15.07.2021

Nowy Napis Co Tydzień #109 / Odwiedzić pustelnika, oswoić smokonia

Mecz z realem

Poetyckie „ja” Meczu z realem Wojciecha Banacha przyjmuje rolę nieco ekscentrycznego pustelnika z trzeciego piętra bydgoskiej kamienicy. Trzeba powiedzieć, że rozgrywka z rzeczywistością, nawet na dobrze znanym terenie, okazała się dla niego trudna – jak zawsze wtedy, kiedy ma się do czynienia z przeciwnikiem silniejszym, który z zasady nie uznaje reguł fair play. Podmiot przyjął los eremity nie do końca z własnego wyboru, wszakże oswoił odosobnienie (Od nie do nie) i zaakceptował anonimowość (Dary losu 2017). Niepewny, czy został mu „jeszcze jakiś czas na kolejne ćwiczenia/z nadziei”, świat coraz częściej obserwuje z ubocza. Gdy odwróciwszy się odeń spojrzy w napisany przez siebie wiersz, długo nie może się uwolnić od uczucia konsternacji, czy od pewnej obawy co do kierunku, w którym napisane słowo go zaprowadzi, i tego jakie otworzy przed nim przestrzenie. A przecież nie zwierza się tu nam debiutant czy autor na dorobku; nie wyrobnik pióra, ale poeta uznany, oddziaływania słowa od dawna świadomy, nadto – ongiś aktywny uczestnik życia literackiego, czego ciekawy ślad znajdujemy w drugiej, silnie naznaczonej autotematyzmem części zbioru, dedykowanej Kazimierzowi Hoffmanowi (19282009), zapamiętanemu jako autorytet artystyczny i intelektualny. Każdy, kto choć trochę zna dzieło Starego Człowieka przed Poematem, zgodzi się z poglądem, że to autorytet rzetelnie zasłużony.

Powróćmy jednakże do pustelniczych wyznań Banacha. Wchodząc do jego eremu, zauważamy, że wkoło niego sporo się dzieje. Wcześniej niż my, ze znanej tylko sobie przyczyny, samotnię nawiedziły mrówki. Gdzieś w najbliższym otoczeniu pojawiają się koty (Z mojej wieży).W zasięgu zaś wzroku, całkiem spokojnie, bez najmniejszego skrępowania toczy swoje pogawędki ptasia para (Ćwierkanie i gadanie), gotowa dopuścić sąsiada do pewnej komitywy pod warunkiem, że nabędzie koniecznych podstaw ich języka. I gdzieś jeszcze, zza ściany, z wyższej kondygnacji lub spod podłogi dają znaki swego istnienia inni współmieszkańcy, niewidzialni, niewidziani; w ich egzystencję można wierzyć jeno na domysł lub na słowo, a póki ich istnienie ostatecznie się nie potwierdzi, wszyscy łudząco upodobniają się do lirycznego „ja”. Pomni rozmaitych wyobrażeń pustelni spodziewalibyśmy się tu anioła. Owszem, bywał tu on. Wciąż bywa. Teraz głównie przypomina o nieuchronnym upływie czasu. Lecz jego wcześniejsze bytności pozostawiły po sobie cenny dar: nieusuwalne dobro, które domową przestrzeń osłonecznia i ożywia. Waga i wartość owego dobra daje się zauważyć szczególnie wtedy, kiedy tekstowemu „ja” przychodzi towarzyszyć rozstającej się z życiem – wpierw mentalnie – matce. Podmiot przyznaje całkiem otwarcie, że jest to dlań nowe doświadczenie, aczkolwiek synowskie powinności spełnia skrupulatnie, opisuje je zaś z przejmującym realizmem. Gdyby w tym tomie zabrakło takich wierszy jak Przy pępku lub Sytuacja podbramkowa, wiele byśmy stracili. Bowiem w znacznym stopniu egzemplifikują one stosunek autorskiego „ja” do prawdy. Ściślej: nieustanny zamiar dotarcia do sedna przeżywanej sytuacji czy słowa lub do istoty własnego i innych położenia (nie zawsze szczęśliwego). Przy czym owa prawda zdaje się mieszkać właśnie w owej istocie, nie zaś w zewnętrznych formach. Do tych ostatnich ma poeta wiele nonszalanckiego dystansu. Nie zważa na niegdysiejsze ojcowskie napomnienia słyszalne w wierszu Ersatz. Nad mieszczańską poprawność przedkłada uczucie wolności, bardziej kreatywne i zapewne pomocne także w znoszeniu porażek czy smutnych dotkliwości, jakie niosą ze sobą chwile uświadamiające nam – coraz dalej od dziewczęcej urody i powabów – nasze przesuwanie się na margines (zob. Normy zainteresowania). Bodaj w tych chwilach szczególnie boleśnie sprawdza się stwierdzenie zamykające wiersz Sytuacja podbramkowa: „Real/ osiąga przewagę”.
Zapewne również poczucie realizmu dyktuje poecie jego ostrożny stosunek do skonwencjonalizowanej popkultury, o czym donosi – nie bez ironii – w Liście walentynkowym, gdzie składa uszanowanie tym,

którzy właśnie dzisiaj
potrafili poradzić sobie
z zalewem agresywnego romantyzmu
i z nachalną namową do uprawiania
epistolarnej miłości

Celebrowaniu powierzchownego obyczaju, Banach przeciwstawia brutalną prawdę urazowych sportów oprawioną w gwałtowny spektakl rozgrywający się jednocześnie na ringu i na widowni. Zgoła nieromantyczny, niemniej z całą pewnością bardziej przekonujący niż szablonowe opisy emocjonalnych zranień lub uniesień. Z podobną rezerwą odnosi się do wydrążonego z religijnych znaczeń „Święta zimy/dawniej – Bożego Narodzenia” (Niespodzianki na grudzień). Spora część jego nieufności ma swoje źródło w rodzinnej historii z obozami koncentracyjnymi w tle. Jakkolwiek stanowczo zaprzecza prawdopodobieństwu fizycznego dziedziczenia traumy, obstaje przy mało pocieszającym przekonaniu, że pewne poglądy wyznawane przez potomków dawnych okupantów są niezmienne. Zatem reakcja na głośną wypowiedź Katariny Barley o „zagłodzeniu” Polaków i Węgrów w kontekście tego tomu nabiera nie tylko publicystycznej, ale i historiozoficznej wymowy. Nie więcej szacunku żywi dla eksperckiej pewności wspierającej politykę, podsumowując ją krótko: „dużo nas dużo was/ do pieprzenia chleba” (Przyprawianie). Złośliwie i w punkt. Natomiast, jeśli takowe zjadliwości mniej nam odpowiadają, wówczas goszcząc pod jego dachem, możemy się zabawić intrygującym dziwowiskiem w osobie syreny (Niepokój w pokoju). Właściwie niezbędnym po to, by świat do reszty nie zbylejaczał, a jego statystyczny mieszkaniec przedwcześnie nie dał się przerobić na materiał do medycznego recyklingu (Aby dotrwać do końca). Czasami, nieprzypadkowo rzecz jasna, sięga poeta do terminologii sportowej. Bo sport, jego zdaniem, zachował jeszcze zdolność do kreowania sytuacji godnych wiary. Generuje rozstrzygnięcia proste, poniekąd naoczne, dostępne pojmowaniu w przeciwieństwie do wszelakich mądrości aplikowanych przez inżynierów dusz (por. Totalna menażeria). Podobny potencjał ujawniania prawdy zauważa Banach wciąż w poezji. Jego autorskie „ja” uczyniło z niej styl życia i myślenia. To właściwie już nałóg, od którego odwyknąć niepodobna, choć to działalność melancholijna, ryzykowna, budząca uczucia ambiwalentne, a zatem (według niego) co młodszym zdecydowanie niewskazana, w odróżnieniu od miłosnych karesów; dla tychże chętnie udostępni kącik opodal własnej pustelni (Sieć). Słowa utrwalone na papierze kocha. Najwyraźniej, jak można wnosić i z tego zbioru, może wciąż liczyć na ich wzajemność.

Wojciech Banach, Mecz z realem, Sopot: Biblioteka „Toposu”, t. 192, 2021

grafika

Smokonie

Łukasz Michalski, autor cenionych tekstów historycznych i publicystycznych, przed dwoma laty zadebiutował poetycko na łamach prasy. Teraz, pod znakomitym patronatem Anny Piwkowskiej (opracowała układ tomu i zamknęła go posłowiem) zaproponował czytelnikom swój debiut książkowy. Bynajmniej nie przedwczesny. Jego wiersze bez większego trudu bronią się w lekturze, choć – jak to na ogół z debiutami bywa – Smokonie stanowią zapis poszukiwań kierunków lirycznego myślenia, inspiracji, wreszcie – języka. Spontaniczne wrażenia spotykają się tu z dyskursem filozoficznym, fantastyka przestaje w komitywie z konkretem chwili uchwyconej wraz z jej emocjonalną otoczką; refleksja religijna godzi się z pospolitością powszednich, wręcz bezużytecznych, przedmiotów (Wiersz staromodny o szarej torbie i zmartwychwstaniu). Rozmaitość należy uważać za bardzo mocną stronę omawianego zbioru, choć jego światoobraz początkowo jawi się nie nazbyt atrakcyjnie. Wpatrzone weń oko widzi go marnym, zdegradowanym, organicznie nieszczęśliwym; poczytajmy zresztą:


Za oknem słyszę śnieg umarły
słyszę go jak wy go nie słyszycie
I pachnie krwawą spalenizną
Jątrzona raną, brzydką blizną
Wrzodem, fenolem, moczem, trawą
Skopaną świeżo w rów głęboki
W którego lepką noc rozkładu
Spychacie swoje małe dusze,
Zdrady, bezmyślność, sny, obmowy
Potem siadacie do obiadu
Mieni się wino, lśni zastawa
I znowu toczy się rozmowa
I zabijają puste słowa
Umiera ktoś, ktoś płonie, zdycha
Ktoś tonie, komuś spada głowa
I Prawda marznie pod drzewami
W ogołoconym z liści parku
I tak być musi choć się tak nie stanie
Póki ma każdy kurę w garnku
I ciepłą wodę w brudnym kranie.


*** [Słucham ciekawie, wolno, długo…]

Wiersz, z którego pochodzi ten fragment, otwiera całość zbioru. Trzeba powiedzieć, że to nader śmiała introdukcja, a (krypto)cytat z Mojej piosnki Norwida tylko trochę łagodzi jej pesymistyczny wydźwięk. Od razu też sygnalizuje, że mówiącej w nim postaci będą zdecydowanie obce zgoda na ułomności świata czy przyjmowanie rzeczywistości z dobrodziejstwem inwentarza. Obrazy dalekie od krystalicznej czystości, duszne, nieprzyjemne, złożą się na wątek skoncentrowany wokół niewygód istnienia nękanego chronicznym niedostatkiem znaczeń. Dla jasności zauważmy, że podmiot Michalskiego sam pozostaje daleki od przekonań o własnej doskonałości, zaś w sposób szczególny zarzuca sobie brak autentyzmu, przyznając:

Mój żal jest plastikowy,
Świadomy autoironii,
skarlały płód epoki
letnich półszyderców

(Emigracja)

Staje w prawdzie sumienia jako uczestnik życia jałowego przez jego małość i powierzchowność przeżyć. Rodzą w nim one pragnienie bycia heroicznego, konfrontacji z prawdziwymi zagrożeniami. Ale może jego upragnione bohaterstwo mogłoby także przybrać zgoła inny wyraz. Mianowicie, wyrazić by się mogło w oporze wobec egzystencjalnych zafałszowań lub fikcji. Bo i tak mógłby się spełnić jego byt podniebny, gdzie mógłby odgrywać główną rolę we własnym filmie, oglądanym najuważniej przez jednego, za to najważniejszego widza, ukrytego pod imieniem „On”, tożsamego z adresatem modlitw o mgnienie cudu, o prawdę ciszy (zob. *** [Czy wiesz, co mi się myśli, pisze?…]) i mnożycielem cnót, które – konsekwentnie praktykowane – sprawią być może, że tekstowe „ja” ostanie się na codziennym sądzie, że nie dotknie go „cień otchłani” (*** [Za oknem ciężki śnieg wciąż pada…]), że wolno mu będzie żywić nieśmiałą nadzieję nieba. O nadziei można tutaj mówić przede wszystkim w sensie chrześcijańskim i uważać ją za przeciwwagę dla przejawiającego się w świecie zła. Także tego obecnego w genealogii całego pokolenia mimowolnych spadkobierców zbuntowanej generacji, wyznawców postępu, burzycieli porządku moralnego i duchowego (Kontestacja 2000). Rozważania nad istotą nieprawości tworzą u Michalskiego osobny wątek. Jej najbardziej ewidentnymi symptomami są: upadek, brzydota, cierpienie. Rozrost zła do złudzenia przypomina rozwój ludzkiej jednostki – egoistycznej, pasożytującej na swoich utrudzonych żywicielach. Bywa ono agresywne, zaś tych, których postanawia oszczędzić, dręczy poczuciem osamotnienia i wyobcowania. Obronić się przed nim ludzkimi siłami – niepodobna. Jednakże udaje się niekiedy tekstowemu „ja” złapać oddech, uchwycić przebłysk sensu nie będący złudzeniem, a pewnością, że świat jest po coś (*** [słońce płacze na szybie…]). Kiedy indziej, wykorzystuje daną mu szansę na ucieczkę w całkiem bliską przestrzeń fantastycznej baśni. Prócz owcornicy zamieszkują ją smokonie („to takie konie, tylko smoki” – dowiadujemy się z tytułowego wiersza). Zabiera tam ze sobą córeczkę, by także ona doświadczyła tamtejszej cudowności i dołączyła ją do spuścizny o wiele bardziej pogodnej niż ta, z którą musi się uporać jej rodzic. Najtrwalszym porządkiem wyłaniającym się z debiutu Michalskiego jest bowiem porządek miłości, skierowanej także do kobiecego „ty”, niezbędnego dla opisanych tutaj procesów poznawczych, zapośredniczonych poprzez spojrzenie kochającej-ukochanej, ustawiające każde spostrzeżenie we właściwej perspektywie („*** [chciałbym napisać…]”). Dzięki temu poetycka inwencja nabiera rozmachu, zainspirowana dodatkowo świadomą recepcją wzorów przynależnych tradycjom poetyckiej polszczyzny. Od czasu do czasu usłyszymy w niej rytmy jedenasto- oraz trzynastozgłoskowca, wzmocnione dodatkowo celnymi rymami. Choć i w monologach o bardziej swobodnym toku dają się słyszeć ujmujące brzmienia, zwłaszcza gdy wzbogaci je metafora rozwijana w osobny, konsekwentnie rozbudowywany obraz (*** [Świat nie toczy się kulą]).

Debiut Łukasza Michalskiego obiecuje naprawdę wiele. Obietnicę swoją spełni tym łatwiej, im więcej uwagi poeta poświęci tytułom, w tym zbiorze, mówiąc oględnie, mało oryginalnym; przykładowo: Niebo, Tęsknota, Samotność. Ktoś, kogo wyobraźnia powołała do istnienia smokonie, bez wątpienia będzie umiał nadać swoim kolejnym wierszom bardziej charakterystyczne imiona.

Łukasz Michalski, Smokonie, Sopot: Biblioteka „Toposu”, t. 193, 2021

grafika

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Piotr Wiktor Lorkowski, Odwiedzić pustelnika, oswoić smokonia, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 109

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...