Nowy Napis Co Tydzień #056 / Niemoc i niezgoda
Daleki od krawieckich kręgów zdumiałem się brzmieniem i znaczeniem słowa „poszetki”, lecz słownik języka polskiego szybko sprowadził mnie na ziemię. Ziemię poety, który tym razem (w swojej trzeciej, jeśli liczyć poprzedzający właściwy debiut arkusz poetycki) wypełnił ją sporą ilością nieznanych mi słów. Od czego było blisko do uogólnienia typu „nieznany” (bądź „nowy”) Szeremeta, jednak nie to było w odbiorze tego tomu najistotniejsze. Owszem, wchodzi poeta na nową ziemię, odkrywa dla siebie i dla nas coś nowego, ale nie w tym prywatnym i swoistym „awangardyzmie” upatrywałbym istotę tej książki i mojego przeżycia czytelniczego. Te wszystkie nowe słowa, wzięte także z kręgu korporacyjnej nowoczesności, delektowanie się i „ironizowanie” nimi (oraz z nich) są częścią szerszego planu, dotyczącego takiej opowieści, która miałaby walor kroniki zanurzonej jednocześnie w tradycyjnym rytmie i nowoczesnym brzmieniu. Za tym planem stoi niepokój i wewnętrzny konflikt rozpisane na głosy typu: kim jestem i co ja tu robię? Tych głosów jest więcej, lecz dla uproszczenia wywodu zaczynam od nich, podminowujących niemal każdy wiersz melancholijnym naddatkiem. Jeżeli więc zaglądamy do czyjegoś życia, przyglądamy się rozłożonym na straganie zwierciadełkom, to i życie, jak i jego odbicia, są przedstawione w chwili wyjątkowej, ważnej, przełomowej. Jakby na zakręcie. Człowiek ogląda się za siebie i jednocześnie wykonuje skręt głową na wprost, zaciekawiony tym, jak wejdzie w ów zakręt i co za nim zobaczy. Chcę powiedzieć, że tu w każdej inteligentnej, błyskotliwej i często śmiesznej historyjce jest jakiś niesamowity smutek. Coś się wypaliło i nie wiadomo, czy warto to zapalać od nowa. Robi się wysiłki, by udowodnić tego konieczność, ale owemu „robieniu” towarzyszy dziwny cień. Nazwanie tego poczuciem bezcelowości i bezsensu też nie rozwiązuje sprawy. Przyznam, że brak mi tym razem precyzji nazywania. Oczywiście, uwaga ta dotyczy czytającego, a nie piszącego. To musi być dobry tomik – a pisałem wcześniej o każdej książce Szeremety – skoro tak jest. Przy dobrej książce wyzwala się spory ferment. Określając go, zazwyczaj rozmijamy się z istotą rzeczy. Najciekawsze jest jednak poczucie, że i autor chcąc nazwać to, co go w tej chwili boli, w zaskakujący sposób też się z nią rozmija. W tej niedosłowności i polifonii, w tej „szarpanince” cały sekret, ale i przyjemność.
Przyjemności lektury dobrze brzmiących, nienagannie skomponowanych wierszy towarzyszy zagadka doznawanych po drodze „nieprzyjemności”. Kto wie, czy nie są głównie pochodną rozpływania się hierarchii, czy nie wiążą się z naiwnością czytelnika oczekującego w miarę uporządkowanych i jasnych przesłań. Czytelnika, który już był przekonany, że opowieść żegnającego się z dzieciństwem i pierwszą młodością będzie dobrze mu znaną, podobną do jego doświadczeń, historią. Otóż nie. Opowieść Szeremety jest tak wieloznaczna i skomplikowana, że żadnych tego typu znaków pojednania i wspólnoty (oraz innych pocieszeń) nie podsuwa. Odwrotnie: problematyzuje owe znaki i pocieszenia, jątrzy do niemożliwości. Do tego stopnia, że można pytać o charakter uniwersalizacji ukazanych przeżyć i doświadczeń. Na ile są podobne, wspólne, pokoleniowe, a na ile intymne, prywatne, neurotyczne i hermetyczne. W tę ślepą uliczkę nie dam się jednak zepchnąć, bo mnie interesuje ulica, która przebiega obok. Na niej odbywa się przykuwający uwagę ruch. Po pierwsze: ruch zużytych historyjek; po drugie: dynamika zmiennych rytmów i wewnętrznych rymów; po trzecie: meandry zabawnie prowadzonej konfesji.
Książka zaczyna się przywołaniem powszechnie znanej bajki o trzech świnkach. Z dalszej lektury wynika, że aluzje z nią związane zakreślać mają strukturę toczącej się opowieści. Szczególnie takie jej elementy, jak „nietrwałe budowanie”, rozpad, „zamki z piasku”, ucieczka, utrata. Ta zużyta (jak się okazuje, nie do końca) historyjka spotyka się z innymi „znaczącymi”, mocno osadzonymi w kulturze narracjami. Jedna z nich jest hieratyczna i dotyczy ojców pustyni, inna popkulturowa nawiązuje do Gwiezdnych wojen, na przykład do Skywalkera i jego piaszczystej planety. Jeszcze inna ujawnia związki tej wyobraźni z konwencją fantasy, z figurami króla, wojowników, hobbitów i wędrującej drużyny, zaludniających świat dziecięcych wyobrażeń. Ironizowanie z konwencji też jest oznaką żegnania się z młodością, z niegdysiejszą wiarą w siłę tych prastarych narracji. To powątpiewanie zaczyna przenikać jeszcze głębiej, sugerując uwiąd bądź tylko chwilowe osłabnięcie wiary religijnej. Wszystkie stare opowieści dziwnie bledną w tej książce, a nadziei na nowe, równie silne i porywające, nie widać. Być może to jest źródło pokrywanego żarcikami smutku, takiej melancholii, która zostaje na całe życie. Wydaje mi się, że bohater Szeremety konstatując to i przeżywając, nie godzi się z tym, a utratę różnie rozumianych wiary i ufności ma za słabość, może nawet „grzech”, w związku z czym energia tych wierszy próbuje sprostać wyznaczonemu sobie zadaniu „podtrzymywania starego ognia”. Gdy się dociera do takiego wrażenia przy kolejnej lekturze tomu, człowieka przenika dreszcz. Wie się razem z bohaterem, że to na nic, ale też wie się razem z nim, że inaczej się nie da. Mimo wszystko trzeba podtrzymywać to, co na dalszą metę (i w świetle nabytej świadomości) podtrzymywać się nie daje.
Zwróćmy uwagę, że na przecięciu wzniosłości i tandety, czegoś hieratycznego i popkulturowego, odwołującego się do archetypu drużyny i szlachetnej walki, skontrastowanego z pospolitością i sprzedajnością (à la „pasmanteryjny” kapitalizm) pojawia się kolejny symbol – do wykpienia i nie – żegnania się z bezkrytyczną wiarą młodości. Jest nim futbol. Zebranie wszystkich aluzji z nim związanych tworzy niezwykle bogatą przestrzeń (od MKS-u do „otyłego stopera”), uzupełniającą wszystko to, co do tej pory zostało powiedziane. Fraza „dałem się niegdyś porwać” może dotyczyć także i tej fascynacji. Nasuwa się myśl o dojrzewaniu jako utracie pasji, wygaszaniu żaru, ustatecznianiu się buntu oraz innych emocji. Nie wiem, dlaczego nagle przypomina się Eliot i te wszystkie frazesy-niefrazesy o wypalonej czy raczej „jałowej” ziemi, „wydrążonych” ludziach i tak dalej. Chyba jesteśmy gdzieś blisko podobnych klimatów kojarzonych z przełomowymi i krytycznymi momentami dojrzewania.
I nie ma tu spodziewanego dydaktyzmu wynikającego z przesłania opowieści o świnkach. Pamiętamy, że jednej się udało. Ona nie budowała ze słomy, paździerza czy innego badziewia. Jej budowli wilk nie zniszczył. Odnoszę wrażenie, że w „pikantnej” wersji Szeremety nie ma takiego nauczyciela i mistrza, nie ma zwyciężczyni, która mogłaby pozostałym świecić przykładem. U niego wszystkie świnki dały się zmieść z powierzchni i ponieść fali piachu. Jakkolwiek by się budowało, i tak efekty tej pracy zaistnieją tylko na chwilę. Bohater Szeremety przygląda się temu procesowi, obserwując, ile już piasku wydostało się z rozbitej klepsydry. Żadna bajka nie jest w stanie dać oparcia na zawsze, ponieważ jest efektem narracyjnej działalności terapeutycznej o charakterze doraźnym. Zbyt wiele i zbyt nagle dotkliwych „doraźności” dosięgło bohatera, żeby milczeć. Prywatnie nazywam to ogarnianiem przestrzeni (mniej topograficznej, bardziej ideowej) między Prudnikiem a Krakowem, zaś oficjalnie – demaskacją przyjętego planu rozwoju, kariery i życia, zderzeniem z „fikcją dorosłości” (określenie Adama Leszkiewicza z noty na skrzydełku książki).
Zatem nie ma tu żadnej triumfującej w walce z czasem świnki. Na każdą spada topór tej samej melancholii (taka odbywa się permanentna rzeź), pokazując iluzoryczność dosłownego i wyimaginowanego „domu”. Powiedzieć, że chodzi o tęsknotę za „prawdziwym” domem i ufnością dzieciństwa, to niewiele powiedzieć. W co drugiej poezji o to chodzi. Trzeba podkreślić kunszt tego, w jaki sposób Szeremeta o tym mówi. I tu pojawia się kwestia frazowania i rytmizowania, czyli ostatniej ufności, jaka pozostała – wiary w język dźwigający to wszystko z dźwiękiem i z nieustającą gotowością. Nawet kiedy się plącze w szeregach neosemantyzmów (z nieodłącznym angielskim w tle), to jednak coś w tańcu wyraża, nawet kiedy w ten sposób upada, to i tak coś „podnosi”, urzeczywistnia. A jeszcze kiedy nim (językiem) „didżejsko” czy operetkowo zakręcimy, zaśpiewamy, zatętnimy dość ryzykownymi rymami, to już możemy mieć powody stwarzania ciągłości między starym a nowym, przeżytym a tym zmierzającym do przeżycia. Wtedy i te nieszczęsne „poszetki” nad podziw pasują, bo i szeleszczą złowrogo, i brzmią niczym symbol czegoś, co z czasem pojawia się w miejsce serca. Taka geometryzacja egzystencji według Krzysztofa Szeremety, takie przetasowanie wśród emotikonów: w miejsce czerwonego serduszka czarny kwadrat. „Marynarki ojców” powoli zaczynają pasować – własnym ciałem i życiem wypełniamy niegdyś kontestowane formy, zdaje się nam mówić poeta.
Nie znaczy to, że rozgrywa się to bez komentarza i koniecznych (oskarżycielskich?) pytań. Pokaźna ich liczba wypełnia tę książkę, przydając jej dodatkowego blasku. W końcu rzecz nosi tytuł Czarne poszetki, a nie Trzy świnki czy Szkiełka z rozbitych klepsydr. A jeżeli tak, to tytułowy wiersz wybija na plan pierwszy pytanie o tych, którzy manipulują i „gmerają”, organizując taki a nie inny społeczny układ. Kim są i do czego dążą? Czym są? Może instytucjami życia do spraw pozbawiania złudzeń, korporacjami od odzierania z marzeń i ideałów. To z ich kłopotliwą, a konieczną dla funkcjonowania systemu, obecnością walczy bohater, nie chcąc przy okazji dać się zgorzknieniu i zwątpieniu, poczuciu, że wszystko ustalono poza nim, mecz został sprzedany i pozostaje już tylko kwestia sprawiedliwego podziału łupu. Tak często przewijający się w tych wierszach romantyczno-groteskowy „chłopiec” wciąż nie wyraża na to zgody. I to przede wszystkim decyduje o wiarygodności jego głosu.
Krzysztof Szeremeta, Czarne poszetki, Łódź 2019.