Nowy Napis Co Tydzień #058 / De profundis
Zdaje się, że ktoś inny żyje naszym życiem. To inni odbierają nasze nagrody, inni realizują nasze marzenia. Osiągnęli to, co miało być nasze. Co w takim razie pozostało nam? Dręczy nas niezadowolenie i rozgoryczenie – mieliśmy być wyjątkowi, a życie okazało się nazbyt powszednie. Żyjemy życiem zombie, żywych trupów, zredukowani do banalnej powtarzalności: jeść, pracować, spać. Letarg, maligna, senność są nam stanami właściwymi. Jeśli ktokolwiek w trakcie powyższych zdań podniósł rękę i powiedział, choćby bezgłośnie, „ja też tak mam”, to doskonale wie, dlaczego tak często pojawia się tu liczba mnoga. Oto my, Pokolenie wyżu depresyjnego, brawurowo sportretowani przez Michała Tabaczyńskiego.
Wieczni pomarańczowi
Najdłuższy dzień roku to ten, który spędzony jest pod czarnym słońcem depresji. Przebudzenie tak ciężkie, tak mozolne, jakby odrzucało się na bok wieko trumny. Nie dostępujemy zmartwychpowstania, a jedynie wstania do udręki, do galery pracy, do przemijającego życia w korkach i poczekalniach. Zawieszeni, zatrzymani w pół ruchu czekamy na zielone światło, aby żyć tak, jak chcemy. Tymczasem tkwimy w męczącym stanie pogotowia, „wieczni pomarańczowi”. Michał Tabaczyński przedstawia doświadczenie depresji rozpisane w rytmie dobowym. Udręka rozciąga się od przebudzenia z nerwowego snu, a kończy na zapadnięciu weń. Jest to opis, jak już się rzekło, brawurowy: od opisów socjologicznych do parodii głosu pokoleniowego, od śmiechu po opisy beznadziei, od czytania ulotek medycznych, wystaw sklepowych, gablot z prasą na poczcie po erudycyjne rozważania dzieł literackich.
My pierwsze pokolenie wyżu depresyjnego, pierwsze pokolenie zdiagnozowanej depresji, pierwsze pokolenie, które zna z doświadczenia mityczne wnętrza gabinetów psychiatrycznych, psychologicznych, psychoterapeutycznych, w których zapamiętale ćwiczymy wynaturzenia z naszych odmętów. Pierwsze pokolenie, które zna dziwacznie brzmiące nazwy psychoaktywnych farmaceutyków – tak, jesteśmy pierwszym pokoleniem aptekarzy-amatorów, którzy znają ten tajemniczy zawodowy idiolekt i prowadzą w nim między sobą intymne pogawędki (tak jest, językiem naszych najpoufalszych szeptów jest koślawa mowa instrukcji przyjmowania leków, swojskie narzecze ostrzeżeń na pudełkach, żargon psychoterapeutów). Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które mówi o tym – w chwilach niezwykłej odwagi i brawurowej szczerości – otwarcie, a czasem nawet namiętnie: nazwami ulubionych leków nazywamy swoje domowe zwierzęta, wypróbowane dawkowanie umieszcza w statusach swoich mediów społecznościowych profili, swoje doświadczenia w tych chorobowym terminowaniu podaje w oficjalnych życiorysach i załącznikach do podań o pracę.
Ten fragment to manifest. Ten fragment ma siłę. Można go wykrzyczeć, można z niego uczynić protest song, można deklamować w kawiarni przy wódce, można także recytować stojąc w korku ulicznym. Jestem przekonany, że będzie cytowany, że właśnie zapisał się w kapryśnej historii literatury. Może jego żywot będzie trwał tylko kilka, kilkanaście lat, ale czuje to każdy czytający: oto przyszło nowe. Rozgadane histerycznie i milczące wyniośle ponad miarę pokolenie wreszcie przemówiło jednym głosem.
Co z tym pokoleniem?
Ile było już pokoleń, tak literackich, jak i socjologicznych, nie zliczy chyba już nikt. Było Pokolenie X, a zaraz po nim kolejne literki alfabetu, było pokolenie „Solidarności”, później pokolenie JP2, w literaturze polskiej na moment – to prawda, że chwilowo, ale jednak trwale
Jesteśmy pokoleniem depresyjnego wyżu, jesteśmy najsmutniejszym pokoleniem świata – to w nas zbiegły się wszystkie plagi, wszystkie katastrofy nałożyły się bezlitośnie na siebie: resztka czytelniczych nawyków późnego PRL-u (podbita przez eksplozję cyfrowej kultury tekstu, jego nadmiaru), jego kultura wielkiego niedoboru (podbita przez nagłą eksplozję nadmiaru), epidemia automobilizmu.
Stąd wypływa zamiłowanie do retro – retro kryminałów Marka Krajewskiego, Marcina Wrońskiego, Pawła Jaszczuka i wielkiego powrotu płyt analogowych. Nie ma przyszłości: skoro jest nadmiarem, przeobfitością możliwości, pozostaje nieuchwytna. Liczba książek piętrzących się w kolejce do przeczytania, filmów do obejrzenia, sztuk teatralnych domagających się naszej obecności przerasta możliwości pojedynczego człowieka. Pokolenie wyżu depresyjnego, pamiętające inny świat, ale stojące już mocno w świecie teraźniejszym, wybrednie korzysta z dobrodziejstw czasu teraźniejszego (nowinki technologiczne), ale ukojenia szuka w czasach minionych. Tych, gdzie muzyka puszczana z płyty była świętem, adapter stawał się świeckim tabernakulum, a nocne audycje radiowe umożliwiały przeniesienie się na koncerty, o jakich się nam nie śniło. Tabaczyński nie nurza się jedynie w nostalgii, podróżach do świata dziecięcego. Przede wszystkim opisuje świat teraźniejszy, ten jeden dzień najdłuższy w roku. I trochę tu skojarzeń z Dniem świra i Dniem świstaka, czyli wiecznym powrotem tego samego. Nędzna praca, która miała być spełnieniem marzeń, a stała się przyczyną ziewania, zegar terrorysta wymierza pory posiłku; posiłki typu instant zamieniają nasze życie w typ instant. Wydaje się – posługując się metaforami – że mając w miarę dobry samochód i drogę przed siebie, zamiast ruszyć nią żwawo, utknęliśmy w gigantycznym korku. Zresztą metaforom tym poświęca Tabaczyński sporo miejsca. I kapitalnie pisze, że w korkach można poprawiać makijaż, czytać gazety, grać w gry wideo, prowadzić rozmowy telefoniczne, ale nie da się w korku pisać. „Jednak nie da się w korku pisać: nie istnieje powieść korka, choć istnieje powieść drogi – bowiem w podróży, owszem, pisać się daje. W korku natomiast – nie bardzo. Raczej słabo. Właściwie – wcale”. Dokładnie tak: korek jako nasze życie, gdy chcemy ruszyć, ale nijak nie można. I jakby było tego mało, Tabaczyński poświęca kilka stron wspaniałemu odczytaniu Lolity Vladimira Nabokova właśnie jako powieści drogi. Dwuznaczne, albo wieloznaczne? Tabaczyński wielokrotnie puszcza oko do czytelnika, bo sam jest czytelnikiem niezwykle uważnym, dociekliwym, zachwycająco nieufnym. Dowód? Własnoręcznie odrysowana mapa podróży Humberta Humberta i Lolity i sugestywnie podkreślony wniosek: widziało was tyle osób, dlaczego nikt nie zareagował?
Kompania czarnego nastroju
Michał Tabaczyński jest tłumaczem literatury angielskiej i czeskiej. Przypuszczam, że język naszych sąsiadów służący do opisania depresji nie zabrzmiałby w naszych czytelniczych uszach nazbyt poważnie. A nie chodzi tu, powiedzmy to wprost, o czarny humor. Zresztą w języku angielskim wyrażenia black dog, black days brzmią bardziej dostojnie. Depresyjniej właśnie. Tabaczyński, jak na tłumacza przystało, porównuje przekłady, wgryza się w znaczenie słów, proponuje własne tłumaczenia. Wszystko to, aby dotrzeć do rdzenia depresyjnych słów, do ich czarnego nerwu, który w nas rezonuje. Na przykładach z własnych lektur amerykańskiej literatury sprawdza, jak język nadąża za posępną stroną ducha. Depresyjność będzie wyzierała najpełniej w zwykłych sytuacjach życia codziennego. Tabaczyński wchodzi w nie z czułością tłumacza. Odwiedziny w domu opieki dla seniorów są fragmentem mocno poruszającym: śmiech, żarliwość uczucia wobec nestorów rodu, ale także obezwładniające poczucie niemocy robią na czytelniku wielkie wrażenie. Tabaczyński podgląda, jak wielkie tematy depresyjne – starość, praca, morze, miasto – opisała literatura, co chciała powiedzieć, a czego nie była – bo nie jest – w stanie opowiedzieć.
Wiele jest tu tematów i wielkie jest bogactwo Pokolenia wyżu depresyjnego. Różnorodność elementów i motywów – skrypt sztuki teatralnej, felieton, analiza twórczości, wreszcie fragmenty własnych dzienników – niezwykle służy esejowi Tabaczyńskiego. Wobec tego bogactwa korzystam z przywileju recenzenta i wybieram jeden: religijność. Jasne, to temat mnie interesujący (i tu zapewne Michał Tabaczyński uśmiechnie się pod nosem), ale wiem także, że interesujący autora eseju
Pokoleniu wyżu depresyjnego towarzyszy zwiększona ilość literatury monastycznej dotycząca acedii. Temat ten nieprzypadkowo, jak sądzę, święci trumfy popularności właśnie w teraz. Acedia przez chrześcijański Wschód wymieniana jest jako ósmy grzech główny. Według Ewargiusza z Pontu to „umiłowanie sposobu życia demonów”. Definicja enigmatyczna, ale tradycja monastyczna wypracowała jej dość precyzyjne wyjaśnienie. Jednym z imion złego ducha w Nowym Testamencie jest Legion (bo nas jest wielu; Mk 5,9). W języku greckim diabolos jest przeciwieństwem symbolon, czyli tego, który jednoczy. Życie demonów, a idąc dalej – człowieka dotkniętego acedią, to stan wewnętrznego rozdarcia, sprzeczności, konfliktów z otoczeniem i samym sobą. To pustka w duszy, wyczerpanie religijne (apatia), znudzenie dobrem. Rozległość acedii łapczywie zagarnia w swe granice także powolność, senność ciała i umysłu, zaniedbanie samego siebie. Towarzyszy temu ciekawość, rozumiana bardziej jako ciągły niepokój umysłu, uporczywe poszukiwanie czegoś wraz z nieumiejętnością skupiania się na wybranej rzeczy. Nieustanne poszukiwanie, drażniąca podnieta umysłu nie przynosi ukojenia. Nie odnajdujemy celu. Zdaje się, że im więcej poszukujemy, tym bardziej nie wiemy czego.
Abba Tabaczyński?
Depresja i acedia, Michał Tabaczyński i tradycja monastyczna. Poszukiwanie odpowiedzi w regułach zakonnych i w literaturze. Zapewne można by podsumować, że wybór należy do czytelnika. Ja jednak, jak na przedstawiciela pokolenia wyżu depresyjnego przystało, nie mogę, a przede wszystkim nie chcę decydować i zachłannie czytam drogowskazy obu dróg.
Michał Tabaczyński, Pokolenie wyżu depresyjnego, Korporacja Ha!art, Kraków 2019.
Zachęcamy do odwiedzenia bloga Marcina Cieleckiego: https://marcincielecki.wordpress.com/