1.
Bohaterka nowych wierszy Małgorzaty Lebdy jest mieszkanką wsi, zaś we Włosie Bregueta Jacka Podsiadły występuje postać, która przez wieś przechodzi. Pojawienie się włóczęgi wiele zmienia, przez chwilę robi się tak, „jakby wiatr przekreślał swoje wyroki”J. Podsiadło, Włos Bregueta, Poznań 2016, s. 18.[1], zupełnie po dziecięcemu, jak w baśni. Zresztą tego włóczykija widzą tylko dzieci, mówiąc mu „dzień dobry”. Bohaterka Lebdy jest na te „wyroki” skazana, nie może poza nie wyściubić nosa, nie może ot tak sobie nagle powędrować, zostawiając rodzinną wioskę, pamięć o niej, o rodzinie, o ojcu. Książka nosi tytuł Matecznik, a chyba powinna „Ojcownik”, tak intensywnie nurza się w rozpamiętywaniu ojcowskiego bycia. Chciałem napisać – niegdysiejszego, ale to byłoby niezgodne z duchem wierszy, które robią wszystko, żeby umarłego ojca ożywić, a z jego bycia uczynić rzecz teraźniejszą, tak mocną, że nie poddającą się poczuciu utraty. Podobną moc w pielęgnowaniu pamięci, w ewokowaniu osoby, która niby odeszła, a tak naprawdę wciąż jest i nie tylko w snach mówi do nas, odczułem, czytając Psalm do św. Sabiny Radosława WiśniewskiegoR. Wiśniewski, Psalm do św. Sabiny, Brzeg 2016.[2]. Obie narracje są przejmujące, a wspomniana moc bierze się chyba ze szczerości wyznań, wiarygodności bólu i powściągliwości formy jego wyrażania. Ta powściągliwość przez skrywane łzy, aż bije po oczach. Szczególnie w wierszach Lebdy. Dawno nikt tak pięknie i mocno nie wypowiedział miłości córki do ojca (Aldona Kopkiewicz w Sierpniu robi to jednak inaczejA. Kopkiewicz, Sierpień, Kraków 2015.[3]), uważnie powstrzymując cisnące się na usta banały. Odbywa się cicha „praca we krwi”M. Lebda, Matecznik, Poznań 2016, s. 9.[4] – rodowej, historycznej, ale i biologicznej, dosłownej – drąży się bolesne wspomnienia, pozostając jednak w granicach „wyroków”, nie podważając zasad rządzących naturą. Wszystko dzieje się naturalnie, od skaleczenia się ojca w rękę (przydał się scyzoryk do wydłubania drzazgi) do jego śmierci, cichego snu na dnie trumny (znów przydał się podsunięty przez córkę scyzoryk). Dzieje się to zgodnie z rytmem przyrody, zachodząc pośród innych tego typu faktów dotyczących zwierzęcych, roślinnych i ludzkich bytów. To jest ten właściwy dla poezji Lebdy „matecznik”, rozumiany jako całość współpracujących ze sobą, współoddychających rzeczy. Nie ma wyjścia poza jego porządek, jego „wyroki”.
Ten tomik zasługuje na więcej uwagi, tyle tam jeszcze ciekawych, subtelnie zaplecionych wątków (koniecznie rozpatrz, przyszły czytelniku, doniosły wątek pszczelarski, scedowania przez ojca na córkę tajemnic rzemiosła i tak dalej). O jednym, końcowym, słów kilka, bo związał mi się w wyobraźni z książką Dawida Mateusza pod tytułem Stacja wieży ciśnień. Są to właściwie słowa Hansa Magnusa Enzensbergera, lecz przywołane przez debiutanta stają się jego słowami, już sugerując pewne tropy interpretacyjne. Chodzi o motto otwierające tomik Mateusza: „odrzuć książkę/ i czytaj”D. Mateusz, Stacja wieży ciśnień, Stronie Śląskie 2016, s. 5.[5]. Coś takiego robi córka w ostatnim utworze Matecznika – czyta to, co zostało po ojcu, czyta rozproszoną książkę jego bycia, natrafiając w tym bałaganie na własny, wcześniej wydany tomik, który „pachnie klubowymi”, a na papierze zachowały się „wstydliwe ślady ojcowskiej lektury”Ten cytat i wcześniejszy: M. Lebda, Matecznik, s. 46.[6]. Ojciec czytał córkę… Ta świadomość staje się teraz częścią jej czytania. Ale odrzuca książkę – także jako źródło nieporozumienia, bowiem miejscowy ksiądz cytując coś z niej na pogrzebowej mszy, rozmija się z przesłaniem. Po prostu przeczytał (zrozumiał) po swojemu.
Co w takim razie mam przeczytać z Mateusza, odrzucając jego książkę, rezygnując z dosłowności? Co mi chce pokazać tym szerokim ruchem ręki, zakreślając przestrzeń znacznie większą niż książka? Czy były student dziennikarstwa chce mnie zachęcić do uważniejszego czytania społeczno-politycznej rzeczywistości, do przełamania lirycznego gestu czymś publicystycznym?
Każdy ma taką stację, z jakiej chce mu się nadawać. I odbierać. Mateusz pokazuje, jak trudno rozdzielić to, co liryczne od tego, co polityczne. Jego najczystsze wzruszenia dotyczą sfery kreowanej przez media relacjonujące wydarzenia na Ukrainie. To jest jego „gałązka jabłoni”. I choć robi poezję z medialnych szumów, to paradoksalnie brzmi ona czysto i wiarygodnie. Być może nie ma bardziej bałamutnego pojęcia niż „wiarygodność”, ale posługuję się nim świadomie, celebrując odbiór na wyczucie, podkreślając intuicyjność tego czytania.
Intuicja mówi mi, że wbrew pozorom młodego Mateusza ze starym Podsiadłą łączy o wiele więcej, niż tylko motyw wieży ciśnień i kwestia wysyłania czegoś na falach eteru. Mateusz wyobraża sobie, że coś nadaje z radiostacji na wieży ciśnień, zaś Podsiadło rzeczywiście codziennie nadaje ze swojego domowego radia „Studnia”. To, co łączy najmocniej, wiąże się z przekonaniem, że wiersz jest miejscem spotkania prywatnego z publicznym, lirycznego z publicystycznym, a sztuka polega na łagodzeniu – u Lebdy była to powściągliwość, dystans, tu raczej tonowanie, wzajemne udostępnianie się (czy współwystępowanie) nadwrażliwości i społecznej pasji. Podsiadło we wspomnianym tomie kieruje ją w stronę wykorzystywanych dzieci, cierpiących zwierząt i pamięci holokaustu, natomiast Mateusz wsłuchuje się w „nastroje panujące w tym kraju nad Wisłą” i „u naszych sąsiadów na Ukrainie”D. Mateusz, Stacja…, tekst na okładce.[7].
Co ciekawe, te publiczne tematy u obydwu przeplatają się i rezonują z treściami najbardziej intymnymi, bowiem obydwa tomiki są w istocie peanami na cześć miłości i bycia we dwoje; niejeden bardziej sugestywny w nich fragment powstał z uniesienia i czułości (zręcznie tuszowanych u Mateusza i zupełnie nie, co jest bardzo piękne, u Podsiadły), uczuć kierowanych do Moniki (Mateusz) i Magdy (Podsiadło).
Ale co z tym włóczęgą idącym przez wieś? Załóżmy, że przez Żeleźnikową WielkąMiejsce urodzin Małgorzaty Lebdy, określające przestrzeń doznawaną przez bohaterkę wielu jej wierszy.[8] niedaleko Starego Sącza. Można się spodziewać, że „stara rogowska”M. Lebda, Matecznik, s. 38.[9] zaraz przybiegnie do bohaterki, by donieść, że taki jeden z dredami był widziany (tylko przez dzieci) przy geesowskim sklepie. I było tak, jakby przez chwilę wszystko zamarło. Jakby ktoś, obserwując to przez szkiełko ze swojej wysokiej wieży, zamarł. Nie wiem, na ile obraz znany z Rimbauda i Wojaczka – „piosenki z najwyższej wieży” – przystaje do nowej sytuacji lirycznej wymyślonej przez Mateusza, ważna jest dla mnie zastanawiająca koincydencja. Istotne (a w pewnym typie lektury kluczowe) fragmenty u Podsiadły łączą dziwnym trafem motyw wolnego włóczęgi z obrazem wież ciśnień spoglądających na wszystko z góry. Nie ma tu mowy o żadnej radiostacji, o wiciu gniazda wysoko, chodzi wyłącznie o te rozsypujące się pamiątki po dawnej architekturze kolejowej. Towarzyszyły one niegdysiejszym wędrówkom Podsiadły i Śliwki (któremu dedykowany jest wiersz 687), a teraz pojawiają się jako wspomnienie, literacki symbol. W cytowanym przez Magdę fragmencie Włóczęgów o zachodzie słońcaOpowiadanie Thomasa Wolfe’a (kogoś w rodzaju amerykańskiego Edwarda Stachury), który żył w latach 1900–1938.[10] brzmi to tak:
Powoli, gęsiego, swobodnym rozkołysanym krokiem
ludzi, którzy się właśnie najedli i których
ani czas, ani żadne inne sprawy nie naglą, włóczędzy
wyszli z zarośli, zeszli po niewysokiej glinianej skarpie
na tory kolejowe i bez pośpiechu powędrowali szynami
w kierunku wieży ciśnień”Choć autor tego nie podaje, trzeba zaryzykować twierdzenie, że cytowany fragment został przetłumaczony przez Zofię Kierszys i pochodzi z książki Thomasa Wolfe’a wydanej w 1962 roku przez PIW pod tytułem Włóczędzy o zachodzie słońca i inne opowiadania.[11],
zaś w następnym wierszu włóczędzy, odnosząc się do niepotrzebnej śmierci zwierząt, do tych wszystkich rozsianych wokół nich zwłok, widzą za zakrętem „kościół w pobliżu wieży ciśnień”. To ich orientuje w przestrzeni, każe wznieść oczy do góry. Jeden z nich widząc te znaki wyniesienia i transcendencji (kościół, wieża), całą swoją uwagę ostentacyjnie poświęca temu, co poniżone, gorsze, zwierzęce, „plując na śmierć”Ten cytat i wcześniejszy: J. Podsiadło, Włos…, s. 26[12].
Bohater wierszy Mateusza też na coś pluje i wtedy tym na dole wydaje się, że pada deszcz. Poważniej mówiąc: jego cele są podobnie demaskatorskie. Świat staje się w oparciu o permanentną przemoc – większości w stosunku do mniejszości, systemów w stosunku do jednostek, ludzi w stosunku do zwierząt, roślin i tak dalej. Upowszechnianie tej świadomości wyznacza cele działania współczesnego poety. Można to nazwać rysowaniem potencjalnej linii obrony tego wszystkiego, co samo obronić się nie może.
W wierszu Magda zakłada pończochy samonośne Jacek Podsiadło napomina: „Powiedzcie dziennikarzom, że zdarzenia muszą się odstać”Tamże, s. 28.[13]. Na co Dawid Mateusz natychmiast odpowiada: wcale nie muszą, popatrz, robię z tego poezję na gorąco, wybierając to, co na pewno zostanie. Wiara, że coś na pewno zostanie, jest nieodzowna po to, żeby ruszyć z posad bryłę dyskursu poetyckiego. U Mateusza porusza także w tym sensie.
Mnie w tej chwili najbardziej przekonuje cicha odpowiedź Małgorzaty Lebdy. A wyobrażam ją sobie tak. Zdarzenia poety, te prawdziwe, głębokie, rozgrywają się obok zdarzeń dziennikarza, dochodząc do skutku w zupełnie innym, autonomicznym języku. Dlatego tomik poświęcony ojcu zadedykowałam ziemi.
2.
Następną książkę (Sny uckermärkerów) Lebda poświęciła siostrom, ich wolności skojarzonej z dzikością i czymś zdecydowanie wykraczającym poza katolicki ład kulturowy. On, owszem, określa to, co dzieje się w Żeleźnikowej Wielkiej, ale wydaje się jedynie sugestią pewnej poprawności. Pod przykrywką tej formy buzuje pogańskie życie, układające się wedle tajemniczych, jakby szamańskich, dziewczęcych rytuałów. Dlatego każdy wiersz tego tomu zawiera w swoim tytule słowo „zbliżenie”, bo rzeczywiście zbliża się wzrok, schodzi coraz głębiej, nie ufając zwyczajowej powierzchni. Widzimy, jak siostry oddalają się od oficjalnego kościoła („wystawiają języki Maryi”M. Lebda, Sny uckermärkerów, Poznań 2018, s. 7.[14]), spontanicznie wznosząc swój własny, oparty na współodczuwaniu bólu zabijanych zwierząt. Być może, to jest główna przyczyna odejścia od kościoła oficjalnego, który w tym sensie (naturalnej empatii) stał się martwy. Nie odbywają się w nim liturgie współczucia, a raczej – zdaniem sióstr – pychy. Nowy kościół, ten rodzący się między człowiekiem a zwierzęciem czy rośliną, posadowiony będzie na pokorze. I na lęku przed tym, co dzieje się w sercach zabijanych zwierząt, w walających się obok rzeźni głowach uckermärkerów. Pytanie o sny zwierząt jest pytaniem o człowieka, „o imiona zwierząt brane z ludzi”Tamże, s. 27.[15]. Szczególna nadwrażliwość sióstr związana jest z wszechobecnym bólem wypełniającym las, łąkę i wieś – niezauważaną na co dzień trwogą zwierzątNiekiedy bohaterki wierszy Lebdy, Pidzik, Honek, Fiedorczuk, Witkowskiej, Kawczyńskiej i wielu innych, te nadwrażliwe, współczujące dziewczęta, przypominają Nietzschego w pamiętnej scenie całowania i przytulania pobitego zwierzęcia, jednoczenia się w cierpieniu: „oto na początku stycznia roku 1889, na jednej z turyńskich ulic, filozof rzuca się na szyję okładanego batem konia, po czym traci przytomność, popada w obłęd, z którego nie wyzwoli się aż do śmierci” (D. Czaja, Zasypie wszystko, zawieje. Eschatologia Tarra, [w:] Scenariusze końca. Zmierzch, kres, apokalipsa, pod red. Dariusza Czai, Wołowiec 2015).[16]. Otworzyć się na nią, przyjąć za własnąChoćby tak, jak to dzieje się w utworze Izabeli Kawczyńskiej: „Za lasem jest rzeźnia. Wyczuwam ją w każdym oddechu,/ jak rozkrojony, szkarłatny kamień/ albo zbliżającą się ku nam pięść mordercy,/ ale ten kamień, wiesz, on potrafi zrodzić owoc albo kwiat./ Słyszę płacz cieląt i nie mogę zasnąć. Piję mleko i rzygam, biały jest świt” (I. Kawczyńska, Chłopcy dla Hekate, Łódź 2014, s. 45). [17] – to zadanie, które stawiają przed sobą niektóre współczesne poetki. I poeciJeśli chodzi o ostatnio czytane tomiki, tony podobnego współczucia odnajduję w książce Macieja Bobuli pod tytułem Wsie, animalia, miscellanea, Warszawa 2018.[18].
3.
Dopisałbym do tej wrażliwości i to, co znajduję w utworach Urszuli Honek. W ostatnim wierszu wspomnianego tomiku Lebdy pojawia się słowo „choroba” na oznaczenie nadwrażliwości i dzikości „sióstr” – u Honek również przywołuje się to słowo, mówiąc o odmienności bohaterki, nie mieszczącej się w przyjętych ramach bytowania małej wspólnoty, za to doskonale rozumiejącej przyrodę i to, co pierwotne, „rozmawiającej ze zwierzętami i dziećmi”U. Honek, Pod wezwaniem, Poznań 2018, s. 6.[19]. Oto kolejny synonim poetki naszych czasów, osoby rozumiejącej potrzebę chwili, a ta wiąże się ze zmianą stosunku do przyrody, z uważnym wsłuchiwaniem się w pierwotną barwę jej sztucznie zracjonalizowanego głosuW pewnym sensie poezja tego typu „szuka zapomnianego głosu stłumionych mitologii” (M.K.E. Baczewski, Izabela Kawczyńska – poetka nienewtonowska, „Fraza” 2010, nr 3–4, s. 310).[20]. Stąd bierze się drastyczność obrazowania, które ma poruszyć i wstrząsnąć – ucięte łby, rozbryzgana krew, walające się wnętrzności, „uwięzione w celofanie serce świni”K. Kawczyńska, Chłopcy dla Hekate, Łódź 2014, s. 42.[21], ufność kociąt niesionych do gnojówki. Ten ostatni obraz pochodzi właśnie z wiersza Urszuli Honek. Teraźniejsze emocje bohaterki, nie potrafiącej poradzić sobie z miłosnymi perypetiami, szukają rdzennych metafor i naturalistycznych porównań mocno osadzonych w pamięci dzieciństwa –
byłam ufna jak koty garnące się do piersi mojej
matki, gdy niosła je do ciemnej, gęstej gnojówki”U. Honek, Pod wezwaniem, Poznań 2018, s. 17.[22].
Organiczność emocji, jeśli tak mogę to określić, łączy bohaterów ludzkich i zwierzęcych, zupełnie podobna substancja psychiczna krąży między istnieniamiBohaterka wierszy Joanny Fligiel przeświadczenie to „odziedziczyła” po matce (powstaje sugestia istnienia odwiecznej żeńskiej wrażliwości dotyczącej empatycznego i intuicyjnego związku ze zwierzętami), którą zapamiętała jako osobę zatrzymująca autobus, aby ten nie przejechał żaby. Wiersz Luźne uwagi o mojej matce kończy pointa: „Moja mama kocha psy, koty, żaby i mężczyzn./ W tej kolejności” (J. Fligiel, Rubato, Brzeg 2018, s. 63).[23], a wiersz usiłuje być niemal dokumentalnym, surowym zapisem tego przepływuFormy zapisu owego współodczuwania przybierają różne kształty. Wersja wstrząsu w wydaniu Izabeli Kawczyńskiej oscyluje między czymś archetypicznym a neurotycznym: „Najpierw przybiegły zwierzęta. Obdarte ze skóry,/ szukały w naszych ciałach schronienia. I byliśmy/ bardziej zwierzętami” (I. Kawczyńska, Largo, Olkusz 2009, s. 28).[24]. „Byłam ufna” w miłości, w zawierzeniu ukochanemu, i nie podejrzewające niczego kocięta były równie mocno ufne. Czułam się jak one – wrzucona do ciemnej, gęstej gnojówki. Tak bohaterka oddaje emocje towarzyszące porzuceniu, rozpacz rozstania. „Siostrom” u Lebdy też „było bliżej do stajennych zwierząt” i „jeśli uciekały to do ciemnych chlewów”M. Lebda, Sny uckermärkerów, Poznań 2018, s. 8.[25]. Ciemność zakamarków przeznaczonych dla zwierząt, związanych z ich hodowlą, służy teraz pewnego typu nadwrażliwym istotom, które w nieczystości tych przestrzeni dostrzegają coś w rodzaju azylu, lecz i metafory swojego usytuowania pośród „zdrowych”, normalnych ludzi. Tak jak w wierszu otwierającym tomik Małgorzaty Lebdy zatytułowanym Granica lasu – „wszyscy jesteśmy tacy sami” i „psy wyją dla nas ten sam strach”M. Lebda, Granica lasu, Poznań 2013, s. 9.[26], ale jednak ktoś kwestionuje ową wspólną tożsamość, roznosząc „chorobę” dziwności i odmienności; jakaś kolejna „jadzia spod lasu”Tamże.[27] czy
głupia, brzydka dziewczyna, co chodziła po lasach,
straszyła kogo popadnie”U. Honek, Pod wezwaniem, Poznań 2018, s. 7.[28].
U takich poetek jak Małgorzata Lebda, Urszula Honek, Paulina Pidzik, czy mniej znanych – Justyny KoronkiewiczJ. Koronkiewicz, Szamanka, Poznań 2016; Naturalna kolej rzeczy, Zielona Góra 2019.[29] i Grażyny WojcieszkoG. Wojcieszko, Zaklinanie, Strzelin 2016.[30], azylem dla nadwrażliwców staje się również las (u Julii Fiedorczuk jeszcze morze, ocean„Nie ma już też symbolicznego trójkątnego oka, jest ogromny Bóg i wnętrze Jego ogromnej dłoni. Transcendencja ulokowała się w «krajobrazach pojemnych jak morze» – w lesie, ogrodzie, oceanie. Zważywszy na to, że «koniec świata polegał na przejściu od zewnątrz do wewnątrz» (Riding), poetyckie wizje Fiedorczuk przypominają patrystyczną koncepcje apokatastasis. Skoro nie ma nieba, zaświaty wracają w obręb świata” (M. Glosowitz, Baśń podszyta ciałem, „Opcje” 2006, nr 4, s. 96).[31]), lecz za to zawierzenie jego „wyobcowanej” przestrzeni trzeba zapłacić, trzeba się jej w jakiś sposób oddać. Przekroczenie „granicy lasu” jest podpisaniem cyrografu z różnie interpretowanymi, niekiedy demonicznymi, siłami natury, z przejrzystym systemem „pozaludzkich” wartości. To „pozaludzkie” bywa u tych poetek często rozumiane jako lepsze, bardziej wartościowe, ocalające – zapisywanie czegoś w tej sferze, utrwalanie „doświadczenia lasu”, posiada głęboki sens:
wierzę że należy pospiesznie zapisywać zadrapania ciernie i mszyce
na gałęziach zimnego lasu”M. Lebda, Granica lasu, Poznań 2013, s. 9. [32].
Stopień intensywności tych wynurzeń i leśno-łąkowych wcieleń (żywiących się dalekim echem Leśmiana), te prowokacyjne słowno-przyrodnicze akcje odsyłają do dominującej w tym pokoleniu wyjątkowej wrażliwości ekologicznej. Nawiązują także nić porozumienia z wcześniej działającymi poetkami, z istniejącymi w ich wierszach śladami podobnego wyczulenia. Myślę na przykład o Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Urszuli Kozioł, Wisławie Szymborskiej, Annie Kamieńskiej, Małgorzacie Hillar, Halinie Poświatowskiej, Helenie Raszce, Teresie Ferenc, Krystynie Miłobędzkiej, Bogusławie Latawiec, Mariannie B. Kielar, Marzenie Brodzie, Annie Piwkowskiej.
4.
Przypominam sobie też wiersze mniej znanych postaci. Na przykład Miry Kuś, na wiele lat przed opisywanymi tu młodszymi poetkami stwarzającej w swojej liryce taki wariant bycia, w którym na pierwszy plan wysuwano przyrodę i jej intensywne współodczuwanie. „Są jeszcze ludzie na tym świecie słyszący radosną i złotą trąbkę kaczeńców w kwietniu”K. Maliszewski, W oficynie, Odra 2002, nr 1, s. 123.[33]. Przeżywają to głęboko, próbują stwarzać literackie odpowiedniki tego odnalezienia, ocalenia i scalenia, tego momentalnego jednoczenia się z naturą. „Natura, świat, rzeczywistość – dają znaki każdemu; tajemnica – dotyka i otacza wszystkich. Ale tylko bardzo, bardzo nieliczni potrafią te znaki zobaczyć i usłyszeć w zgiełku codzienności; i potrafią spojrzeć tajemnicy w oczy. A tylko niektórzy z tych bardzo, bardzo nielicznych umieją owe spojrzenia i znaki zapisać”K. Maliszewski, W oficynie, Odra 2002, nr 1, s. 123.[34] – pisał Bronisław Maj na marginesie wierszy Miry Kuś zgromadzonych w tomiku O, niebotyczna góro garów. Ta refleksja mogłaby dotyczyć wielu innych poetów podobnie jak Mira Kuś uciekających z… No właśnie, z czego? Jeżeli ucieczka, to może właśnie w stronę tajemnicy, w stronę samotności w obliczu natury, jej rozsianych a godnych tropienia znaków. Ci poeci „przytrzymują się listka drżącego na krzewie bzu aby nie stracić równowagi”M. Kuś, O, niebotyczna góro garów, Kraków 2004, s. 54.[35].
Porozumienie bohaterki wierszy Kuś ze światem kłączy, płatków, korzeni, koron i kor jest zdumiewające. Po doświadczeniach awangardy wielu sądziło, że powrót do ekstatycznie przeżywanego rustykalizmu (i to w sercu wielkiej aglomeracji miejskiej) już nie jest możliwy, a tu w co drugim utworze otwierają się drzwi prowadzące do zmyślonego lasu i w niezmyślony gąszcz świeżych jak poziomki słów. Przed laty pisałem, że Mira Kuś tworzy jedną z ostatnich tak intensywnie pogańskich i roślinnych poezji. Nie sądziłem, że te słowa zdezaktualizują się tak szybko. Jej następczynie idą jeszcze dalej i śmielej w głąb lasu, nie wahając się przed odkrywaniem jego mrocznych tajemnic, ujawnianiem rozwleczonych ludzkich i zwierzęcych kości. Kuś pisała, że
w ciszy lasu
rosną odpowiedzi
na które nie ma pytańM. Kuś, O, niebotyczna góro garów, Kraków 2004, s. 54.[36],
natomiast przed czytelnikiem wierszy Lebdy, Honek czy Pidzik tych pytań coraz więcej. O zwierzęta pośród ludzi, o rośliny pośród zwierząt, o współczucie i współdziałanie, o równowagę, której zachowanie staje się palącą potrzebą chwili.