Gorycz. Klincz
Powieki w górę, maszynista już pcha do pieca czerń.
Trzeba zdać senny arsenał: cęgi, pęsety, wiertła.
Pora wetknięć słów w fugę muru.
Pora w trucht, kurs na znój.
Ciężkie orzechy, żadnych zieleni pistacji.
W lustrze – odbity z rąk mafii fikcji.
Wszędzie sterty pustych kopert
z kodami umarłych miast,
okna skute szronem, flora floresów.
W uszach: same zgrzyty, zepsute melodie, zacięcia.
Daremne zaciśnięte pieśni. Pudła, chybione cele.
Młyny, kanonady, Kanady zamienione w Meksyk.
Skłony, wymachy maskujące bezdech.
Jedyny cel – zanurzać się w bezmiar, mówić:
nawet nie mrugnę. Jak robot z gniazdem w skroni,
drobny wyrobnik, drobnoustrój, zgarbiony dromader,
zaskoczony zimą drogowiec, albo – śmieć, smagany
wiatrem zderzacz, pomiot, przedmiot dla mioteł.
W pyle, w tyle, w zgniocie: chuch w chude dłonie.
Wzrok dźga zimny obłok. Wszędzie grudy glin,
tunele, nory, doły.
Zapadam się w drzemki, śpiączki, letargi,
jak w piach rzucony guzik, sprzączka, spinka.
Sypie się niebo, sine, podbite. Widzę na nim rybę
zdumioną powietrzem, widzę pod nim drzewo
gubiące szpilki, GPS-a gubiącego zasięg,
tytana pracy, który zgubił jej sens,
jakby Grześ szedł przez wieś.
Słyszę sygnał karetki, a potem wycie psów.
Światło, świeć! Rozmienionemu, każ się mienić.
Rozproszonemu nie daj się prosić.
Manekin, narzędzie, kukła, którą bawi się czas.
Listonosz, dźwig, niosący wodę dzban.
Przekaźnik, misjonarz, goniec goniący w piętkę.
Rozbitek, wyrzutek, zbity pion.
Oto kowal, młot i miech.
Wbity w ciało rozkaz, ukryty w mózgu nakaz,
ukryta w dłoni dłoń.
Tryb, zębatka, łożysko.
Wdech, wydech, smak.