Nowy Napis Co Tydzień #051 / Po pandemii – powrót „Solidarności” i solidarności?
Gdy napiszę, że pandemia powinna skłonić nas do prób powrotu do dziedzictwa pierwszej „Solidarności”, niejeden i niejedna zapewne zareagują wzruszeniem ramion lub grymasem. Czegóż to bowiem nie próbowano naprawiać, leczyć i przezwyciężać wizjami wskrzeszenia „ideałów Sierpnia”? Sądzę jednak, że to doświadczenie historyczne jest, po pierwsze, inspirujące w obliczu krachu porządku liberalnego i jego założeń doktrynalnych. Po drugie natomiast stanowi jeden z niewielu „zasobów” mających na polskim gruncie choć elementarne zakorzenienie kulturowe i społeczne, nie będąc którąś z kolejnych mód pospiesznie – i nieskutecznie – przeszczepianych z krajów stanowiących przedmiot naszego podziwu i zapatrzenia. Niewiele więcej mamy. A przecież mamy tak wiele.
Pandemia to cios w splot słoneczny doktryny liberalnej i porządku wolnorynkowego. Otwarte granice i wolny handel muszą zostać ograniczone ze względów bezpieczeństwa. Outsourcing oraz dyktat najniższych kosztów produkcji oznaczają, że już po krótkim czasie zaczyna brakować wielu produktów, w tym lekarstw czy środków ochronnych, ponieważ ich wytwarzanie odbywa się od lat w odległych krajach, a tutaj straszą ruiny zamkniętych fabryk. Choroba i przeciwdziałanie jej paraliżują moce wytwórcze, ale i pokazują, jak ważna jest ludzka praca, w tym ta częstokroć lekceważona symbolicznie oraz marnie gratyfikowana finansowo. Ideologia mówiąca, że prywatne jest najlepsze, kończy się wtedy, gdy abonament Luxmedu czy Medicovera nic nie daje, prywatne szpitale pozbywają się chorych, a krucha zdrowotna tkanka społeczna zależy od publicznej sieci placówek medycznych, ich kadr i zasobów, na których dotychczas oszczędzano, więc braki są dotkliwe. Jednostki przestają być pępkiem świata, gdyż po prostu są zbyt słabe na tak wielkie wyzwanie. Okazuje się, że – wbrew thatcherystom – rząd ma swoje pieniądze i to on ma ratować prywatne firmy w kryzysie. Jednostkowe zachcianki, style życia, wybory konsumenckie – to wszystko ustępuje sytuacji specyficznego stanu wyjątkowego, wymogom zdrowia i bezpieczeństwa publicznego, decyzjom instytucji, regułom zbiorowej gry. I tak dalej. Mówiąc krótko, prawica rynkowa, liberałowie i lewica indywidualistyczna rozbijają sobie nosy o rzeczywistość. O nową rzeczywistość.
Nowa rzeczywistość
Nie wiemy, ile potrwa rzeczywistość pandemii. Do jesieni? Do drugiej, silniejszej fali zimą? Dwa lata? Być może będzie z nami już na zawsze. Oczywiście nie tylko, a nawet nie tyle w postaci Covid-19. Jest przecież kwestią czasu, kiedy świat zglobalizowany, połączony miliardami związków i zależności, czeka szybkie rozprzestrzenienie innego zagrożenia zdrowotnego. Albo dotkliwych problemów ekologicznych, których przedsmak już mamy w postaci zmian klimatycznych i trzeciego roku suszy. Albo konfliktów zbrojnych, wojen handlowych, niedoborów surowcowych, czegokolwiek.
Wiele wskazuje na to, że świat ostatnich dwóch, trzech dekad był raczej wyjątkiem niż regułą, że stanowił raczej początek nowej (i niekoniecznie lepszej) historii niż jej przewidywany koniec. W tym krótkim momencie dziejowym mogliśmy zasadnie wierzyć, iż będzie tylko lepiej, obficiej, że możemy mieć wciąż i wciąż więcej, a kolejne bariery i granice pryskają. Choć i wtedy ostrzegano, że taki kształt świata ma rozmaite skutki uboczne, że na przykład obfitość dóbr i hiperkonsumpcja to przepis na problemy ekologiczne. Jednym słowem, że – jak przed wieloma laty zauważył proroczo Wojciech Giełżyński w niesłusznie zapomnianej książce Ani Wschód, ani Zachód – „zawsze w życiu jest tak, że za coś płaci się czymś, choć płatnikiem może być ktoś inny”.
W takich czasach potrzebujemy i jeszcze bardziej będziemy potrzebowali solidarności przez małe „s”. Najlepszą jej lekcję stanowiła pierwsza, rdzenna „Solidarność”. Jej samej, tego inspirującego cały świat ruchu społecznego, nie byłoby nigdy w tak wielkim, sprawczym i historycznym wymiarze bez solidarności pisanej właśnie minuskułą, a wcielanej w życie w kontrze wobec monowładzy i odgórnej kontroli oraz w kontrze wobec ucieczki w prywatność, emigracji wewnętrznej i indywidualnych strategii przetrwania, małych stabilizacji, „urządzenia się”.
Program NSZZ „Solidarność” uchwalony na I Krajowym Zjeździe Delegatów głosił w tezie nr 6: „Pamiętając o wszystkich, Związek otoczy szczególną opieką najbiedniejszych”. Ten zapis z czasów ówczesnego kryzysu można skopiować na okoliczność dzisiejszego kryzysu. I każdego kryzysu. Społeczeństwo nie jest silne tak, jak wielką potęgę materialną i symboliczną skupiają w swych rękach najpotężniejsze i najbardziej wpływowe grupy i jednostki. Jest tak silne, jak najsłabsze ogniwo wspólnotowego łańcucha.
W tezie szóstej programu wyraża się sedno etosu „Solidarności”, ukształtowanego w działaniach rozpoczętych jeszcze przed Sierpniem ’80. Bez tego etosu nie byłoby wielomilionowego ruchu społecznego. Byłby, w najlepszym razie, kolejny paroksyzm zbiorowego bólu i buntu w realiach społecznej anomii, jak miało to miejsce w poprzednich zrywach robotniczych przeciwko opresyjnej władzy. Jest to etos na czasy nadwyrężenia spójności, siły i sprawczości społeczeństwa. Na czasy kryzysu. Każdego.
Zainteresowanie konkretnym człowiekiem
Pierwsza „Solidarność” obrosła wieloma interpretacjami, z których po latach najbardziej popularne są te, które akcentują „wielkie sprawy”. Antykomunizm, niepodległość, ruch społeczny, patriotyzm, wspólnota moralno-religijna, sprzeciw wobec autorytarnej władzy i orientacji prosowieckiej. Coraz rzadziej pamięta się natomiast o innych kwestiach, które definiowały i określały ten zryw w sferze praktyki, codziennych działań, mas członkowskich i ich ducha. „Solidarność” była związkiem zawodowym i ruchem robotniczym opartym na ludziach pracy najemnej i reprezentującym ich interesy. Jej fundament stanowiły wspólnoty zakładowe i zbiorowości ludzi o podobnym stylu życia, a metodami i codziennością były solidarność, samopomoc i sprawstwo w kwestiach typowych dla rzeczywistości życia robotniczego. Uważam, że właśnie to, co obecnie spycha się na margines pamięci o tamtym ruchu, jest nie tylko ważne w wymiarze historyczno-sprawozdawczym, ale także stanowi wartościową inspirację na przyszłość, na czasy kryzysowe.
Jan Józef Lipski pisał w książce KOR. Komitet Obrony Robotników – Komitet samoobrony społecznej:
Dominującym stylem KOR-u stał się styl społecznikowski. Na czym polegał? Przede wszystkim na dominacji zainteresowania konkretnym człowiekiem, któremu trzeba pomóc: pieniędzmi, radą, zorganizowaniem pomocy adwokackiej, lekarskiej, wyszukaniem pracy, czasami wsparciem duchowym. Na to musiały się znaleźć środki i czas, choćby ze szkodą dla innych działalności […].
Z kolei Zbigniew Romaszewski w tekście rocznicowym na 30-lecie KOR-u, opublikowanym w piśmie „Obywatel”, wskazywał, jak ważny był to aspekt tej i wszelkich podobnych inicjatyw:
[…] w krajach, w których ruch tworzy się w warunkach ciągłych represji, zasadą musi być stworzenie względnego poczucia bezpieczeństwa dla uczestników ruchu. Ludzie często podejmują ryzyko nieproporcjonalnie wielkie w stosunku do poczucia bezpieczeństwa, które jest się w stanie im zapewnić, ale muszą wiedzieć, że nie zostaną zapomniani, a oni i ich bliscy otrzymają pomoc dostępną w konkretnych warunkach.
Już te postawy i metody, choć wartościowe, szybko zyskały swoiste turbodoładowanie w ideach i praktyce Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Andrzej Gwiazda po latach wspominał:
Jeśli opozycja miała wyjść poza zamknięte inteligenckie enklawy, trzeba było zaproponować coś więcej niż obronę przed represjami. Ludzie muszą bronić się przed niesprawiedliwością, wyzyskiem, domagać się lepszych warunków pracy i płacy. Muszą to robić w miejscu, w którym żyją i pracują, czyli najlepiej w miejscu pracy. Pomoc z zewnątrz, dobra rada, a przede wszystkim parasol ochronny w przypadku poważniejszych represji, były pożądane, ale nikt z zewnątrz nie mógł „bronić robotników” lepiej od nich samych. Nazwa Komitet Obrony Robotników, przyjęta zapewne w szlachetnej intencji, wyrażała protekcjonalny stosunek do robotników.
Jego żona Joanna, pisząc z perspektywy czasu o organie prasowym Wolnych Związków Zawodowych, „Robotniku Wybrzeża”, widziała to tak:
Byliśmy być może jedyną nieelitarną grupą opozycyjną. Inni chcieli zrobić coś dla chłopów, robotników, młodzieży – edukować ich lub bronić. My chcieliśmy zrobić coś dla siebie, kolegów z pracy, mieszkańców Gdańska, Polaków. Chcieliśmy czegoś się nauczyć, poprawić warunki pracy i płacy, sprzeciwić się jakiemuś draństwu, wywalczyć trochę wolności, obronić kolegów. W WZZ-ach działali ludzie o raczej przeciętnym statusie społecznym. Nie uważaliśmy się za mądrzejszych czy ważniejszych od naszych czytelników, nie próbowaliśmy ich pouczać. Dzieliliśmy się własnymi doświadczeniami, wiedzą, spostrzeżeniami. Pisaliśmy o sprawach codziennych. […] Stałym tematem były prawa pracownicze i związkowe.
W innym miejscu redaktorka podziemnego czasopisma dodawała:
Artykuły pisane były przez działaczy nie tylko dlatego, że nie mieliśmy profesjonalnych dziennikarzy, którzy mogliby to za nas robić. Uważaliśmy, że każdy działacz musi sam dostrzegać ważne problemy i nauczyć się tak je przedstawić, aby przekonać czytelników.
Powyższe analizy i wspomnienia nie tylko dokumentują zjawisko sprzed lat. Stanowią także swego rodzaju mini-podręcznik tworzenia społeczeństwa naprawdę obywatelskiego, sprawczego i solidarnego, także w czasach zupełnie innych. Oczywiście ówczesny ruch był z konieczności „antypaństwowy”, wymierzony w elity wrogie zorganizowanemu społeczeństwu, a konflikt ten miał charakter drastycznie dychotomiczny. Dzisiaj, w państwie demokratycznym, tak wyrazisty podział „my” kontra „oni”, nie posiada podstaw i sensu. Aktualność zachowuje natomiast ówczesny etos tworzenia oddolnej, autentycznej, inkluzywnej wspólnoty społecznej.
Ruch wytwórców
Na tym jednak nie koniec. Inny ważny element tamtego doświadczenia historycznego dotyczy jego wymiaru grupowego – podmiotu sprawczego. Alain Touraine w swojej książce Solidarność. Analiza ruchu społecznego 1980–1981 stwierdzał rzecz coraz mniej pamiętaną:
Rodzący się w sierpniu 1980 roku ruch nie zbuntował się przeciwko autokratycznej władzy czy obcemu panowaniu. Aczkolwiek te problemy nie były obce świadomości strajkujących, ich głównym i pierwszym z postulatów przyjętych w porozumieniach z Gdańska, Szczecina i Jastrzębia było uznanie wolnych związków zawodowych. Od początku istnienia Solidarność działa przede wszystkim w zakładach pracy. Odróżnia to w sposób oczywisty polski ruch od tych, które go poprzedziły na Węgrzech w 1956 czy w Czechosłowacji w 1968 roku.
Francuski badacz, który swoją rozprawę oparł na rozmowach głównie z szeregowymi działaczami „Solidarności”, dowodził, iż język związkowców odrzucających komunizm był w zasadzie taki sam, jak język robotniczych działaczy z Francji, krytykujących kapitalizm: jedni i drudzy potępiali wyzysk w miejscu pracy i łamanie praw zatrudnionych. Choć oczywiście inny, ze względu na strukturę własnościową gospodarki, był w obu przypadkach adresat takich ocen i postulatów. „Ten język niczym nie różni się od języka robotników wielkich przedsiębiorstw zachodnich, poddanych prawu wydajności i zysku” – pisał socjolog. Jadwiga Staniszkis zauważała z kolei w Samoograniczającej się rewolucji, że model oporu społecznego i negocjacji z władzami miał w PRL charakter „rozczłonkowany”, „korporacyjny”, aż do momentu, gdy latem 1980 roku „nastąpiła […] gwałtowna zmiana. Robotnicy w Gdańsku i Szczecinie po raz pierwszy w historii PRL powołali reprezentację interesów opartą na wymiarze klasowym”. Choć autorka podkreślała, że o ile w przypadku buntów poprzednich (na przykład 1970), o mniej „czysto robotniczym” profilu, ich uczestnicy używali terminologii klasowo-marksistowskiej, niejako zabezpieczając się przed oskarżeniami o atakowanie „pryncypiów ustrojowych”, o tyle „obecnie, kiedy poczuli swoją siłę i utworzyli prawdziwą reprezentację klasową, odrzucili taką semantykę jako niepotrzebną im już protezę”.
Robotniczy profil ruchu ma znaczenie trojakie. Po pierwsze, odnosi się do większości społeczeństwa czy przynajmniej większości osób w wieku aktywności zawodowej. Pracownicy najemni stanowią dominującą liczebnie grupę społeczeństwa czy wspólnoty narodowej w epoce post-agrarnej. „Solidarność”, która, zaczynając z poziomu wielkoprzemysłowej klasy robotniczej, szybko objęła także inne zawody (zakłady mniejsze i nieprzemysłowe, inteligencję pracującą, usługi publiczne i tak dalej), była ruchem większościowym (przynajmniej potencjalnie) w stopniu jeszcze bardziej dobitnym.
Po drugie, ruch pracowniczy to ruch wytwórców. Wbrew trzydziestoletniemu neoliberalnemu kultowi „przedsiębiorców”, podmiotami sprawczymi wytwórczości są pracownicy. Profil inwestycyjno-własnościowy procesu wytwórczego może być różnoraki i taki właśnie jest on również w rozwiniętych gospodarkach rynkowych, gdzie różnym formom kapitału prywatnego towarzyszą podmioty publiczne (zarówno państwowe, jak i samorządowe) oraz spółdzielcze. W nich wszystkich to właśnie ludzka praca najemna stoi za powstawaniem dóbr i usług, za tworzeniem podstaw indywidualnego i zbiorowego bytowania oraz dobrobytu. To oznacza z kolei, że właśnie pracownicza większość stanowi największy „zasób”, „atut” czy „skarb” samoświadomego społeczeństwa; dbałość o jej kondycję materialną i duchową, w szerokim rozumieniu tych terminów, to coś w rodzaju zbiorowego instynktu samozachowawczego. W ówczesnym ruchu istniała tego pełna świadomość. Touraine na podstawie rozmów z robotnikami pisał: „Wyrażona świadomość robotnicza […] jest również pozytywną świadomością tego, że robotnicy są bogactwem Polski; bogactwo to jest marnowane przez obecne zarządzanie”.
Trzeci wreszcie aspekt robotniczego/pracowniczego oblicza „Solidarności” dobrze sportretował po latach Zbigniew Romaszewski z okazji 25-lecia Sierpnia ‘80:
Fakt, że ruch ten przybrał formę związku zawodowego, odegrał niezwykle istotną rolę w budowaniu jego powszechności i sprowadzaniu na ziemię, dość w końcu abstrakcyjnie brzmiących, idei praw i wolności obywatelskich.
„Robotniczość” tamtego zrywu nie skutkowała wcale, wbrew dzisiejszym rozmaitym liberalnym antypracowniczym stereotypom, ale także wbrew ówczesnym zarzutom środowisk polityczno-inteligenckich, głównie prawicowo-niepodległościowych, skoncentrowaniem się na sprawach przyziemnych i na wąskich horyzontach zakładowych, branżowych i tym podobne. Wręcz przeciwnie. Solidarność pracownicza, obejmująca ogromną część społeczeństwa (nie tylko czynnie zatrudnionych, ale również między innymi ich nieletnie jeszcze potomstwo, a także rencistów i emerytów, czyli weteranów pracy), pozwalała na utrzymanie horyzontów szerszych niż w przypadku wielu grup elitarnych i stąd bardziej wsobnych, mimo głoszonych przez nie haseł powszechnych. Oparcie, jakie dawała troska o milionowe masy ludzi podobnych, pozwalało też odejść od partykularyzmów, nie obawiać się innych tożsamości, form organizacji i punktów odniesienia. Romaszewski wspominał, że:
W tych warunkach Solidarność była bardzo dziwnym związkiem zawodowym, który budował więzi społeczne nie tylko na poziomie zawodów, branż czy zakładów pracy, ale również na poziomie różnych środowisk i pomiędzy nimi tworzył strukturę organizacyjną społeczeństwa polskiego.
Joanna Gwiazdowa wskazywała, jakie skutki miała ta różnorodność, ale także i to, jakie owoce przyniósł przedsierpniowy nacisk na oddolność, samodzielność i sprawczość mas zamiast stawiania wyłącznie na liderów:
Koncepcja samoorganizującego się społeczeństwa dawała całemu ruchowi większą siłę i swobodę działania, ponieważ bezpiece trudniej było walczyć z różnorodną, elastyczną strukturą.
Z kolei Andrzej Gwiazda mówił, że
mieliśmy pozytywny przerost myślenia o wspólnym interesie, jak wtedy, gdy górnicy lub jakaś inna branża wstrzymała rozmowy z rządem, żeby nie zapomniano o bibliotekarzach, dzięki czemu bibliotekarze dostali podwyżkę większą niż np. pracownicy Stoczni Gdańskiej. Więc to poczucie solidarności było naprawdę autentyczne.
Robotniczo-związkowy wymiar pierwotnej „Solidarności”, ta swoista erupcja demokracji i samoorganizacji pracowniczej, nie przekreślał troski o sprawy powszechne i kwestie uniwersalne, natomiast decydował o tym, że nie był to projekt elitarno-mniejszościowy, który przegapia, lekceważy i zaniedbuje aspekty decydujące o życiu i dobrostanie większości społeczeństwa.
Lekcja z przeszłości dla przyszłości
Z doświadczeń, metod i formuł działania pierwotnej „Solidarności”, potraktowanej jako masowy ruch pracowniczo-społeczny w epoce kryzysowej, możemy wiele inspiracji zaczerpnąć dzisiaj. W kryzysie odmiennym. Pandemia ukazała nam dobitnie i w piorunującym tempie to, że liberalny porządek jest słaby, kruchy i daleki od chętnie powielanego mitu o jego samoczynnej regulacji, jeśli tylko władza publiczna nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, to właśnie władza publiczna, siła instytucji oraz przetrwałe odruchy działania zbiorowego i samoorganizacji społecznej sprawiły, iż zdołano ocalić o wiele więcej niż wtedy, gdybyśmy byli zdani jedynie czy głównie na podmioty i mechanizmy rynkowe, kierujące się doraźnym zyskiem i korzyściami prywatnymi.
Ta lekcja mówi nam, że nie jesteśmy bogami, lecz kruchymi istotami w kruchych społeczeństwach. Wolny rynek nie rozwiązuje wszystkich problemów lub nie rozwiązuje ich optymalnie. Jednostka nie jest wszystkim. Materialne podstawy zbiorowego bytu nie biorą się z geniuszu jednostek czy z pojedynczych inwestycji – powstają dzięki wysiłkowi milionów osób, najzwyklejszych z nas. Jeśli uwierzymy w darwinizm, w to, że najsilniejsi przetrwają, to większość przegra: starsi, słabsi, mniej zamożni, chorzy, wystawieni na większe ryzyko, ci, którym zabraknie opieki medycznej, środków na lekarstwa, pracy i pensji.
Potrzebujemy silnego i sprawnego państwa, dofinansowanych instytucji publicznych. Ale także społeczeństwa, jego struktur, oparcia w innych ludziach, nie tylko w najbliższych osobach. Potrzebujemy wzajemnej troski, w tym przede wszystkim o słabszych. Potrzebujemy samopomocy i solidarności. Potrzebujemy poczucia sprawstwa przeciwko apatii, anomii, strachowi i panice. Potrzebujemy optyki wspólnotowej w kontrze do stawiania na piedestale indywidualnych swobód czy interesów mikroplemion. Potrzebujemy dowartościowania mas społecznych, „szarych ludzi” jako faktycznych twórców dóbr i usług decydujących o przetrwaniu i dobrostanie, w kontrze do kultu jednostek i elit oraz wobec brutalnej logiki, wedle której mamy kogoś „poświęcać” czy na kimś „oszczędzać”. Potrzebujemy też jednak dostrzegać zza tej większości i wspólnotowości różnorodność postaw i możliwości, a nawet cenić ją – zróżnicowane ekosystemy są o wiele bardziej odporne na problemy i kryzysy, natomiast monokulturę potrafi zjeść jeden szkodnik albo jeden wirus.
To wszystko jest/było w „Solidarności” z roku 1980. Nie wiem, czy potrafimy zaczerpnąć z tego dziedzictwa. Wiem, że mamy niewiele innych dziedzictw przydatnych na czas kryzysu.
Z okazji 25-lecia strajków sierpniowych poprosiłem różne osoby związane z tamtym ruchem o rocznicowe refleksje. Szczególnie aktualne wydają mi się dzisiaj słowa Ewy Bugno-Zaleskiej. Działaczka „Solidarności” z Konina napisała kilka tygodni przed swoją śmiercią:
Naprawdę „nie ma wolności bez Solidarności” – solidarność jest przeciwieństwem samotności. Jeśli człowiek wie, że nie jest sam, to przestaje się bać. Strach zawsze paraliżuje i ogranicza możliwości człowieka. Solidarność wyzwala, uczy odpowiedzialności, bo wszyscy są odpowiedzialni za wszystkich.
Z kryzysem pandemicznym i z innymi potencjalnymi kryzysami możemy wygrać tylko razem – w solidarnym działaniu.