Zwierciadło Zachodu
Nie jest łatwo pisać o Konstatym A. Jeleńskim, choć upływ czasu powinien to ułatwić. Pod piórem Anny Arno raz jeszcze ożywa jego postać i ponownie, tak jak jemu współczesnym, tak również przed obecnym czytelnikiem, powstaje obraz zwielokrotniony. Konstanty Jeleński – szara eminencja emigracji, bez którego pomocy i kontaktów nie udałoby się przeżyć twórcom wybierającym życie na Zachodzie. Jeleński Konstanty – tłumacz, eseista, wydawca, zmultiplikowany menedżer kultury, który dał światu dzieła Witolda Gombrowicza. I wreszcie Kot – uśmiechnięty i życzliwy wobec ludzi, a jednocześnie noszący w sobie nieujarzmiony nurt mrocznych pożądań. Biografia Anny Arno nie próbuje przedstawić jedynego słusznego portretu świetnego eseisty. Przeciwnie: Kot. Opowieść o Konstantym A. Jeleńskim – jakby na przekór tytułowi – zawiera w sobie wiele opowieści. Jeleński jest sprzeczny, a jednocześnie wewnętrznie zjednoczony w sobie, jakby osiągnął zastrzeżoną tylko dla swego przydomka zaskakującą równowagę. W zetknięciu z tą lekturą jedynie czytelnik zdaje się pozostawać niezmienny.
Wszystkie oczy na Kota – tak zdają się zachowywać polscy pisarze emigracyjni. Jednym chórem mówią: piękny człowiek, urzekający mężczyzna. Dalej głosy się rwą, jednolity do tej pory chór zaczyna dzielić się na właściwe sobie pojedyncze wypowiedzi. Dominować wśród nich będzie niezmiennie zachwyt, pozostawanie pod urokiem, bycie zaczarowanym. Jeleński to człowiek-dusza, który z każdym znajdzie wspólny język, a rozmawia tak, jakby się widziało z nim dopiero wczoraj. Jeleński to starszy brat, prawdziwy patron, który pomaga stanąć na nogi na nieznanej ziemi po drugiej stronie żelaznej kurtyny, załatwia stypendia, mieszkania, przestrzeń do tworzenia. Jeleński to wreszcie pisarz, który żyje, aby pisać o innych. Zupełnie jakby nie miał własnego życia, jakby jego treścią byli inni. Jak dziś opowiedzieć o człowieku, który dla środowiska „drugiej wielkiej emigracji” był – przy zachowaniu wszelkich proporcji trzeba to napisać wprost i bez ogródek – wszystkim? Co więcej, jak opowiedzieć to dzisiejszemu czytelnikowi, który niekoniecznie nastawia uszu, gdy słyszy zaklęcia takie jak „Maisons-Laffitte”, który nie czyta łapczywie kolejnych tomów korespondencji Jerzego Giedroycia i nie interesuje go spór założycielski między „Kulturą” a „Zeszytami Literackimi”? Ba, nie rozumie nawet, o co tyle hałasu, gdy ostatniemu z tych tytułów brak ministerialnego dofinansowania stał się wyrokiem. Jak ściągnąć poprzez zupełnie inną epokę osobowość człowieka w dodatku tak wielowymiarowego? Jeśli mnożę te pytania, to w tym celu, aby pokazać, że Anna Arno, pisząc książkę dla współczesnego czytelnika, podjęła się nie lada wyzwania. Dziś świat, który zdaje się nie mieć granic, a przemieszczanie się, wybieranie miejsca zamieszkania lub zwiedzania, jest uzależnione jedynie od nas samych, nie rozumie rzeczywistości, która ledwo odeszła. Jaki mur, jaka wrogość, jaki dwubiegunowy świat? I co to za stosunek do Polski – miłosno-nienawistny – który dławi do tego stopnia, że rozmawiać można w języku nowej ojczyzny, ale przeklinać tylko w mowie przodków? Anna Arno wyszła z tego obronną ręką, ponieważ pod jej piórem Jeleński jest człowiekiem bliższym znacznie nam, niż swoim współczesnym. I kiedy przedstawia Konstantego Jeleńskiego, stawia na to, co interesuje nas najbardziej: meandry mrocznych namiętności. I dopiero za próbą odkrycia i zrozumienia sekretów pojawiają się nazwiska elektryzujące: Giedroyć, Gombrowicz, Miłosz, Czapski, Iwaszkiewicz…
Miotanie się (I): Nasze kocie sprawy
Nadmierne psychologizowanie jest tak samo odstręczające, jak bezceremonialne zaglądanie ludziom pod kołdrę. Co zrobić jednak, kiedy istotą Kota jest sekret, wokół którego toczy się całe życie? Anna Arno napisała biografię Jeleńskiego z jednej strony z niezwykłym wyczuciem tego, co jest prywatne i tego, co jest niezbędne dla zrozumienia twórcy i człowieka, jakim był Jeleński. Z drugiej strony upływ czasu, zmienne koleje dziejów i obyczajowości, pozwoliły świadkom epoki mówić bardziej wprost, bez niedopowiedzeń. Nie powstała książka demaskatorska, ale książka próbująca uchwycić fenomen Jeleńskiego. Zapewne dziś nie byłoby żadnej tajemnicy, żadnych sekretów, a sam Kot powiedziałby o sobie: jestem homoseksualistą i kocham kobietę, dlatego żyję w ménage á trois. Długość trwania tego związku – niemal trzydzieści lat – pozostaje niesłabnącym źródłem domysłów. Wariant małżeństwa, symbioza twórców, bezpieczna przystań dla swoich neuroz?
Dla Jeleńskiego homoseksualizm był zatrzymaniem się w niedojrzałości. Pisał, że to „trudność w osiągnięciu dojrzałości psychicznej, brak odpowiedzialności czy «korzeni», próby, skazane oczywiście na niepowodzenie, uniknięcia cyklowi biologicznemu”. Jakkolwiek byśmy wsłuchiwali się w głosy przyjaciół próbujące określić temperament Jeleńskiego, a ich rozpiętość sięga od drapieżcy seksualnego do całkowicie zdominowanego przez swoją panią, nie przebijemy się przez tajemnicę trójkąta. Leonor Fini, Stanislao Lepri oraz Konstanty Jeleński stworzyli związek, który kierował się tylko im znanymi regułami. Otwarci na nowe kontakty stworzyli jednocześnie przedziwną symbiozę pożądania, wzajemnej opieki, miłości i przyjaźni. Nie była to utopia, raczej jakaś nie do przejrzenia dla osób z zewnątrz gra pełna półuśmiechów, niepisanych reguł z pełną rozpiętością amplitudy emocji, szantaży, pełnienia ról i zakładania masek. Ten związek będzie dla polskiej emigracji jednocześnie szokujący, jak również przyciągający. Anna Arno mogłaby poświęcić mu zdecydowaną część książki, ale zamiast tego pokazuje, jak niejednoznaczne to wszystko było. Choć sam Jeleński opisywał homoseksualizm jako postawę niedojrzałości, trudno dostrzec takie zachowania w relacjach poza sferą pożądliwości. Matka pozostawiła go pod opieką babci i wróciła do męża, aby towarzyszyć mu w zagranicznych podróżach służbowych. Młody Konstanty wrócił do matki dopiero w wieku czterech lat. I w zasadzie od tamtej pory nie odstępował rodziców. Z czasem to on stawał się dla nich rodzicem. Matka i ojciec zostali „hipisami swoich czasów” – artystyczną arystokracją, która nieustannie żyje ponad stan i nie ponosi konsekwencji swoich czynów. To Jeleński będzie ich utrzymywał, spłacał długi, zabiegał o wizyty lekarskie, wreszcie towarzyszył przy umieraniu. Zaskakuje dysproporcja listów między nim a matką: zachowało się jedenaście teczek listów od niego i dwa skoroszyty od niej. A przecież ich relacja była gorąca: matka wtrącała się do jego spraw sercowych, urządzała dzikie sceny zazdrości, wyznaczała kolejne kandydatki na żony, a wybranki syna nigdy do końca nie zaakceptowała. W tym wszystkim – żyjącej ponad stan, obrażalskiej, egoistycznej – matce, która zachowuje się na poziomie rozkapryszonej szesnastolatki, Kot pozostawał jedynym dorosłym. Nieco podobnie zachowywał się wobec Leonor Fini, swojej pani serca. Drapieżna, zaborcza, pochłonięta swoją kreacją artystki, jak i własnej sztuki, Leonor nazywana była przez przyjaciół „gattora” (od włoskiego słowa „kot” – „gatto”). Kot i Kocica (bo „kotka” byłoby tu określeniem nazbyt delikatnym) wytyczyli swoje szlaki, które choć prowokują do rozmyślań o intensywności plotki, pokazują jak niezbadane są ludzkie ścieżki.
Miotanie się (II): Krytyk emigracji
Konstanty Jeleński z powodu swojego zachodniego wykształcenia, fenomenalnej zdolności do nauki języków, miał być ministrem spraw zagranicznych „Kultury” Jerzego Giedroycia. Wieloletnia praca dla pisma i środowiska skupionego wokół Redaktora pozostają nie do przecenienia. Stypendia, konferencje, wnioski, zabieganie u wydawców, kojarzenie twórców z odpowiednimi redaktorami i tłumaczami – to wszystko wydaje się być ponad siły i możliwości jednego człowieka. Ku wielkiemu rozczarowaniu Giedroycia, a może przede wszystkim niezrozumieniu wynikającemu z jego własnych kompleksów, Jeleński żył w nazbyt wielu światach, aby dało się go zamknąć jedynie w ramach „Kultury”. Kot przewyższał Giedroycia na nazbyt wielu planach. Doskonale mówił w wielu językach, podczas gdy Giedroyć, który wybrał życie we Francji, ledwo dukał w mowie Balzaca i Pascala. Potrafił dogadywać się z ludźmi przeróżnych światopoglądów, zaś Redaktor zrażał do siebie nazbyt wiele osób swoim rygoryzmem (i rzadko przyznawał się do błędów). Jeleński był człowiekiem otwartych przestrzeni, Rzymu, Korsyki, Paryża i Londynu, podczas gdy Giedroyć sam skazał siebie na Maisons-Laffitte, z którego uczynił getto. I wreszcie aspekt finansowy: Jeleński był zamożniejszy, a to znaczy, że także znacznie bardziej niezależny od Giedroycia. Nie dziwi zatem to świetnie wychwycone przez Annę Arno podsumowanie dokonane przez samego szefa „Kultury”:
Był nazbyt kosmopolityczny. Nie uważam, by mówiąc o słoniu, należało zaraz przywoływać sprawy polskie. Ale sprawy polskie są dla mnie na pierwszym miejscu. One nie zajmowały pierwszego miejsca u Jeleńskiego. Może dlatego, że czuł się on równie dobrze we Włoszech czy we Francji. Nie był emigrantem, a myśmy byli emigrantami. Polska nie doskwierała mu tak, jak nam. Nie kwestionuję bynajmniej jego patriotyzmu podczas wojny i później, gdy tłumaczył poezję polską i propagował literaturę polską. Tu jego zasługi są bezsporne.
Jeleński był typem emigranta, który nie dławił się Polską. On nie tyle co był na Zachodzie, co po prostu w oczach przyjeżdżających z socrealistycznej Polski cały był Zachodem. Od lat tu mieszkał, tu studiował. Mówił językami Europy i kosztował Europę, za nic mając granice. Wszystko to, za co go podziwiano – piękny i sprzeczny w sobie, choć jakoś pojednany, zakochany w codzienności, afirmujący smaki życia, pozbawiony kompleksów – było synonimem Zachodu. I miał tę urzekającą cechę, że nie musiał kurczowo trzymać się dzieła, życia. Bo życie kurczowo trzymane traci swoją gibkość. Jeleński jest tu iście koci, gibki i elastyczny. W życiu artystycznym i wobec twórczości zajmował stanowiska zupełnie zaskakujące. Kot nigdy nie napisał dzieła swego życia, nie ma tytułu, który pośmiertnie można by z nim od razu kojarzyć. Przeciwnie: jego twórczość to szkice, recenzje, eseje – cała ta twórczość poświęcona komuś innemu. Jeleński nieustannie popychał do dzieła innych. Dziś pewnie można by określić go takimi tytułami, jak terapeuta, psycholog, menedżer, patron, powiernik. Wielki Tłumacz Świata i Kolorów – dlaczego by nie? Mówimy wszak o ludziach, którzy jakimś cudem wyrwali się z siermiężności socrealizmu, z rzeczywistości zdominowanej przez szarość jak półwolność, ze strachem wpisanym w pochylone ramiona i przygasłe oczy, z nerwami poplątanymi w jakieś nieporadne supły. Oto przyjechali oni, Polacy – ubodzy krewni Europy. Anna Arno pokazuje w świetnie skrojonych rozdziałach, jakie postawy przyjmował Jeleński wobec twórców. Dla Gombrowicza był impresario. Sam autor Ferdydurke stwierdzał, że wszystkie jego dzieła powinny nosić pieczątkę „imprimatur Jeleński”. Nie byłoby Gombrowicza w Europie, gdyby nie on. Jeleński znalazł klucz do Witolda Gombrowicza w braku strachu. Szybko przejrzał, że całe to nadymanie, egotyzm, jest po prostu grą człowieka przestraszonego kontaktami międzyludzkimi. Jednocześnie rozumiał go do tego stopnia, co Anna Arno genialnie uchwyciła: „Gdyby Jeleński rozwinął swoją myśl w książkę [o Gombrowiczu], zapewne stałaby się ona również jego autobiografią”. Wobec Czesława Miłosza był przyjacielem, który zaspokajał potrzeby psychologiczne. Domem dla Miłosza była poezja, ale nie miał czytelników. Jeleński otoczony był z kolei ludźmi, ale nie pisał. Kot potrzebował Miłosza jako poety, podczas gdy Miłosz potrzebował go jako przyjaciela do wygadania się. W listach przyszły noblista zasypuje go swoimi problemami, zwłaszcza damsko-męskimi, i niemal nie zająknie się, co słychać u Jeleńskiego. Tę dysproporcję dostrzeże Miłosz dopiero po śmierci przyjaciela. Przez cały ten czas Jeleński nie skarży się, nie robi wyrzutów, jakby znał swoją pozycję – niezmiennie usłużną wobec twórczości i twórcy. Zupełnie inaczej wyglądały jego relacje z Jarosławem Iwaszkiewiczem. Podczas gdy większość emigracji potępiała „literackie książątko PRL”, Jeleński cenił pisanie twórcy ze Stawiska. Argumentował, że szpagatowa pozycja, którą przyjął Iwaszkiewicz – rozpięty między posłuszeństwem wobec partii i czerpiący z tego własne profity a ostrożnym promowaniem w Polsce literatury powstającej za granicą – staje się oknem na świat dla rodzimych twórców. Być może najciekawiej wyglądała jego kolejna postawa wobec emigracji, którą utożsamiała przyjaźń z Józefem Czapskim. Jeleński przeglądał się w Czapskim i pytał o swoje własne sprawy religijne i eschatologiczne. Wojciech Karpiński, przyjaciel obydwu, pokusił się nawet o nazwanie relacji tych dwóch, wydawałoby się przeciwstawnych (bo chrześcijaństwo i agnostycyzm), a zarazem zbliżonych (bo układanie życia z homoseksualizmem w tle) postaci, jako księżyca i słońca. Józef Czapski był człowiekiem słonecznym, czyli stojącym w centrum, podczas gdy Kot był człowiekiem księżycowym. „Konstanty Jeleński działa, i dlatego jest dla mnie fascynujący, przez twórcze odbicia, przetworzenia”, pisał Karpiński. To zdanie jest fascynujące i otwiera szereg rozmyślań.
Miotanie się (III): Odmowa głosu i niepodległość milczenia
Anna Arno przestawiła postać Kota na wskroś współcześnie, jako człowieka, który otwartością swoich poglądów (znajomi zarzucali mu podążanie za nowinkami i uleganie modom) oraz skrywaną w sobie tajemnicą, staje się niezwykle bliski współczesności. Jeleński przeskoczył swoją epokę, polskie strachy i ojczyźniane kompleksy. Zasłużył się jak mało kto dla „drugiej wielkiej emigracji” polskich twórców, a jednocześnie był jej najwybitniejszym krytykiem – zarówno jako eseista i recenzent, jak również w postawie życiowej. W liście do Józefa Czapskiego pisał:
Jakże Ci wytłumaczyć, że to, co nieraz Ty i Giedroyc mi zarzucacie, że „nie biorę rzeczy na serio”, że nie przejmuję się, że nie żyję swoją pracą, że nie mam ambicji – to jest jedyna rzecz, którą w życiu osiągnąłem, jedyna, która mi zostawi jakieś otwarte drzwi, którą czuję.
Jeleński wobec emigracji jest kłopotliwy, bo wspaniale podważający to, co dotychczas ustalone. On nie jest emigrantem, on jest Zachodem i Europą. Nie można być na wygnaniu, gdy się jest we własnym domu. W tym aspekcie jest o całe długości przed polską emigracją. Jednocześnie jest zastanawiająca ta ciągła odmowa, swoista niepodległość milczenia, wobec nieustannej presji napisania „dzieła”. Dziś zapewne bardziej rozumiemy stan duchowy twórców orbitujących wokół „Kultury”: stres, stany neurotyczne, dominująca nad wszystkim presja, aby tworzyć. Szaleńczy wyścig z dziedzictwem, które pozostało w ojczyźnie i nie mniej szaleńcze konkury między sobą, aby zostawić to jedno – Dzieło. I znów trzeba to przyznać Jeleńskiemu, a co rozumiem dopiero teraz, dzięki Annie Arno, że w tym szaleństwie świadoma rezygnacja Kota z napisania Dzieła ma rangę wyzwalającą. Pośród głosów, które nieustannie zapytywały o jego własne Dzieło, on konsekwentnie pisał o innych. Żeby to napisać brutalniej: zamiast pisać siebie (jak wszyscy), on pisał innych (jak nikt). W wymiarze metafizycznym – wygrał. Wyszedł poza ramy histerycznego wyścigu, unieważnił reguły terroru historii. Na poziomie historyczno-literackim przegrał. W miejsce pomników tej miary, co Dziennik pisany nocą Herlinga-Grudzińskiego, Szkice piórkiem Bobkowskiego, Dziennik Gombrowicza czy Wyrwane strony Czapskiego, nie ma miejsca dla Jeleńskiego. Oni są Dziełem Konstantego Jeleńskiego. Jak specyficzny jest to pomnik z nieobecności, niech świadczą pierwsze zdania z nienapisanej powieści:
Stał na ganku, stopą w sandale na zgrubiałej bliźnie cementu. O kształcie tamtej, późniejszej na szyi: podłużna, szersza pośrodku seria gruczołów, a dalej jak posiekany języczek wyspy koralowej. Tyle że marmur ganku jest błyszczący i gładki, cement chropowaty, a martwa białość i połysk blizny jest błyskawicą marmuru na cementowych porach ciała.
A. Arno, Kot. Opowieść o Konstantym A. Jeleńskim, Iskry, Warszawa 2020.