Nowy Napis Co Tydzień #102 / Do źródeł i z powrotem. „Póki nie żyjemy” Tomasza Dalasińskiego
Zaskoczenie – to pierwsze słowo, jakie przychodzi na myśl, gdy czytam wiersze Tomasza Dalasińskiego pomieszczone w tomie Póki nie żyjemy. Zaskakujący jest przede wszystkim pomysł sięgnięcia po wiersz regularny (trzynastozgłoskowiec). Niewielu twórców wykorzystuje obecnie klasyczne metrum. Mniej nieoczekiwana wydaje się poematowa struktura tomu, gdyż poemat święci ostatnio triumfy: vide Bailout Tomasza Bąka, Nie Konrada Góry. Poemat z pewnością stanowi próbę poszukiwania Miłoszowskiej „formy pojemnej”, tyle że na innych prawach niż w przypadku noblisty. Tak jakby pisanie pojedynczych wierszy przestało wystarczać. Może to przejaw pewnej mody? Nie chciałbym jednoznacznie wyrokować, gdyż każdy z wymienionych wyżej poetów walczy o coś innego, więc ich artystycznymi wyborami mogą kierować najzupełniej różne przesłanki. Dalasińskiego zresztą można czytać dwojako: jako spójną, jednorodną narrację, a także jako zbiór osobnych liryków. Nie boję się w tym przypadku używać nieco staroświeckiego sformułowania „liryki”, ponieważ klasycyzująca maniera autora Póki nie żyjemy jest oczywista. Nie chodzi o samo wykorzystanie trzynastozgłoskowca, raczej o – w duchu tradycyjne – zarządzanie modelem lektury i emocjami czytelnika, który z rzadka zostaje tutaj zderzany z hermetycznymi rozwiązaniami. Innymi słowy: jeśli ktoś nie lubi być nieustannie zaskakiwany, to książka toruńskiego twórcy pierwszorzędnie spełni swoją funkcję. Ja w każdym razie nie mam nic przeciwko wierszom, które skupiają się na budowaniu narracji kosztem migotliwych rozwiązań językowych, choć i tych, powiedzieć trzeba szczerze, nie brakuje. Postaram się w tym szkicu wskazać najmocniejsze punkty książki, jednocześnie próbując rozwikłać, co kryje się za tymi mało „chropowatymi”, urokliwymi tekstami.
Tytuły nie zawsze wyjaśniają zawartość danego tomu poetyckiego, ale w tym przypadku tytuł już na wstępie stanowi pewien klucz interpretacyjny. Póki nie żyjemy to oczywista trawestacja słów Mazurka Dąbrowskiego. Pojawia się więc pytanie: czyżby kolejna rozprawa z polskością? Niekoniecznie. W książce został zawarty pewien krytycyzm wobec narodowych modeli („spośród wszystkich możliwych kolorów kosmosu / wybierający tylko biały i czerwony”, s. 38), ale nie wyczerpuje on pomysłu na książkę. Zresztą nie może wyczerpywać, bo Dalasiński doskonale zdaje sobie sprawę, że byłoby to, mówiąc bez ogródek, pójściem na łatwiznę. Ów krytycyzm zostaje stonowany łagodnym tonem wypowiedzi, wprawiającym w stan przyjemnego transu. Potencjał krytyczny zostaje zneutralizowany, choć przecież nie znika – wycofuje się po prostu na drugi plan. Niewątpliwie nagromadzenie różnych polskich tropów pozwala lepiej odnaleźć się rodzimemu czytelnikowi (właśnie rzuciła mi się w oczy fraza o konkursie tanecznym w Ciechocinku i z miejsca poczułem się jak u siebie w domu). Tytuł książki to jednak nie tylko trawestacja słów hymnu Polski, bo przecież odwołuje się on też do statusu bytów przewijających się przez cały tom: ludzi nie całkiem żywych ani do końca umarłych. Na to wskazuje zresztą motto z Eliota: „Nie byłem / Żywy ani umarły. Nie wiedziałem nic”. Swoją drogą, cytaty z repertuaru żelaznej klasyki bywają ryzykowne, a podejrzliwemu czytelnikowi powinna uruchomić się lampka ostrzegawcza, czy aby autor nie próbuje na siłę podpiąć się pod tuzów literatury. Wiersze pozwalają jednak domniemywać, że poeta wie, z jakim ogniem igra, i nie robi tego w intencji dowartościowana własnego ego. Po prostu żaden inny cytat nie pasowałby tak ściśle do tego, co wyłania się z kolejnych stron książki.
Poza myślą Eliotowską koncept upiornych bytów koresponduje z tym, o czym pisała swego czasu Olga Drenda w Duchologii polskiej. W tym kontekcie Dalasiński wyłania się jako baczny obserwator rodzimej literatury, przechwytujący co ciekawsze idee czy zasłyszane (a raczej przeczytane) frazy. To zresztą zapewne jego długofalowa strategia: już we wcześniejszych książkach autor Copyrightu lubił przemycać kryptocytaty – i nie inaczej jest także w najnowszym tomie. Nie od dziś wiadomo, że najlepsze piosenki to te, które się już raz usłyszało, wzorem nieodżałowanego inżyniera Mamonia. Jeśli kiedyś taka strategia literacka przywodziłaby na myśl zabiegi postmoderny (niech jej ziemia lekką będzie), to Dalasińskiemu chyba niezupełnie po drodze z jakimikolwiek -izmami. Chyba po prostu odnajduje w tym przyjemność, mając nadzieję, że czytelnik również zagustuje w intertekstualnej zabawie bez większych zobowiązań. Na własny użytek wypisałem garść zapożyczeń: „państwo zmarłych” (czyżby Góra?), „chyba na pewno” (tytuł książki Pszoniaka), „spis z natury” (Miłobędzka), „zlizywać kościoły” (odżałowany Pułka), „opiewać okaleczony świat” (Zagajewski); gdzieś też w to wszystko zaplątał się mimochodem Adaś Kaczanowski z tomu Co jest nie tak z tymi ludźmi?: „prawidłowa odpowiedź: jak brzmiało pytanie?”. Być może dałoby się odnaleźć więcej kryptocytatów, aczkolwiek moja ograniczona wiedza w zakresie najnowszej poezji pozwala wymienić tylko kilka z nich. Uważam, że Dalasińskiemu zależy na uwypukleniu wspólnotowego wymiaru tworzenia, co pozostawałoby w zgodzie z głosami płynącymi ze środowiska (Kaczmarskiego Wysoka łączliwość czy Wspólny mianownik Skurtysa). Oczywiście dla mnie, jako zagorzałego zwolennika poglądu o „samotniczym”, jednostkowym procesie pracy w języku, wspólnota zdaje się być zbędną konstrukcją krytycznoliteracką, ale o tym napiszę może szerzej przy innej okazji. Zresztą nie ma żadnej pewności, czy autorowi Póki nie żyjemy o to właśnie chodzi w całej tej żonglerce cytatami, przechwycanymi skądinąd.
Na szczęście intertekstualność to tylko wąski margines metody twórczej Dalasińskiego. Przy pierwszej lekturze zwróciłem uwagę na predylekcję autora do konstrukcji opartych na parataksie, którą często posługują się twórcy o klasycyzującym zacięciu. Wady i zalety wierszy budowanych ze zdań współrzędnie złożonych rozkładają się po równo. Do pozytywnych stron korzystania z parataksy należy niewątpliwie możliwość wprowadzenia czytelnika w przyjemny trans, o którym już wspomniałem. Zdania rozkwitają na podobieństwo fraktali, samopodobnie. Intuicyjnie wydaje się też, że to właśnie dzięki parataksie (wykorzystującej spójniki bądź nie) łatwiej utrzymać rytm wiersza regularnego. Choćby taki przykład:
Już wyginęły kwiaty, owady i ryby,
już odleciało ptactwo i skurczył się czas.
W państwie zmarłych rozmyte, mgliste ślady po nas,
ruiny psów i kotów i wraki współspaczy,
w starych, brudnych zajezdniach nowiutkie tramwaje,
w tramwajach monitoring i upał, i pot.
[Kto nikomu nie umarł, ten się chowa w pieśni…]; (s. 50)
Niebezpieczeństwo skrywa się natomiast w ryzyku osunięcia się w „katarynkowość”. Innymi słowy – czy aby nie nazbyt lekko płyną te frazy? Być może, choć nie jest to z mojej strony zarzut, a tylko ostrożnie stawiana wątpliwość. Myślę, że bardziej niepocieszeni ode mnie mogą być fani ustawicznego przełamywania składni. Im zapewne parataksa skojarzy się z pisarstwem Zagajewskiego czy Różyckiego, i niechybnie zaświadczy o zdradzie ideałów awangardowych. A gdyby tak potraktować książkę Dalasińskiego jako eksperyment? Bo w sumie nie wiadomo, czy ta klasycystyczna maniera, jaką sobie narzucił, nie jest w dużej mierze puszczaniem oczek (na zasadzie: „spójrzcie, mogę być każdym: klasycystą, awangardowcem, kim tylko chcecie; nie bierzcie wszystkiego tak śmiertelnie poważnie, to tylko literatura” itd.), grą z naszymi oczekiwaniami lekturowymi. Zwyczajnie wątpię, aby Dalasiński całkiem serio, na podobieństwo chociażby Wojciecha Wencla, odbywał podróż „do źródeł” – podjął się jej tylko po to, by błyskawicznie wrócić z powrotem – z naręczami klasycystycznych rekwizytów.
Być może prawdą jest też, że poeci w pewnym wieku – jedni koło trzydziestki, inni nieco później – wytracają awangardowy pęd i zwracają się ku znakom domkniętej przeszłości, obfitującej w niekoniecznie miłe wspomnienia. Tonacja nowego tomu toruńskiego twórcy jest bowiem melancholijna, żeby nie powiedzieć – wysoce depresyjna. Spójrzmy na następujące fragmenty: „Przyszedłem do was nagi, a zdjęliście ze mnie / skórę, mięso i kości / moich najlepszych zmarłych” (s. 7); bądź: „ja nie żyję, nie żyję, już nie żyję, gdyż umarłem –” (s. 11); ewentualnie depresja w wydaniu mitologicznym: „na końcach niteczek nie ma żadnych Ariadn” (s. 19). Ocalenie kryje się już chyba tylko w drugim człowieku:
Jesteś moje pierwotne. Jesteś moje całe.
Jesteś moje najwięcej. Najczęściej. Najbardziej.
Z tobą chciałbym przez wszystkie dni i wszystkie noce
Z tobą dżem truskawkowy jeść i jeść, i jeść.
[Jesteś moje pierwotne. Jesteś moje całe]; (s. 30)
Z drugiej strony nawet akt miłosny, odsyłając do „starych dekoracji”, jest naznaczony niemałą dawką melancholii. Aby nie pisać bez pokrycia, podaję kolejny cytat:
(...) leżeć w łóżku, lecz nie spać, słuchać jak za ścianą
kochają się rodzice. Dwadzieścia lat później:
być tymi rodzicami, kochać się za ścianą
i wiedzieć, że ktoś nie śpi, że leży i słucha,
że resztki smacznych potraw dawno zżarły psy,
a nieskoszona trawa już na nas nie czeka […]
[Ach, znaleźć się raz jeszcze w starych dekoracjach]; (s. 16)
Odnoszę nieodparte wrażenie, że ta nostalgiczna tonacja jest pewnym chwytem. Wątpię, aby Dalasińskiemu zależało na wpędzeniu czytelnika w ostrą depresję. Chodzi mi o pewne imaginarium klasycystyczne, które chętnie gromadzi symbole o pesymistycznym wydźwięku (patronat Eliota byłby w tym kontekście uzasadniony). Znów więc bierzemy udział w grze, tak jak w przypadku żonglerki cytatami czy też sunącej niestrudzenie naprzód narracji? Nie można wykluczyć tej ewentualności. Jako czytelnicy nie powinniśmy czuć się w każdym razie oszukani: autor Póki nie żyjemy odsuwa na bok starania o oryginalność – jeśli jest ona jeszcze w ogóle możliwa – skupiając się bardziej na próbie dołączenia do niemałego grona pesymistów, nawet jeśli ma świadomość, z twórcami jakiego kalibru mierzy się jego liryka. Innymi słowy, Dalasińskiemu zależałoby na powołaniu do życia „republiki poetów” kosztem krzepiącego, optymistycznego przesłania. Zresztą gdyby się zastanowić, jaką ostatnio przeczytało się książkę (dobrą pod względem literackim), która niosłaby pozytywny przekaz, to zapewne nie tak wielu z nas byłoby w stanie podać konkretne tytuły. Po prostu optymizm rzadko idzie w parze z literaturą godną zainteresowania.
Na koniec wypada mi dodać, że jako entuzjasta najnowszego tomu Dalasińskiego jestem zwyczajnie ciekaw, co jeszcze wydarzy się w pisanej przez niego literaturze. Czy klasycyzujący poemat to tylko jednostkowy akt twórczy? A może toruński poeta odetnie się raz a dobrze od hermetycznych metod poezjowania? Odpowiedź pojawi się niebawem. Życzę autorowi, aby „wszedł i zrobił różnicę” (jak sam napisał w wierszu na stronie 52). W każdym razie Póki nie żyjemy powinno przypaść do gustu osobom o tradycyjnych oczekiwaniach wobec lektury – potoczysta narracja liryczna sprawia, że zagląda się do tej książki z przyjemnością.
T. Dalasiński, Póki nie żyjemy, Wydawnictwo WBPiCAK, Poznań 2020