26.05.2021

Warszawa

Wyszliśmy z domu, jak tylko śnieg przestał padać. Ostrożnie stawiałem kroki, chodniki przykryła świeża biel. Mięta pociągnęła swoim zwyczajem na trawnik, zaskoczona zanurzyła pyszczek w chłodnej bieli. Nic nie pamiętała, w ubiegłym roku śnieg też ją zaskoczył.

Chodziła niepewnie po białym trawniku, nie pamiętała, że kopytka będą się ślizgać, kiedy spróbuje ruszyć truchtem. Zastanawiało mnie, ile jest w stanie zapamiętać, jak szybko jej wspomnienia ulatują w niebyt?

A jednak, przypomniała sobie, niezdarny, bezpieczny chód z ubiegłego roku, spokojnie kołysała się na boki, ostrożnie badała grunt. Przypomniała sobie, że lepiej iść wolniej i dostojniej, niż narażać się na to, że jej się kopytka rozjadą. Ruszyliśmy spokojnym krokiem, podniosłem kołnierz kurtki, ręce wsunąłem do kieszeni. Mięta dreptała obok, przywiązana do czerwonej smyczy. Śnieg skrzypiał pod nogami, już ścinał go mróz. Przyjemnie było wycinać pierwsze ślady, szedłem rzadko uczęszczanymi zaułkami, Mięta nieświadomie odbijała w śniegu cztery kopytka. Nieśmiało podskoczyła, pogłaskałem ją po łebku. Cieszył mnie śnieg, cisza i powrót do codzienności. Warszawa jeszcze nie okrzepła po trzydniowym świętowaniu, z okien mrugały choinki, rozświetlone dekoracje nad ulicami natrętnie przypominały o Bożym Narodzeniu. Pieczołowicie podtrzymywany, podgrzewany nastrój trwał siłą rozpędu. Każdego roku ze zdumieniem przyglądałem się szaleństwu, które ogarniało wszystkich. Oprócz mnie. Nie pojmowałem istoty przejedzonych, znudzonych, rodzinnych świąt. Nie godziłem się na kupowanie nietrafionych prezentów. Od nadmiaru świątecznych reklam robiło się niedobrze. Może kiedyś święta miały głęboki wydźwięk, ja tego nie pamiętam.

 

Zamyślony skręciłem w Podwale, śnieg pokrywał mury Starego Miasta, wyciszał kroki. Dawno tu nie byliśmy. To była ulubiona trasa Natalii, sam byłem zaskoczony, że tu doszedłem. Mięta dreptała posłusznie, płatki wtapiały się w jej runo. Przeszliśmy przez Barbakan, a Mięta zdecydowanie przyspieszyła. A więc jednak pamięta? Ciągnęła w stronę Rynku, wiedziona wspomnieniem soczystych rumianków. Obeszła Syrenkę, zawiedziona zabeczała żałośnie, rozglądała się nieszczęśliwa, oszukana. Ani jednej kwiaciarki, nikt nie czekał na nią z bukietem. Rzeczywiście, ostatni raz byliśmy tu latem, z Natalią. Wietrzyła zapachy jak pies myśliwski, podniosła przednią nogę, skupiona po końcówki uszu. Rozejrzałem się, może gdzieś pod murem, stoi zagubiona kwiaciarka z wiadrem pełnym stokrotek i rumianków? Tylko choinki i bombki, i rozżarzone lampki, a Mięcie igliwie nie smakuje. Całkowicie ją rozumiałem, w końcu nie jest Muminkiem.

Żałowałem, że nie poszliśmy nad Wisłę, zapomniałem, że dzisiaj niedziela. Zapomniałem, że pod Zamkiem Królewskim stoi ogromna, naszpikowana światłami choinka. Na Świętojańskiej tłok jak przy wyjściu z metra, skręciliśmy w Piwną.

Nie rozumiałem tej dziwnej wspólnoty, jaka zawiązywała się pomiędzy obcymi ludźmi przy podziwianiu sztucznej choinki, cudacznej świątecznej ozdoby. Przechodnie podążali w jednym kierunku, z aparatami fotograficznymi, z wypiekami na twarzy. Nie dość mają świątecznej atmosfery, dziwiłem się. Nie znosiłem przymusu, zachwytu na rozkaz, celebracji na czas. A te święta, sprzedane galeriom handlowym, wyjątkowo działały mi na nerwy.

 

Skróciłem smycz, biedna Mięta ślizgała się po bruku, nad Wisłą byłoby wygodniej. Udzielała jej się moja irytacja, uciekać stąd jak najprędzej. Pochłonął nas pulsujący wrażeniami tłum, wciągnął podekscytowany nurt. Nie mieliśmy wyjścia, trzeba było poddać się woli podążającej w jednym kierunku masy, dostosowaliśmy się do gorączkowego tempa. Widziałem, jak rozsypują się przy wejściu na plac Zamkowy, a potem niczym namagnesowani otaczają choinkę. Mają gwiazdę, która dla nich błyszczy, mają świątecznego celebrytę, któremu robią zdjęcia. Nieustanny korowód przetaczał się od choinki do kolumny króla Zygmunta, nigdzie kawałka wolnej przestrzeni, Mięta przytuliła się do mojej nogi.

 

Zdeterminowany wcisnąłem się w Senatorską, ciągnąc Miętę za sobą, czułem, jak rozpręża się powietrze wokół nas. Kilka metrów spokoju, byliśmy niewidzialni, zahipnotyzowani przechodnie mieli w oczach światła choinki. Już dosyć, wracajmy do domu, wystarczy mi świąt, niepowtarzalnej atmosfery, reklamowanej w telewizji.

Na Miodowej zaskoczyła mnie długa kolejka. Młodzi rodzice zajęli cały chodnik, skutecznie blokowali ruch wózkami dziecięcymi. Trzymali na rękach kombinezony napompowane przed zimnem, ledwo widoczne twarze i rączki. Znudzone dzieci wierciły się, baloniki powiewały na wietrze, a rodzice pełni nadziei wierzyli w cud w stajence u kapucynów. „Zobaczycie malutkiego Jezuska…” – dobiegały do mnie fragmenty rozmów, dorośli produkowali euforię, a dzieci ziewały szeroko, aż płatki śniegu wpadały im prosto w usta.

Mięta zabeczała, staliśmy na wietrznym roku Miodowej i Senatorskiej, wtuliła łebek w moją nogę, poczekaliśmy na zielone światło i przeszliśmy na drugą stronę. Prowadziłem moją owcę wzdłuż kolejki, a dzieci ciągnęły rodziców:

– Mamo! Baranek!

– To po prostu duży pies – warszawskim matkom nie chciało się podnieść wzroku, wsłuchać w stukot racic mojej Mięty. Liczyły znużone, ile osób czeka przed nimi. „To jest owieczka, nie baranek…” – na nic moje tłumaczenia, na nic sympatia, matki zagarniały dzieci pod siebie, chroniąc przed warszawskim dziwakiem. Nieposłuszne ręce, ciekawskie paluszki wyciągnięte w stronę Mięty przeciągały po grubej, skręconej sierści. Mięta poddawała się pieszczotom, delikatne dziecięce dłonie zbierały z runa śnieg.

Przyglądałem się wychodzącym z kaplicy, szukałem w ich oczach Objawienia, znajdowałem jedynie satysfakcję, bo zaliczyli kolejny element świątecznej układanki.

Urodził się Jezus czy nie, czy w tym roku postanowił zostać w niebie? A jeśli się urodził, to gdzie? W galerii handlowej przywalony stosami pustych kartonów, imitujących prezenty? A może pod ogromną choinką na placu Zamkowym?

Bezradnie poszukiwałem odpowiedzi, ale tu kończyła się świąteczna zaduma, ustępowała spieszącej donikąd Warszawie. Samochody napierały, chcąc nadgonić stracony w bezruchu czas. Nagle tłum zgęstniał, wessał nas, przeciągnął z powrotem na drugą stronę ulicy, ciągnął nieuchronnie na Krakowskie Przedmieście. Już widziałem tysiące lampek, słyszałem natrętne brzęczenie kolęd. Lulajże Jezuniu, od rana do wieczora. Tylko nie to, żadnej świątecznej atmosfery!

Zareagowałem gwałtownie, desperacko wkroczyłem na ulicę, Mięta zdezorientowana zabeczała, oślepiona reflektorami. Byle szybciej na drugą stronę, gwałtowne hamowanie na śniegu, goniło nas przeciągłe wycie klaksonów. Uchyliłem kapelusza i pomyślałem – „Przepraszam za zamieszanie, to była dramatyczna próba ucieczki, już nie przeszkadzam, już mnie nie ma”.

 

Zdążaliśmy w tym samym co samochody kierunku, Senatorską do Teatru Wielkiego, znów rozgardiasz i radosne podniecenie, z zupełnie innego powodu. Widzowie znikali w szeroko otwartych drzwiach, otaczały mnie wieczorowe suknie, smokingi i śnieżnobiałe koszule. Przyglądałem się, stojąc w cieniu, trzymałem mocno smycz. Mięta drżała ze zmęczenia, oszołomiona hałasem. Ja też przemarzłem. Stanąłem tyłem do budynku, już nie przeszkadzał mi gwar, ktoś znowu nas potrącił, stałem niewzruszony.

Przyzwyczajałem oczy do mroku, skupiałem wzrok w jednym miejscu. Szukałem śladu po Nike, na śniegu odbijał się cień.

 

Wracaliśmy do domu, brnąc przez zaspy. Mięta poddała się, musiałem wziąć ją na ręce. Potem wdrapała się dzielnie po drewnianych schodach, do futra przyczepiły się grudki zlodowaciałego śniegu. Położyła się na swoim dywaniku pod kaloryferem, runo parowało, a ona dyszała z wywalonym językiem jak pies.

Wstaliśmy wcześnie, a potem dreptaliśmy na stację metra przez rozespaną stolicę. W kolejce nikt nie zwracał na nas uwagi, przeszliśmy przyspieszony kurs zachowania w metrze – warszawiacy szybko nauczyli się beznamiętnego spojrzenia, wlepiali wzrok w ścianę. Wagoniki metra nie scalają pasażerów, wspólna podróż nie stwarza poczucia więzi. Metro wszystkich trzyma w poczuciu zagrożenia, podróży pod ziemią. Klaustrofobia osłabia postrzeganie, staruszek z owcą nikogo tu nie dziwi.

Mięta łasiła się do pasażerów jak kot, ocierała o nogi, stać ich było tylko na wstydliwe uśmiechy, nigdy nikt o nią nie zapytał. Nawet kontrolerzy przepuszczali nas machnięciem ręki, choć już dawno powinienem kupić dla niej bilet miesięczny.

Wysiedliśmy na stacji, Mięta zgrabnie wskoczyła na stopień schodów ruchomych, a obok jakaś starsza pani z przepraszającym uśmiechem drapała się do góry po schodach jadących w dół. Nadejdzie taki dzień, że nie spotkam ani jednej osoby, nikomu nie pomylą się kierunki na schodach ruchomych. Na razie wciąż walczymy z osiągnięciami techniki.

W Łazienkach, spuściłem Miętę ze smyczy. Bryknęła z radości i pogalopowała do pałacu na wodzie straszyć pawie. Szedłem wolnym krokiem, Mięta nigdy się nie gubi, przybiegła sprawdzić, gdzie jestem. Doszliśmy do budki strażniczej, przywitałem się z moim zmiennikiem, zamieniliśmy kilka słów. Odgarnąłem śnieg z trawnika, żeby Mięta mogła poskubać sobie trawy. Trwaliśmy w sielance, mimo narastającego mrozu było mi ciepło. Wystarczyło przywołać Miętę i wtulić w nią ręce, ogrzać nogi o runo. Nieliczni spacerowicze uśmiechali się na widok czarnej owieczki.

Przebrałem się w mundur i rozpoczęliśmy codzienny obchód. Patrolowaliśmy Łazienki, pilnując porządku. Mięta, niczym najlepszy pies, szła przy mojej nodze. Powagę traciła tylko przy pawiach, potrafiła wytropić je w najgęstszych krzakach. Obskakiwała, trącała nosem, zachęcała do zabawy. Pawie, oburzone bezceremonialnym traktowaniem, oddalały się z godnością. Nigdy nie rozłożyły dla niej ogona, nie była dostatecznie groźnym przeciwnikiem.

W południe przysiadłem na ławce, poczułem się zmęczony. Słońce przebiło się przez grubą warstwę chmur, świeciło mi prosto w twarz. Zamknąłem oczy i mógłbym przysiąc, że obok mnie usiadła Natalia. Promienie słońca gładziły jej twarz, wygładzały każdą zmarszczkę. Nie mogłem się zmusić do otwarcia oczu, wiedziałem, że rozczaruje mnie pustka. Mięta zaniepokojona trąciła moją rękę zimnym nosem, zmusiłem się do wstania. Mięta w żałobie po Natalii.

Tekst został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Magdalena Zarębska, Warszawa, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...