Nowy Napis Co Tydzień #106 / Chamstwo i elitarne draństwo
Wśród wysypu książek, debat i wydarzeń poświęconych „ludowej historii Polski”, którymi obrodziło w ostatnich miesiącach, ta publikacja jest najlepiej napisana i w zasadzie jako jedyna wnosi do debaty perspektywę oryginalną, świeżą i niesztampową. To historia bolesna, momentami obrazoburcza – i naprawdę ciekawa, obfita w wartościowe wątki interpretacyjne, a jej odczytanie przy odrobinie wysiłku wcale nie musi dokonywać się wedle prostych skojarzeń.
Chamstwo Kacpra Pobłockiego to książka długo wyczekiwana. Jej zapowiedzi pojawiły się już przed kilkoma laty, choć nie był wówczas znany tytuł. Autor, antropolog po habilitacji, mający już w dorobku całkiem głośną książkę Kapitalizm. Historia krótkiego trwania, od kilku lat w wywiadach i tekstach autorskich zdradzał nieco na temat planowanej zawartości. Teraz wszystko jest już jasne. To próba odczytania dziejów na nowo, z perspektywy „dołów społecznych”. „Przedstawiciele klas ludowych wychylają głowę ponad taflę niepamięci zwykle tylko na chwilę, często przypadkiem, aby zaraz po tym na nowo przepaść” – stwierdza autor.
Oczywiście nie jest tak, że nikt dotychczas nie spisywał ludowej historii Polski. Twierdzić tak może tylko ktoś, kto niewiele interesował się tematem, więc wywody o ciężkiej doli pańszczyźniaków jawią mu się jako objawienie. Pobłocki jednak, inaczej niż pozostali autorzy tej nowej fali (i wielu autorów z lat wcześniejszych), zrobił to bardzo ciekawie, niesztampowo i w sposób odległy od wywodów o kwintalach pozyskiwanych z hektara dzięki chłopskiej krwawicy. To książka nie tylko o opresji, ale i o emancypacji; nie tylko o wyzysku, ale i o ludowej sprawczości; nie tylko o mitologii szlachecko-magnackiej, ale i o kontrmitologiach ludowych; nie tylko o chłopach, ale i o połowie populacji tej grupy – chłopkach.
Książka zaczyna się w 1619 roku w Jamestown na terytorium obecnych Stanów Zjednoczonych, gdzie grupa kolonistów pracujących przy produkcji smoły i potażu organizuje strajk. Skuteczny. To przybysze z Polszczy – tę formę konsekwentnie stosuje Pobłocki na określenie proto-Polski, czyli terytorium naszego kraju zamieszkiwanego przez ludność, która niekoniecznie miała tożsamość narodową, a na pewno nie była pod żadnym względem równa elicie. O nich właśnie jest Chamstwo. O biedocie wyzutej z własności i praw. O tym, że Polszcza nie była krajem wolności i swobody, lecz miejscem, w którym lud nie miał nic do gadania.
Była też krajem szubienic. Zaczyna się tu bowiem jak w dobrym horrorze – najpierw jest wielka groza. Pobłocki zabiera nas w podróż przez krajobraz usiany szubienicami. Służącymi do wieszania chłopów nie tyle nawet zbuntowanych czy niepokornych, ile po prostu próbujących uniknąć eksploatacji. Czytamy więc o tym stałym elemencie krajobrazu. I o rozprawie Gospodarstwo Anzelma Gostomskiego, podręczniku z 1588 roku, który uczył szlachtę początkującą w dziedzinie uprawy roli (wcześniej żyła raczej z danin), jak skutecznie wycisnąć z poddanych siódme poty. Polecano robić to surowymi karami cielesnymi. Biciem, które zalecał na przykład Mikołaj Rej. Oczywiście wieszano tylko czasami – siła robocza była w cenie, a zysk z jej pracy stanowił fundament tego modelu gospodarki. Więc głównie bito. Chętnie, często, na różne sposoby, z byle powodu, mając do tego cały arsenał technik, urządzeń, pretekstów. „Bicie było tak znormalizowane, że nawet sami pańszczyźniacy przechodzili nad nim do porządku dziennego”.
Pobłocki opisuje zarówno bestialskie, spektakularne katowanie poddanych, jak i fizyczną przemoc zwykłą, notoryczną. A to ileś razów kijem, a to zakuwanie w łańcuchy, a to wypalanie rozpalonym żelazem znaków na ciele. Za jakikolwiek przejaw jednostkowego czy zbiorowego sprzeciwu, zwykłej niechęci do kolejnego zwiększania obciążeń, próbę wytchnienia od pracy ponad siły i od beznadziejnej wegetacji. Także za uchybienie choćby znikome i pozbawione skutków dla panów – wtedy po prostu bito mniej.
Bito nie z sadyzmu, nie ze złości, nawet nie z powodu lekceważenia ludzkiego życia i zdrowia. Bito, bo się opłacało. Bo tak można było utrzymać bitych, a może przede wszystkim postronnych, w posłuszeństwie. Ich posłuszeństwo w kwestii roboty na pańskim to główne źródło dochodu posiadaczy ziemskich – wspomniany Gostomski stwierdzał to wprost i dlatego zalecał bat. Gdy w drugiej połowie wieku XVIII, po długich dekadach powszechnego bicia, próbowano wprowadzić choć niewielkie reformy prawne dotyczące złagodzenia tego procederu oraz odejścia od całkowitej arbitralności kar, szlachta odrzuciła ten pomysł z oburzeniem.
Nie chodziło tylko o groźbę bicia, żeby zmusić do pracy na cudzą korzyść. Również o to, żeby pracowano jak najbardziej wydajnie i szybko, bowiem im mniej zrobiono za darmo, tym więcej pracy należałoby opłacić. Pobłocki przypomina rzecz nieoczywistą w potocznych wyobrażeniach gospodarki pańszczyźnianej: mało który majątek szlachecki opierał się wyłącznie na pracy nie-wolnej. Całą resztę wykonawstwa należało opłacić u tych samych lub innych ludzi. Czas pracy (i jej intensywność) całkiem dosłownie oznaczał zatem pieniądz. Stąd też zajadła niechęć ogółu stanu szlacheckiego do nielicznych w jego gronie propagatorów reform humanitarnych – postrzeganych jako namacalne zagrożenie dla stanu posiadania i poziomu życia tejże warstwy.
Bito także, ponieważ taki był duch epoki. Pobłocki nie idzie na łatwiznę i unika perspektywy do znudzenia już zgranej w wywodach postępowych intelektualistów, dającej się streścić słowami: „w Polsce zawsze i wszystko najgorzej”. Bito wtedy i gdzie indziej. W krajach sąsiednich, w Europie, poza kontynentem. Wszędzie tam normą była jakaś forma ludowej pracy nie-wolnej oraz surowego nadzorowania i bezwzględnego karania jej wykonawców. „Kontrast między cywilizowanym Zachodem a barbarzyńskim Wschodem był jaskrawy jedynie w publicystycznych pamfletach” – komentuje Pobłocki. „Cywilizowany Zachód” swój rozwój i wydajność opierał na „ustawicznym biciu i terrorze”. Jak zauważa autor Chamstwa, „[h]istoria przymusowej pracy to wcale nie historia zacofania, ale innowacji”. Z prostej przyczyny: do czasu wynalezienia i upowszechnienia wydajnych maszyn to właśnie ludzka praca była fundamentem zysku i dobrobytu. Nielicznych. Oni, żeby mieć więcej, musieli więcej wycisnąć z tysięcznych rzesz. To, co nazywamy rozwojem materialnym, przez długi czas opierało się na rozwoju intensywności eksploatacji ludzkich nie-wolnych ciał.
Jeśli coś było polską specyfiką, to quasi-niewolnictwo dotyczące bliźnich, często sąsiadów, których nie kupowało się, bo „z natury” należeli do ziemi panów. Teoretycznie nie stanowili niczyjej własności jako ludzie, ale w praktyce, jako przypisani do ziemi, mogli być wraz z nią sprzedani, wymienieni na coś innego, oddani w ramach spłaty długu, zapisani w testamencie czy przegrani w karty. Przede wszystkim jednak, powtórzmy, ich praca stanowiła fundament dochodów. Stąd też takie kuriozum jak fakt, że jeśli wyprodukowano dużo, czyli osiągnięto nadpodaż, co oznaczało, że malały jednostkowe ceny produktów szlacheckiego gospodarstwa, głównie zboża wytwarzanego na eksport, to dla utrzymania dotychczasowych dochodów i poziomu życia zmuszano poddanych do jeszcze bardziej intensywnej pracy, czyli jeszcze większej produkcji. Aby całkowity, ostateczny dochód się zgadzał. A zatem im chłop robił więcej, tym więcej miał do zrobienia.
*
Gdyby autor na tym poprzestał, książka byłaby jedną z dosyć przecież licznych opowieści o niedoli chłopa pańszczyźnianego w dawnej Polsce. Nie jest to bowiem, wbrew dość dziwacznej wizji roztaczanej przez część twórców i wielu zwolenników „ludowej historii Polski”, wiedza tajemna czy dotychczas nieopisywana. Pisano o niej, może nie w formie skondensowanej, może nie w sposób dla wszystkich jasny i może nie było to przez każde środowisko mile widziane, ale trudno tu o walor faktycznej odkrywczości. Pobłocki ma jednak do zaoferowania o wiele więcej. Bardzo ciekawe są w książce na przykład wątki języka, etymologii, słowotwórstwa – ukazujące, że we współczesnej polszczyźnie niemało jest dziedzictwa ponurych czasów i obyczajów. Wiele interesujących uwag dotyczy mniej oczywistych skutków pańszczyźnianej eksploatacji i przemocy, widocznych w opisach chłopskiej obyczajowości, kultury i psychiki. Autor obrazowo wyjaśnia, skąd brały się: chłopska bierność, ugodowość na pokaz, dwulicowość, skrytość, z czego wynika charakter rozmaitych obrzędów i mitów. To naprawdę ciekawa i dość współcześnie rzadka w obiegu innym niż hermeneutyczno-naukowy lekcja tego, jak materia i stosunki ekonomiczne odciskają się na szeroko pojętej kulturze, także w jej aspektach nieoczywistych.
Ważnym wątkiem Chamstwa jest opis kultury patriarchalnej. W dwojakim znaczeniu. Pierwszym jest wyraźna hierarchia społeczna, stanowiąca ciąg zależności między służącymi a obsługiwanymi, między urodzonymi panami i władcami a ich przyrodzonymi poddanymi:
Jeśli chcemy zrozumieć, kim faktycznie byli pańszczyźniacy, musimy postawić sobie przed oczami nie chłopa za pługiem, ale lokaja, laufra, kucharkę, mamkę albo pomywaczkę. To nie na polu, ale na dworze ustrój Polszczy obnażał swoje prawdziwe oblicze.
To bowiem właśnie ci z poddanych, których wzięto na służbę we dworze, byli jeszcze bardziej upodleni, niemal całkowicie pozbawieni wolności i nawet drobnych form samostanowienia, pod ciągłym okiem panów i na każde ich skinienie, a raczej musząc myślą i postawą wyprzedzić i przewidzieć te skinienia. Tak jak chłop miał choć trochę wolności, na przykład sprzedając nadwyżki wypracowane na przydzielonym poletku, a wędrowny robotnik rolny bywał panem swego czasu i suwerennym decydentem, gdzie i jak się zatrudnić, tak dworscy słudzy nie mieli prawie nic. Byli jak maszyny do obsługi pańskich zachcianek i potrzeb; byli też jak dzieci, które może i surowy, ale przecież chcący ich dobra pan niejako wychowuje. W ten sposób tracili więź z rodzinnymi i klasowymi pobratymcami, ponieważ inne realia bytowania i odmienne relacje z panami wprowadzały nutę nieufności wobec tych z dworu. Panem natomiast czyniło to, że posiadało się służących – im więcej osób do obsługi, tym lepiej.
Relacje służenia i obsługiwania nie kończyły się jednak we dworze, lecz schodziły niżej, także pod strzechy. Pobłocki bez idealizowania – i jest to jedna z mocnych cech książki – pokazuje, że patriarchami byli także chłopi. Im służyły żony, dzieci, rozmaici parobkowie, przygarniane sieroty, krewne, wdowy czy niezamężne i tym podobne. Władza „głowy rodziny” była podobna w swej strukturze i w swym absolutyzmie do władzy szlachcica. „W ten sposób relacja zniewolenia przenikała całą hierarchię społeczną, od góry do dołu”.
Ale patriarchat miał także drugie oblicze, bliższe temu znaczeniu słowa, które jest dziś częściej w użyciu. Był to świat, w którym chłopi byli ludźmi drugiej kategorii, ale w samym chłopskim świecie ludźmi drugiej kategorii były kobiety.
Pańszczyzna zabijała w chłopie człowieka, ale patriarchat przywracał go do życia i wskazywał miejsce w społecznym porządku. […] włościanin startował z pozycji podrzędnej. Mógł sobie jednak z tym poradzić: by zostać panem, wystarczyło zgnoić kogoś, kto był podrzędny wobec niego. Kim mógł rządzić, zarządzać, rozporządzać. […] Choć każdy poddany i każda poddana byli z zasady ustawicznymi służącymi, to służebny charakter pańszczyźnianej roboty najbardziej pasował do zajęć, które klasyfikowano jako kobiece. Stąd z biegiem czasu służebność i kobiecość stały się tożsame. […] System plantacyjny w obu Amerykach opierał się […] na przekonaniu o wrodzonej, cielesnej niższości ludzi z ciemną karnacją. Fundamentem porządku folwarczno-patriarchalnego w Polszcze stał się z kolei mit o wrodzonej, nieuniknionej i oczywistej podrzędności kobiet.
I nie tylko o pracę chłopek tu chodziło. Także o ich eksploatację seksualną. Ciała kobiet służyły panom również w tym wymiarze. „Mówili o nich dusze, tak jakby ciał nie miały. Ale to właśnie o ich ciała chodziło” – podsumowuje Pobłocki.
W Chamstwie znajdziemy więcej informacji i tropów wskazujących, że hierarchia społeczna w czasach pańszczyzny opierała się nie tylko na podziale na panów i poddanych, ale i na licznych podpodziałach w łonie obu grup. Bogatszy chłop eksploatował biedniejszego, ten nie miał litości dla zupełnej biedoty oraz kobiet. Szlacheccy możnowładcy mieli za nic dobrze urodzonych drobnych posiadaczy, a ci z kolei robili, co mogli, żeby z pozycji przynajmniej statusu kulturowego, skoro nie stanu posiadania, wywyższać się ponad na przykład urzędników dworskich lub za żadne skarby nie dopuścić choćby i zamożniejszych chłopów do awansu symboliczno-klasowego. Splot relacji społecznych był swoistym węzłem gordyjskim wzajemnego wyzysku, przemocy i pogardy, podstawiania sobie nóg, spychania się z drabin awansu. I zarazem stan taki świetnie maskował sedno systemu społecznego, pozwalając skłóconym i eksploatującym się nawzajem słabszym sądzić, że źli są poszczególni panowie, nie zaś samo hierarchiczne panowanie; i wierzyć w odległych czy choćby potencjalnych dobrych panów.
Warto dodać, że właśnie ów wymiar systemowy był kluczowy. Pobłocki nie po to ukazuje „sojusz chłopsko-pański”, „sojusz męski” w kwestii panowania nad kobietami, nie po to kreśli obraz eksploatacji słabszych chłopskich synów przez silniejszych przedstawicieli tej warstwy, aby sprawić wrażenie, że wszyscy byli źli, umoczeni w podłości, że panował swoisty panświnizm. To książka o tym, jak podłość ustanowiona na górze była tak totalna i dojmująca, że przenikała także w dół, kreśląc wzorce i ramy powszechne ponad podziałami klasowymi i stanowymi. Tak, wszyscy byli umoczeni, a Pobłocki nie idealizuje nikogo. Świetnie to widać choćby w odniesieniu do kwestii zbójnictwa – jakkolwiek w oczach ludu parający się tym procederem byli bohaterami, to autor Chamstwa przypomina, że większość ich napadów wcale nie dotyczyła ofiar ze sfer pańskich, lecz bogatszych chłopów. Ale odpowiedzialność za system skłaniający do podłości wobec bliźnich ponoszą jego twórcy i główni beneficjenci – elity, nie masy.
Masy bowiem, choć przedstawiane bez żadnego idealizmu, są tu oczywiście nie (współ)sprawcami, lecz ofiarami. Ale może ważniejsze od opowieści o ofiarach i ich doli jest w książce Pobłockiego nakreślenie obrazu tego, jak człowiek sponiewierany i eksploatowany, człowiek bez własności i bez jutra, człowiek dowolnie poniżany i za byle co surowo i publicznie karany, jest zarazem człowiekiem walczącym o zachowanie godności i pełni człowieczeństwa. Całkiem dosłownie: tytułowe chamstwo to urobiona w toku dziejów, wraz z przykręcaniem śruby pańszczyzny, na poły rasistowska teoria złego urodzenia i niezmywalnej gorszości, których w zasadzie nie da się w sposób jawny, oficjalny i usankcjonowany prawem przekroczyć nawet zasługami publicznymi czy dorobieniem się majątku.
*
Co pozostawało? Rozmaite indywidualne i zbiorowe strategie przetrwania, a także marzenia o świecie lepszym i inaczej urządzonym.
Na poziomie rudymentarnym reakcją chłopstwa było poczucie obcości względem ideałów panów. Na przykład patriotycznych. Jeśli patriotyzm i polskość były na ustach elity, to tak traktowane przez nią masy niekoniecznie utożsamiały się z tym wszystkim. Cytowany przez Pobłockiego Alexandre de Moller pisał tuż po powstaniu styczniowym, że panowie nie tylko wyzyskiwali swoich bliźnich, ale i „w pysze odmawiali jej [chłopskiej masie] nawet miana Polaków. Lud ugiął się przed tym wykluczeniem: nie uważa się za Polaków, nie ma już ojczyzny”.
Chłop był zatem przede wszystkim chłopem, jego identyfikacja pozostawała klasowa, jego poczucie wspólnoty dotyczyło innych nędzników. Także z odległych stron, bo niemało polskich włościan wyruszało w świat za chlebem czy lepszym traktowaniem, a tam odnajdywali się wśród podobnych sobie warstw. Pozyskiwaniu chłopstwa dla „sprawy polskiej” przeciwdziałały nie tylko wspomniane elitarne nastroje szlachty, ale i jej krytyczne stanowisko wobec zagranicznych „nowinek” spod znaku projektów emancypacyjnych, a także wobec rodzimych reformatorów społecznych. Gdy Paweł Brzostowski u schyłku XVIII wieku w swoich dobrach na Wileńszczyźnie zamienił chłopstwu pańszczyznę na oczynszowanie oraz wprowadził edukację i samorząd wiejski, stał się ze strony innych posiadaczy ziemskich obiektem drwin, pogróżek, opinii o postradaniu rozumu i tak dalej. Szlachta nie tylko nie wprowadzała reform, przywiązana do systemu korzystnego dla niej, ale i nie wykraczała myślą poza ówczesny porządek. Pobłocki cytuje Janusza Tazbira: „Nikłe zainteresowanie utopią elitarną kontrastowało [w Polsce] ze znaczą popularnością utopii ludowej w jej różnorakich odmianach”.
Nic dziwnego, konkluduje autor, że „szlachta – nawet ta postępowa – miała poważne problemy z przekonaniem chłopów do uczestnictwa w swych zrywach niepodległościowych”. Gdy zaborcy znosili pańszczyznę i wprowadzali prawa ograniczające między innymi arbitralność kar cielesnych i nieskrępowany wyzysk, ten rozbrat elit i ludu jeszcze się pogłębił.
Przez cały wiek XIX polscy państwo walczą o własną niepodległość: niezależność od państwa biurokratycznego, […] możliwość samostanowienia klasy panów. O niepodległość walczy również lud, ale ma na myśli coś zgoła innego: niezależność od patriarchalnej władzy, od widzimisię chlebodawców, od konieczności zdawania się na trefunkową dobroć pańskiego serca.
Narracja Pobłockiego kończy się na poziomie szczegółowym mniej więcej po powstaniu styczniowym, zatem nie dowiemy się z niej, iż pozyskanie warstw plebejskich dla sprawy niepodległości przypadło dopiero na lata zmian strukturalnych (zniesienie pańszczyzny, rozwój przemysłu, powstanie systemu masowej oświaty i kultury), ale i na lata zespolenia haseł patriotycznych z programem równouprawnienia ludu oraz z wizją reform socjalnych. Żeby poczuć się Polakiem, trzeba było mieć w ojczyźnie przynajmniej obiecaną godną dolę i równe traktowanie. A i wtedy nie wszyscy, jeszcze w okresie zrywu 1905 roku, pierwszej wojny światowej czy początków niepodległości, wierzyli, że naprawdę będzie można wyprostować kark w Polsce przestającej być Polszczą.
Tymczasem przed wyzyskiem i przemocą chłopi po prostu uciekali. W czasach, w których ze względów organizacyjnych i technicznych kontrola i władza miały zakres ograniczony, zbiegostwo dawało szanse poprawy losu jednostek. Uciekano od pańszczyzny głównie na tereny trudno dostępne – w góry, do puszcz, ale i w dalekie kraje czy na ukraińskie „dzikie pola”. Wszędzie, gdzie nie sięgała władza panów, a nawet i tam, gdzie panowie bywali bardziej ludzcy czy choćby tylko wyrachowani, chcąc lepszym traktowaniem przyciągnąć kolonistów na obszary słabo zagospodarowane i o deficycie siły roboczej. Formy i miejsca docelowe ucieczek były rozmaite i rozliczne, a cały proceder przybierał niemałą skalę. Ale jak, mimo pewnego romantyzowania tego zjawiska, twierdzi badacz, także i osady uciekinierów, oprócz podbijania, likwidowania i kontrolowania przez panów, padały ofiarą patriarchalnych wzorców, odtwarzając niejednokrotnie systemy władzy jednych i poddaństwa innych. Przykładem najbardziej wymownym i o sporej skali są tu Kozacy – początkowo ludowo-demokratyczna zbiorowość, w znacznej mierze tworzona przez wolnych pariasów i zbiegów, która koniec końców przekształciła się w brutalne narzędzie władzy do tłumienia ludowych buntów. Samo zbiegostwo traciło z biegiem czasu rację bytu z przyczyn oczywistych – „ziemie niczyje” czy trudne do kontrolowania przestawały być takimi w miarę rozwoju technologicznego, cywilizacyjnego czy demograficznego. Stąd też anarchizujące fragmenty książki są ciekawe intelektualnie oraz w swym romantycznym wymiarze dość chwytliwe, ale zarazem politycznie raczej jałowe.
*
Postawom niezgody na wszechwładzę panów towarzyszyła niezgoda mentalna. Jedną z jej inspiracji stanowiło nieortodoksyjnie interpretowane chrześcijaństwo. Jako pokłosie reformacji narodził się w Polsce arianizm. Pobłocki wyraźnie sympatyzuje z jego ludowym – chłopskim i rzemieślniczym – nurtem. Krytyka poddaństwa, społeczeństwa klasowego, akcentowanie wizji chrześcijaństwa pierwotnego, czyli „komuny” ludzi ubogich, uznanie równości wszystkich ludzi, czyli dzieci bożych – oznaczało nie tylko potępienie zasad i realiów świata panów, ale i stanowiło magnes przyciągający rozmaitych ludowych „odszczepieńców”, w tym uciekinierów z folwarków. Nurt ten jednak przegrał z wewnątrzariańską opcją „dobrych panów”, która – w odróżnieniu od protosocjalistycznej doktryny arian ludowych – wywodziła się ze szlachty i głosiła treści zapowiadające późniejszy liberalizm i indywidualizm. Pobłocki wskazuje zresztą pewne tropy mogące świadczyć, iż arianami z nurtu plebejskiego byli wspomniani na wstępie uczestnicy strajku w Jamestown.
Ludowa krytyka pańskiej władzy wyrażała się również w gawędziarstwie, często pełnym elementów pozornie fantastycznych czy irracjonalno-głupkowatych. Pobłocki przekonująco wskazuje, że za takim sztafażem skrywała się nierzadko radykalna krytyka społeczna. Dopóki jednak panowie i ich sojusznicy sądzili, że chłopi plotą, co im ślina na język przyniesie, dopóty tym ostatnim nic nie groziło. Podobną rolę, choć dla odmiany budzącą doraźną grozę wśród elit, spełniała ludowa magia. Personalne pomówienia, klątwy, groźby, „czary” i tym podobne, nie były przesądami i gusłami, lecz „bronią tych, którzy byli naprawdę najsłabsi”. Ba, samo słowo bywało groźne dla władców ówczesnego porządku – jako plotka, podstawa zmowy, wrażliwa informacja, skarga do władz wyższych, ale także jako tworzywo ludzkiej wspólnoty, solidarności i nadziei. Podobną rolę pełniła też muzyka i związana z nią zabawa – jedne z niewielu azylów i okazji do zapomnienia o podłej rzeczywistości.
Uciekano przed pańską przemocą oczywiście także w sposób niekonstruktywny i pozbawiony samokontroli. Depresja, ludowe środki uspokajające czy narkotyczne, a przede wszystkim alkohol. Pobłocki ukazuje chłopskie pijaństwo bez upiększeń, choć oczywiście jeszcze dobitniej portretuje szlachecko-magnacki system rozpijania ludu. Do picia wódki niejako wychowywano, łącznie z sankcjonowaniem go przepisami i zwyczajami kreowanymi odgórnie, z czego panowie korzystali jako niemal monopoliści na wytwarzanie i okoliczną sprzedaż alkoholu. Gospodarka zbożowa zaczęła z czasem przynosić większe zyski z produkcji i sprzedaży wódki niż z wyzysku pracy przy uprawach surowców do tejże produkcji. Zarazem wskazuje Pobłocki, inaczej niż wielu dzisiejszych postępowych moralistów, że pijaństwo miało swoje przyczyny w marnych realiach bytowania jako jedna z niewielu dostępnych pociech upodlonych mas. Ciekawym wątkiem jest tu pojawienie się bractw i ślubów trzeźwości jako oddolnego, choć wspieranego przez kler, ruchu wśród włościan, masowego i zaistniałego w momencie, gdy alkoholizm i wyniszczenie chłopskich organizmów zbierały już straszne żniwo w społecznościach chłopskich. Choć pan wcześniej rozpijał chłopa, a zarazem rozpitego traktował jako zupełnie upadłego i potwierdzającego w ten sposób teorie o gorszym pochodzeniu i marnej kondycji moralnej, tak teraz dla odmiany niepokoiły właścicieli folwarków ubytki w kasie, spowodowane trzeźwością…
Oczywiście chłopski opór przybierał także postać bojową. Możemy nazwać ją buntem, walką klas, sedno pozostanie jednak takie samo. Im silniejsza i dłuższa była pańska przemoc, tym większa była nienawiść eksploatowanych i tym bardziej rósł dystans między tymi warstwami, a w ślad za nim rósł strach elit i syndrom oblężonej twierdzy. Ludowe bunty, spiski, wrzenia, strajki, powstania, dywersje, pogróżki czy choćby tylko indywidualne akty zemsty (na przykład podpalenia zabudowań folwarcznych) – były na porządku dziennym. Autor Chamstwa przytacza wiele danych na ten temat, ale chyba najbardziej wymowne mówią o tym, że dwa lata przed powstaniem styczniowym carski urzędnik raportował, iż zbiorowe akty odmowy odrabiania pańszczyzny miały miejsce w 22 634 wsiach i dotyczyły siedemnastu procent całego osadnictwa w Królestwie Polskim. To wszystko – ludowa nienawiść wobec panów – dopełniło się w rabacji galicyjskiej z jej znanym przebiegiem oraz mniej znanym efektem psychologicznym, który wywarła na długie lata na warstwach posiadających.
Streszczam mocno te i pomijam inne wątki książki Pobłockiego zarówno po to, żeby nie pozbawiać przyjemności jej lektury, jak i z uwagi na fakt, iż jest to rozprawa gęsta od wątków, tropów i znaczeń, a także pełna nieoczywistych źródeł, odwołań, nawiązań. Autor Chamstwa czyni z tych porozrzucanych informacji i ocen całościową opowieść, świetnie sfabularyzowaną, a przy tym wzbogaconą o nietuzinkowe interpretacje antropologiczne i umiejętność spojrzenia ponadlokalnego. Na nieco ponad trzystu stronach zawarł mnóstwo informacji i otworzył niemało furtek interpretacyjnych, łącznie z tak oryginalnymi jak choćby ta, która podsuwa wizję ludowego humanizmu w wersji ekologicznej i nieantropocentrycznej, a dotyczącego (nie)krzywdzenia zwierząt gospodarskich. Jest to wszystko w dodatku świetne pod względem formy – otrzymujemy esej w najlepszym tego słowa znaczeniu, potoczysty, napisany z niewątpliwym talentem literackim (i zapewne pod czujnym okiem redakcji), momentami aforystyczny, z fragmentami zapadającymi w pamięć. To zresztą przeciwieństwo innych pozycji z nurtu „ludowej historii Polski” – dość topornie napisanych, nudnawych, rozwlekłych i nieciekawych.
*
Oczywiście książka i jej wymowa wzbudzą zapewne rozmaite reakcje i emocje.
Politycznej prawicy i miłośnikom rozpraw o szlacheckim dziedzictwie, jedności narodowej, o dworkach jako ostoi cnót uniwersalnych i patriotyzmu – będzie ona zapewne solą w oku. Choć, co przecież oczywiste dla osoby jako tako oczytanej, Pobłocki w sferze faktów nie mówi niczego całościowo nowego (co nie znaczy, że nie odkrywa i nie przypomina wielu ciekawych informacji). Wiemy to wszystko z rozpraw historyków gospodarczych, z literatury nie tylko PRL-owskiej, ale i przedwojennej, z chłopskiego pamiętnikarstwa okresu końca zaborów i z II RP, z gorzkich refleksji części szlachty (choćby radykalnego skrzydła politycznej emigracji po powstaniu listopadowym) czy takich budzicieli sumień, jak przywołany tu na wstępie Żeromski i jemu podobni. Ba, przecież wielorakie krytyczne uwagi pod adresem Polski szlacheckiej formułowali nawet autorzy związani z endecją. Można oczywiście zarzucać książce stronniczość i sprofilowany dobór informacji czy przykładów, ale ani autor tego nie ukrywa, ani nie przekreśla to znaczenia książki, która na tle licznych opowieści pisanych z perspektywy górnych czy średnich warstw ukazuje narrację stawiającą w centrum uwagi sytuację, dolę i niedolę oraz interesy warstw niższych. W kraju, którego ogromna część ludności wywodzi się z chłopstwa, z ludu właśnie, choćby wyobrażała sobie genealogię dworkową, to żadna zbrodnia, wręcz przeciwnie.
Zapewne zgoła odmiennie zostanie książka przyjęta w środowisku postępowym w czasach mody na „wrażliwość społeczną”. W nim nie tylko potępienie chłopskich krzywd, ale i całościowa dezaprobata dla długiego trwania kultury folwarcznej są na porządku dziennym. Polityczna prawica, która oburzy się na obraz dziejów z książki Pobłockiego, tylko ułatwi dobre jej przyjęcie po stronie lewej.
Ale książki naprawdę wartościowe mają to do siebie, że umożliwiają interpretacje nie tylko oczywiste, proste i ortodoksyjne. Można więc na to wszystko spojrzeć inaczej. Na przykład zauważyć w końcowych partiach Chamstwa tropy mówiące o tym, że przemoc brutalna, wulgarna i wprost eksploatacyjna wobec klasy ludowej została w nowoczesnym państwie zastąpiona innymi formami nakazów i dyscyplinowania – i zapytać, kto zatem jest ich wykonawcą i beneficjentem, kto jego politycznym sojusznikiem, a kto ofiarą owego procederu oraz nowych (czy może staro-nowych) nierówności. Można też czytać całość nie tylko jak opowieść o dawno minionych dziejach, a wspomniane długie trwanie „polskiego folwarku” odnieść nie tylko, jak to się często czyni, do realiów współczesnego biznesu i zarządzania.
Podczas lektury fragmentów dotyczących tworzenia hierarchii społecznej w Polsce pańszczyźnianej oraz bardziej subtelnych niż bat, bo kulturowo-statusowych form dyscyplinowania ludu i wskazywania mu „właściwego miejsca”, co i rusz przychodziły mi na myśl dzisiejsze wcale nie prawicowe, lecz liberalno-elitarne pouczenia pod adresem „ciemnogrodu” i jego rzekomych braków, zapóźnień czy niekompetencji; nieprzekraczalnych lub możliwych do pokonania wyłącznie za cenę wyrzeczenia się siebie i w imię niekoniecznie własnego interesu klasowego. „Ta kumulacja sensów [zawartych w epitetach «cham», «chamstwo» i tym podobne – przypomnienie autora] sprawia, że służy jako narzędzie, za pomocą którego osiąga się zamierzony cel: utrzymuje się ludzi podrzędnych w ich podrzędnym położeniu”. Dzisiejsza postępowa inteligencja swoimi postawami intelektualnymi i sojuszami politycznymi nierzadko bliższa jest współczesnym elitom niż ludowi. I swoimi pouczeniami, i pohukiwaniami osiąga taki sam cel – albo raczej już go nie osiąga.
Po lekturze Chamstwa, czyli opowieści o eksploatacji i wyzysku ludzi, naszych bliźnich i rodaków uznanych za chamów, zapytałbym: czy – przy wszystkich oczywistych różnicach sytuacyjnych i dotyczących metod – współczesnym Jakubem Szelą nie jest przypadkiem to, co nazywane bywa „populistyczną prawicą”? Bo przecież nie są nim frazesowi wrażliwcy i radykalni teoretycy z dobrymi grantami i posadami, gardłujący za powrotem liberalnej elity do władzy, między innymi jako gwarancji własnego przywileju klasowego, finansowego i statusowo-symbolicznego. I zapytałbym też: czy to, co ma miejsce od kilku lat w Polsce i nie tylko w niej, nie stanowi współczesnej formy rabacji – buntu może niekiedy ślepego, może nie zawsze konstruktywnego, ale uzasadnionego na tle wieloletnich ludowych krzywd doznanych od aroganckich elit? Z tą oczywistą różnicą, że polityczni liderzy „populistycznej prawicy” nie są galicyjskim chłopem, ale przecież i dzisiejszy lud nie jest tym, który nie potrafił czytać i katował parobka, a dzisiejsze krzywdy doznane od panów nie są batem i darmową harówką na cudzym, lecz wyzyskowymi pensjami i złym słowem o „roszczeniowcach”, którzy chcieliby zarabiać więcej czy „sprzedali demokrację” za 500+.
Ludowa historia Polski nie jest przecież wyłącznie opowieścią ze starej skrzyni lub z muzealnej gabloty. Dzieje się i pisze ona także dziś, bo wciąż istnieje lud i wciąż istnieją elity. Wciąż są panowie i wciąż są ci, których portretuje się jako chamstwo, choć to inni panowie i inne chamstwo niż kiedyś. Książka Pobłockiego pozwala przejrzeć na wylot interesy i metody jednych oraz krzywdy i sposoby dyscyplinowania drugich. I wyciągnąć wnioski niekoniecznie takie, jakie chciałyby środowiska bardzo chętnie pochylające się dzisiaj nad ludem z rozmaitych wyżyn.
Kacper Pobłocki, Chamstwo, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021.