jedyną nagrodę, jaką dostałem w Polsce za literaturę – za najlepszą książkę roku przyznaną przez Fundację „Identitas”. To było dla mnie niezwykłe wydarzenie.
Odzew był bardzo dobry, nakład się wyczerpał, a ja, jak sądzę, zyskałem pozycję kogoś, kto zna się na kulturze staropolskiej, ale nie wiem, czy wśród kolegów profesorów dało mi to dobrą pozycję. To pierwsze cieszy, drugie zastanawia.
Czy w humanistyce, podobnie jak w fizyce, naukowcy nie przepadają za popularyzatorami?
Nie widzę w tym nic dziwnego, ponieważ 99 procent sądów w tej książce jest wynikiem cudzej, ale tak samo mojej, ciężkiej pracy archiwistycznej, bibliotecznej, księgarskiej – ktoś musiał pojechać, poznać, przeczytać i zobaczyć. Naprawdę przesiedzieć godziny w bibliotekach, napisać mnóstwo artykułów, ale i książek. Natomiast w Palus Sarmatica jest to łatwo powiedziane, żartem, bez przypisów, powoływania się na kolegów, z których pomysłów korzystałem.
W tekście naukowym cały czas musisz odwoływać się do badaczy, natomiast w tekście popularyzatorskim nie jesteś w stanie tego zrobić, bo „zabijesz” czytelników przypisami – i to powoduje pewien rodzaj dyskomfortu dla kolegów. Uczciwiej by było zrobić do tej książki ogromną bibliografię i dodać 30–50 stron źródeł. Żaden wydawca jednak tego nie zrobi.
Przyznawanie się do tego, że to czy owo się komuś zawdzięcza, jest fair.
Czy możesz dokonać autorefleksji dotyczącej ewolucji swojego stylu, od początku aż po teraźniejszość?
Szczerze ci powiem, że jak czytam pierwsze moje wiersze, to strasznie mi żal, że takich mądrych i ładnych wierszy już nie piszę. Mam wrażenie, że to się trochę roztrwoniło. Naprawdę polecam czytelnikowi swoje pierwsze wiersze.
25-letni gość pisał takie ładnie ułożone, erudycyjne wiersze – zapowiadał się wielki talent. Natomiast potem ten talent gdzieś skręcił i zastanawiam się, ja szczerze to mówię, nie kryguję się, czy w dobrym kierunku?
Po pierwsze stał się hermetyczny, po drugie – gnomiczny. Nastał okres krótkich wierszy. Ktoś nazwał to haiku, ale to nie było haiku. To trwało pewien krótki okres i to już nie były te rozbudowane poetyckie obrazy, poruszające, tylko jakieś zdania przyszpilające rzeczywistość, której doświadczał autor.
Potem to się nagle przekształciło w formy amorficznych poematów, które nie mogą się skończyć, rozgadanych, wielogłosowych.
To nie jest ewolucja stylu – to są różni autorzy i to mnie przeraża, bo uświadamiam sobie na stare lata, że ktoś kiedyś napisze: był sobie taki poeta w XX wieku, który nazywał się Koehler i który nie miał swojego stylu, bo całe życie go poszukiwał. Pan Ireneusz Staroń piszący o mojej poezji bywa moim zbawieniem, bo twierdzi, że jest w tym logika i ciągłość poszukiwań, czego ja jako autor do końca nie widzę.
To jest historia poety, który przeszedł bardzo długą drogę, jeśli chodzi o frazę. Pozostaje jednak pytanie, czy to jest droga prowadząca do celu. Tylko że co niby jest tym celem? Patrząc na swoją grubą książkę, stawiam sobie takie pytanie. Nigdy nie masz pewności, czy to jest droga, którą powinno się pójść, czy może błędna. Tego nie wiem, ale nic na to nie poradzę. Nie wiem. Basta. Idę i wiem, że to jest przygoda i że bez tej przygody byłyby nudy.
Każda książka poetycka to jest nowy język. Jakby stary się zużywał. Co to za autor, który rozpiera się w swoim „idiomie” jak w fotelu w ciepłych kapciach przy kominku? To już chyba wolę zawieruchę i ryzyko. Niech tam. Niech tak się stanie.