Nowy Napis Co Tydzień #111 / Inquisitor
W apollińskiej atmosferze pokoju nauczycielskiego dzwonek ogłaszający koniec długiej przerwy zabrzmiał szczególnie ostro i nieprzyjemnie.
– Jezuuuu… – zawył nostalgicznie Jan Łucek, geograf, dla oszczędności zwany Łucjanem, a na jego twarzy odbił się wyraz zniechęcenia. – Znowu trzeba iść na tę golgotę.
W oficjalnej dydaktycznej nomenklaturze „golgota” nosiła nazwę jednostki lekcyjnej.
– Jeśli ci życie zbrzydło i świat stał się piekłem, wsadź łeb do muszli i pierdolnij deklem – strzelił w jego kierunku Rybak, anglista, który miał się dzisiaj za jedynego prawdziwego cierpiętnika systemu edukacyjnego, ponieważ od rana dręczył go obrzydliwy kac. Lubował się wówczas w prostych i niewyszukanych mądrościach ludowych.
– Gdybyż to było takie proste – westchnął ciężko informatyk, nazywany powszechnie Teogderykiem, ksywę tę nadała mu wdzięczna młodzież, jako że na każdej lekcji podkreślał wartość solidnego, teoretycznego przygotowania, co uczniowie mieli za „teoretyczne gderanie”. – Poza tym o wiele łatwiej poszukać sobie solidnej gałęzi, najlepiej na młodym drzewie. Nie zapomnij tylko namydlić pętli.
Łucjan wybałuszył na nich przerażone oczy.
– A idźcie mi do diabła z takimi radami! – krzyknął i, chwytając po drodze dziennik, wyruszył w głąb szkolnych kazamatów. Za nim powoli ruszała się i reszta, nauczyciele łapali za dzienniki i znikali za drzwiami. Po chwili zostałem sam.
Miałem teraz okienko, czyli wolną godzinę, którą zasadniczo powinienem spędzić na poprawianiu wypracowań. Spojrzałem z niechęcią na ich stos, spoczywający na moim kawałku stołu; przypominały cienkie, lejące się naleśniki, ułożone jeden na drugim – potrzebny byłby tylko słoik dżemu i widelec. Ujrzałem je oczyma wyobraźni, ślicznie wypieczone, parujące i zachęcająco pachnące. Wizja była tak sugestywna, że poczułem, jak kąciki ust wypełniają mi się śliną. Przełknąłem ją, gromiąc się równocześnie za grzech łakomstwa. Naleśniki zniknęły i znowu widziałem prozaiczny stos czekających na sprawdzenie bazgrołów. Chociaż mógłbym przysiąc, że w powietrzu nadal unosił się skręcający kiszki zapach. Nie miałem czasu więcej nad tym deliberować, ponieważ do pokoju wpadła Krystyna, sekretarka dyrki.
– Herman wyskoczył przez okno! – wrzasnęła, okręciła się w miejscu jak fryga i już ją wywiało z powrotem.
Nie wierzyłem własnym uszom – Herman, historyk, zwany Pobożnym, bowiem specjalizował się w Piastach śląskich, sprawiał wrażenie najspokojniejszego faceta w całej budzie. Skakanie przez okno czy nawet skakankę w jego wykonaniu wydawało się równie nieprawdopodobne co lot na Księżyc.
Wyjrzałem na zewnątrz. Rzeczywiście, na trawniku z tyłu szkolnego budynku leżał na wznak Herman, wokół którego kręciło się kilku uczniów pod dowództwem peowca. Ten objaśniał właśnie szczegółowo obrażenia związane z pęknięciem śródstopia i uszkodzeniem stawów. Błyskawicznie zbiegłem na dół. Hermana tymczasem położono na noszach, nie wyglądał dobrze, cały blady i trzęsący się jak osika.
– Skąd on skoczył? – spytałem. Peowiec bez słowa wskazał otwarte okno na pierwszym piętrze. Ani chybi ubikacja. Pochyliłem się nad leżącym historykiem.
– Po coś to uczynił, człowieku boży? – zapytałem. Herman dalej dygotał, szczękając zębami, w końcu wykrztusił:
– Mmmusiałem… zzzatrzasłłłooo… dzzzwonekkk…
Zrozumiałem z tego, że zatrzaśnięty w ubikacji usiłował przez okno wydostać się na zewnątrz, by zdążyć na lekcję. A mówią, że nauczyciele w ogóle się nie przykładają do roboty. Proszę, oto nasz historyk ryzykował życiem, aby wyłożyć absolutnie nikomu niepotrzebną lekcję o wojnie trzydziestoletniej czy rewolucji przemysłowej w Anglii. Chciałem w tym momencie udzielić Hermanowi pochwały na miejscu, niczym sam Kim Ir Sen, ale właśnie zjawiło się dwóch ludzi z pogotowia i peowiec mógł przystąpić do praktycznej lekcji przekładania poszkodowanego z jednych noszy na drugie.
Wracając do pokoju, zatrzymałem się przy nauczycielskiej ubikacji. Samobójczy skok z powodu zatrzaśniętych drzwi? Owszem, czasem zdarzały się zatrzaśnięcia, aż do zeszłego tygodnia, kiedy jeden z użytkowników definitywnie zablokował zamek, łamiąc w nim klucz. Od tej pory wchodził tam, kto chciał, i miało tak trwać aż do momentu, gdy konserwator upora się z teoretyczną stroną zagadnienia (to znaczy kupić nowy zamek czy naprawić stary). Pchnąłem ostrożnie inkryminowane odrzwia, chodziły lekko jak posmarowane masłem. Wszedłem do środka, zatrzaskując je za sobą z całej siły. Potem znowu otworzyłem. Nic.
Przywidziało mu się czy co? Nie wiedziałem, co o tym myśleć, w związku z czym dałem sobie spokój i poszedłem na górę.
Oczywiście cały pokój nauczycielski huczał od plotek.
– A ja wam mówię, że on się zakochał – oświadczyła pani Zosia, rusycystka. – Eto emocjonalnyj cziełowiek, diejstwitielno romanticzieskaja dusza!
– Herman? – powiedział z powątpiewaniem Teogderyk. – On się takimi bzdurami nie zajmuje, to człowiek wyższych ideałów, kochać by się mógł co najwyżej w świętej Jadwidze.
Ale teoria pani Zosi już chwyciła i zaczęto się teraz zastanawiać, któraż to bogdanka zmusiła Pobożnego do tak desperackiego kroku. Wtedy po raz pierwszy padło imię Patrycji.
– Och, Patrycja… – powiedział z westchnieniem Rybak i zamknął z lubością oczy.
– Jaka znowu Patrycja? – zdziwiłem się.
– Przekonasz się – Rybak uśmiechnął się znacząco i puścił do mnie oko. – Mróz po kościach idzie…
W tych sprawach Mister Fisherman nie stanowił dla mnie autorytetu, jako że bezkrytycznie ciął, co podleci, folgując resztkom młodości i tracąc przy tym ostatki owłosienia. Zaliczał głównie zresztą maturzystki, które oddawały mu się ze względu na egzamin. Anglista, widząc moją sceptyczną minę, dodał:
– Sam zaraz zobaczysz. Dyrka prosiła, abyś poszedł za Hermana na fakultet i zajął ich trochę. Dzisiaj już się nie da ściągnąć innego historyka.
– I ta Patrycja tam będzie?
Rybak nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko wyjątkowo obleśnie. Wzruszyłem ramionami i poszedłem szukać dziennika.
Gabinety historyczne znajdowały się na pierwszym piętrze – fakultet Hermana siedział w środku, z dziennika wynikało, że jest to szesnastu maturzystów płci obojga. Kładłem już rękę na klamce, kiedy naraz zastanowiła mnie panująca za drzwiami cisza.
Zwykle czekająca na nauczyciela młodzież daje czadu na całego, zupełnie nie oszczędzając młodych strun głosowych. Z drugiej strony nie była to cisza absolutna, coś tam przez szpary we framudze przeciekało – jakieś wielogłosowe dyszenie, sapanie, chwilami mlaskanie. Do licha, co oni tam wyprawiają? – pomyślałem, naciskając klamkę.
Dobrze, że uchyliłem drzwi tylko trochę, od całości sceny dostałbym prawdopodobnie pomieszania zmysłów. Ujrzałem oto fragment zajmującego środek klasy kłębowiska nagich ciał, zajętych kopulacją, masturbacją i co tam kto mógł wymyślić. Dupy, pośladki, penisy i języki ruszały się szybko w tępym, tartacznym rytmie i w monotonii charakterystycznej dla pornosów produkcji Madame Orlowski. Gapiłem się na to przez piętnaście może sekund, po czym zatrzasnąłem z hukiem drzwi i oparłem o nie ciężko, ledwo mogąc ustać na drżących nogach.
Otarłem chusteczką pot z czoła – od tego widoku spociłem się jak mysz. Nie ulegało wątpliwości, że albo ja zwariowałem, albo ci za drzwiami. Tertium non datur.
Tak czy owak rzecz należało wyjaśnić do końca. Inkwizytorze, do dzieła.
Otworzyłem drzwi na oścież – gwar klasy ucichł i uczniowie jak na komendę obrócili ku mnie głowy.
Wszyscy siedzieli na swoich miejscach, ubrani od stóp do głów, z rozłożonymi książkami i zeszytami. Na mój widok wstali i chcieli chórem powiedzieć dzień dobry, ale machnąłem ręką, aby dali sobie spokój. Usiadłem za biurkiem Hermana i zacząłem sprawdzać obecność.
Patrycja była zapisana pod numerem, nomen omen, trzynastym. Oczywiście rewelacje Rybaka na jej temat, jak zwykle u tego erotomana, okazały się przesadzone, niemniej zełgałbym jak pies, mówiąc, że nie uczyniła na mnie wrażenia. Wysoka, rudowłosa, zielonooka, o ładnej, pociągłej twarzy, zepsutej trochę zbyt intensywnym makijażem. Siedziała całkiem sama, w najodleglejszym kącie, obserwując mnie spod zmrużonych powiek. W jej wzroku było coś niepokojącego. Poczułem się naraz nagi i zawstydzony – czy może być spojrzenie równie intensywne jak Chanel numer pięć? Taki wzrok, więcej, wyraz twarzy, miała Sylwia Kristel jako Emmanuelle w czasie sceny w samolocie, między jednym a drugim stosunkiem. Tak mogła patrzeć tylko babilońska nierządnica.
Cała reszta klasy spoglądała na mnie w sposób jak najbardziej niewinny i prozaiczny. Jeżeli jeszcze minutę temu nurzali się grupowo w rui i porubstwie, musieli mieć wręcz nieludzką zdolność metamorfozy – albo to, co widziałem, stanowiło wyłącznie twór mojej imaginacji. Wyglądało to tak, jakbym na jawie śnił któryś z bardziej sprośnych snów Rybaka.
Jeszcze raz spojrzałem na Patrycję; odprężona, rozluźniona nawet, uśmiechała się do mnie z nietajoną perwersją. O wszystkim wie! – przeszło mi przez głowę w nagłym olśnieniu. i to z tego powodu ma tak świetny ubaw? W jej oczach zamigotały figlarne ogniki, rozchyliła usta i na moment ukazał się w nich koniec różowego języka, dotykający górnej wargi. Przeklęta nimfetka, czy myśli, że każdy w tej szkole jest Rybakiem? Odpowiedziałem jej jednym z moich najszczerszych uśmiechów typu „belfer też człowiek”. Zawsze zdążę się z nią policzyć.
– Otwórzcie zeszyty. Ostatnio mówiliście o wystąpieniu Lutra i kontrreformacji. Jedną z cech kryzysu renesansu było nasilenie się procesów o czary. Najsłynniejszy podręcznik inkwizycji, „Młot na czarownice”, po łacinie Malleus Maleficarum, opublikowano już w roku 1486, czyli jeszcze przed wojnami religijnymi…
Dzień następny zaczął się zwykłym szkolnym kieratem: lekcja, przerwa, lekcja. O wypadku Hermana dyskutowano jeszcze, ale z mniejszym zapałem: Bardziej się stresowano mającą niedługo nastąpić kuratoryjną wizytacją. Tak było aż do długiej przerwy.
Kręciłem się wtedy na dyżurze i widziałem, jak Teogderyk znika właśnie w sekretariacie. Wynurzył się stamtąd po niespełna pół minucie z paniką wypisaną na twarzy. Spojrzał w moim kierunku i machnął rozpaczliwie ręką. Cały czas stał przy drzwiach do sekretariatu, trzymając się kurczowo klamki.
– Co się dzieje? – zapytałem. – Wyglądasz, jakbyś zobaczył diabła…
– Gorzej – sapnął, nie odstępując drzwi ani na moment. – Sam popatrz.
Uchylił je na tyle tylko, abym mógł wsadzić do środka głowę. Rzeczywiście, tego widoku można było się przestraszyć. Nie żeby Krystyna miała złą figurę czy jakieś szczególne defekty, nie, wszystko przedstawiało się bardzo przyzwoicie. Niemniej widok dokumentnie gołej sekretarki, pracującej jak gdyby nigdy nic, mógł jednak w środku szkolnego dnia trochę zaszokować.
Krystyna, nieco pochylona, wypełniała jakiś formularz. Podniosła głowę i spojrzała na mnie.
– Dlaczego nie wchodzisz? – zapytała spokojnie.
– Zzzzarazzz… – cofnąłem się i zamknąłem drzwi.
Teogderyk wyjaśniał jakiemuś uczniowi, że sekretariat jest chwilowo nieczynny. Spojrzał na mnie ponaglająco.
– Zrób coś! – syknął.
– Ale co? – zupełnie nie miałem żadnego pomysłu.
– Idź tam i spróbuj ją jakoś ubrać.
Wiśta wio, łatwo powiedzieć – przyszła mi na myśl jedna z ludowych mądrości Rybaka. Chyba jednak nie było innej rady.
Wsunąłem się ukradkiem do sekretariatu i podszedłem do biurka Krystyny. Nadal siedziała za nim goła jak ją Pan Bóg stworzył. Z tyłu dostrzegłem krzesło z ułożonym w porządną, wojskową kostkę kostiumem. Z oparcia zwisały pończochy wraz z bielizną, buty stały obok. Przemawiał z tego widoku charakter osoby systematycznej i uporządkowanej. Dlatego to, co widziałem za biurkiem, nie chciało mi się pomieścić w głowie. W pierwszej chwili pomyślałem, że to rozpaczliwa demonstracja znudzonej na śmierć urzędniczki – i takie wypadki notują kroniki obyczajowe. Niemniej wiąże się z tym określone, prowokacyjne zachowanie, wyzywający wzrok, wulgarne propozycje itp. Krystyna nadal pracowicie wypełniała formularz, nie zwracając na mnie większej uwagi.
– Jeśli masz coś naprawdę ważnego, to wolałabym później, teraz jestem zajęta – otworzyła skoroszyt i sprawdzała coś w rozdzielniku.
– Ehm, jakby ci to powiedzieć… – podsunąłem sobie wolne krzesło i usiadłem tuż przy biurku. – Powiedz mi, jak się czujesz?
Przerwała wypisywanie danych i spojrzała na mnie z uwagą. Wzrok miała niewinny i niczego nieświadomy. Znalazłem w nim tyleż perwersji co i łez z kociego płaczu, jedynie chłód i irytację biuralistki, której przeszkadza się w pracy.
– Nie narzekam – odparła. – A co się właściwie dzieje?
– Eee, widzisz… – wiłem się jak piskorz, zastanawiając gorączkowo, jakby jej tu oznajmić nieprzyjemną prawdę. – Wydaje mi się, że nie wszystko jest z tobą w porządku.
Krystyna wyprostowała się na krześle i spojrzała na mnie znowu, tym razem z rezerwą. Starałem się gapić gdzieś w górny róg pokoju, zawsze podejrzewałem, że ma niezły biust.
– Czy masz jakieś zastrzeżenia do mojej pracy? – zapytała zimno.
– Nie, skądże, tylko… – plątałem się coraz bardziej. Cierpiętniczo wzniosłem oczy do nieba, tam szukając natchnienia. – Tfu, zaraza, apage, satanas.
Na ziemię sprowadził mnie jej cienki wrzask: Krystyna zakryła piersi rękoma i krzycząc coraz głośniej, rozpaczliwie wierciła się na krześle, szukając miejsca, gdzie mogłaby się schować.
– Nie wrzeszcz – powiedziałem i z godnością odwróciłem się do niej plecami. – Ubranie masz z tyłu, złożone na krześle. Teogderyk pilnuje drzwi i nikt tu nie wejdzie.
Kiedy wychodziłem z sekretariatu, zatrzymał mnie Łucjan. Wyglądał dosyć marnie: podkrążone oczy i drżące ręce, którymi bezskutecznie usiłował wydłubać z paczki papierosa. W końcu wcisnął paczkę z powrotem do kieszeni i nachylił się ku mnie.
– Wiesz, chciałbym pogadać – szepnął konspiracyjnie.
W tej chwili dzwonek oznajmił koniec długiej przerwy.
– To może po lekcjach? – zaproponowałem. – Kończymy dziś chyba razem.
– Wolałbym jak najwcześniej – mruknął zgnębionym głosem i powlókł się przed siebie.
Reszta dnia minęła spokojnie. Po ostatniej lekcji Łucjan dał mi znać, abym nie wychodził z pokoju nauczycielskiego, został też Teogderyk, jak zwykle brodzący w stosie komputerowych wydruków. Geograf zaczął bardzo oficjalnie:
– Wiesz, mówią, że znasz się na sprawach dziwnych i niewytłumaczalnych, a nawet niesamowitych i jakby tu rzec…
– Diabelskich – poddałem mu uprzejmie.
– No właśnie – z miny Łucjana przebijał wstyd racjonalisty przyłapanego na wierze w krasnoludki.
– A jakże, na diabłach i czarownicach zna się jak nikt – zaśmiał się kpiarsko Teogderyk, od początku nadstawiający ucha. – Młodzież nazywa go inkwizytorem.
– A w czym konkretnie rzecz? – zapytałem.
Łucjan chrząknął zakłopotany.
– W klopie – wyjaśnił. – To było wczoraj, już po wypadku Hermana. Lepiłem z drugą „a” plastelinowy model Ślęży i ubabrałem się po łokcie. Odkręciłem kran i… – przerwał i zbladł jak ściana.
– I co? – zapytał Teogderyk, wyraźnie zaciekawiony. – Fenol czy rtęć?
– Krew!!! – wybuchnął Łucjan. – Siknęło tak, że po sekundzie obryzgało mnie od stóp do głów, strumień walił z kranu jakby pod ciśnieniem stu atmosfer. Miałem ją wszędzie, na twarzy, na ubraniu, ciepłą, wstrętną, lepką i dławiącą. Próbowałem zamknąć kran, ale kurek urwał się i został mi w ręku. Strumień walił jak oszalały, potem strzeliła głowica kranu, rozerwało ją na kawałki, w ścianie zrobiła się dziura wielka jak piłka do siatkówki, skąd wylewało się to wszystko z siłą górskiej kaskady. Nie mogłem nic zrobić, stałem już po pas w spienionej krwi, chciałem dobrnąć do drzwi, ale wypadająca ze ściany struga odpychała mnie w przeciwną stronę. Zbełtana krew sięgała mi po szyję i…
– Zemdlałeś – stwierdziłem beznamiętnie. – To jedyny rodzaj ucieczki w takich sytuacjach.
– Znalazła mnie woźna, leżącego na wznak przy umywalce. Po krwi nie było ani śladu, ciekła tylko woda z zatkanego zlewu.
– Ciekawe – mruknął Teogderyk. – Plaga indywidualnych halucynacji?
– Jakich halucynacji?! – uniósł się geograf. – Czułem smak tej krwi, plułem nią i rzygałem…
Ale ja już miałem gotową hipotezę.
– Uczysz przypadkiem Patrycję?
– Tę rudą? Owszem, leniwa bestia aż strach, huknąłem jej ostatnio lufę…
– No właśnie – uśmiechnąłem się szeroko. – Zapytaj ją przy najbliższej okazji o byle co i postaw dobry stopień. Nie powinno być więcej takich halucynacji.
– Co takiego? – Łucjan spojrzał na mnie podejrzliwie.
– Zrób, jak mówię, później ci wyjaśnię, w czym rzecz – ziewnąłem i zerknąłem wymownie na zegarek. Z moich dotychczasowych ustaleń wynikało, że Herman postawił Patrycji trzy lufy, stąd groziło jej niezaliczenie fakultetu. Łucjan patrzył na mnie jeszcze przez chwilę, potem machnął z rezygnacją ręką i chwycił za teczkę. Przy drzwiach zatrzymał się na moment.
– Naprawdę myślisz, że to pomoże? – spytał.
– Tak – odparłem. – Jeśli nie, pomyślimy o czymś innym.
Kiedy drzwi za geografem się zamknęły, Teogderyk obrócił się ku mnie gwałtownie.
– Co ty wyprawiasz, chłopie? Co ma z tym wszystkim wspólnego Patrycja? I co to ma być to „coś innego”?
– Wszystko jest pod kontrolą – oświadczyłem, niedbale oglądając paznokcie. – Po prostu moim zdaniem Patrycja jest czarownicą.
Oczy Teogderyka o mało nie wyszły z orbit.
Otworzył usta i przez chwilę poruszał nimi niemo jak ryba.
– Chyba żeś ocipiał albo i zwariował – wystękał w końcu. – To czytanie tych średniowiecznych bzdetów rzuciło ci się na mózg. Czarownice w wieku komputerów! Czysty obłęd! Idź się leczyć, człowieku!
– A dlaczegóżby nie? – zareplikowałem spokojnie. – Skoro istnieje Bóg i Diabeł, to dlaczego nie czarownice? No chyba że pierwszych dwóch nie ma, to rzeczywiście czarownice wraz z nimi między bajki trzeba włożyć.
– Wykręcasz kota ogonem – mruknął Teogderyk, człek bardzo pobożny. – Nie o to mi chodziło.
– Dobrze, daj mi w takim razie jakiekolwiek racjonalne wyjaśnienie tego, co dzieje się w szkole od dwóch dni? Plaga indywidualnych halucynacji? Co to właściwie znaczy? Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, że przechodzimy epidemię tropikalnego bzika, mimo że wiosna dosyć chłodna.
Informatyk milczał, gryząc w zamyśleniu koniec długopisu.
– No dobrze – powiedział wreszcie. – Załóżmy, czysto teoretycznie, oczywiście, że masz rację. Jej zachowanie w stosunku do nauczycieli jest w tym kontekście rzeczywiście zrozumiałe: stawiają jej pały, to się mści. Ale co jej zawiniła Krystyna?
– To też już ustaliłem – triumfalnie wyszczerzyłem zęby. – Krystyna widziała Patrycję w tancbudzie o podejrzanej reputacji, zwanej „Czerwonym Młynem”. Mówił mi znajomy policjant, że to gniazdo młodocianej prostytucji i prawdopodobnie punkt rozprowadzania haszu. Już kiedyś wyrzuciliśmy uczennicę za konszachty z tamtejszym towarzystwem…
– Nie wiedziałem … – powiedział Teogderyk.
– No to teraz wiesz.
– …że nasza sekretarka prowadzi tak intensywne życie nocne.
Oczywiście musiałem go zabrać ze sobą. Siedział skulony w kącie, pociągając przez słomkę sok pomarańczowy i gapiąc się na podstawową klientelę „Czerwonego Młyna”. Stanowili ją neohippisi, poobwieszani różnymi sznurami i wisiorami mającymi pełnić funkcję indiańskich amuletów; i właściwie tylko tyle łączyło ich z poprzednikami z epoki sweet sixty, jako że ci dzisiejsi ufryzowali sobie włosy najnowszymi kolorowymi żelami, a w ubiorze przeważały banalne hawajskie koszule. No i oczywiście hasz, który dystrybuowano praktycznie jawnie i bez ograniczeń.
Między nimi kręciło się multum młodych dziewczyn, poubieranych jak lale, w większości jeszcze licealistek.
Miałem wrażenie, że dostrzegam pośród nich kilka twarzy, znanych mi ze szkolnych korytarzy. Tej, na którą czekaliśmy, nadal nie było.
– Jest – powiedział naraz Teogderyk i wskazał słomką przed siebie. – Przy tym podświetlanym parkiecie.
Rzeczywiście, zobaczyłem tam Patrycję. Co prawda bardzo odmienioną, bo umalowaną na demona trzeciej klasy i w ciemnych, zakrywających pół twarzy goglach. Ale z rudymi kłakami nic nie mogła zrobić. Patrzyła w naszym kierunku – w ręku trzymała krwistoczerwoną różę. Obrywała płatek po płatku i jadła je powoli, w rytualnym jakby namaszczeniu. Obok niej stała dziewczyna niewątpliwie znacznie młodsza, drobna, pulchna blondyneczka o twarzy niczym aniołek. Patrzyła na Patrycję jak w gwiazdę.
– Znasz tę dzieweczkę obok? – pochyliłem się ku informatykowi. Ten poprawił okulary i spojrzał uważniej.
– To chyba mała Maria z drugą „c” – powiedział po chwili. – Wyglądają na bardzo zażyłe psiapsiółki.
W tym momencie discjockey wybełkotał coś do mikrofonu, ruszył kogut ze stroboskopowym światłem, a z głośników zaryczał Guns N'Roses. Młodzież, opalona haszem i opita piwem, wlała się na parkiet szeroką strugą. Ale natychmiast można było spostrzec, kto tu rządzi – wokół Patrycji, która tańczyła z początku samotnie, od razu utworzył się krąg pięciu-sześciu młodych samców, najwyraźniej aspirujących do roli wybrańców na resztę nocy. Wykonywali ruchy posuwisto-kopulacyjne, wypinając do przodu biodra, dobrze spęczniałe w kroku. Patrycja jednak falowała zupełnie osobno w sennym, odurzającym rytmie, prawie nie zwracając uwagi na charczenie głośników. W pewnej chwili wydało mi się, że ponad ich głowami patrzy wprost na mnie. Obróciłem się ku Teogderykowi.
– Wiesz, już Przybyszewski w swoich sławnych krakowskich wykładach zwracał uwagę, że kontakty z diabłem wpływają na chuć czarownicy, staje się ona seksualnie nienasycona…
– Naprawdę? – Informatyk wpatrywał się w tańczących przez zapotniałe z emocji okulary. – Zobacz teraz.
Patrycja tańczyła jakby opętana przez sto demonów – wiła się i skręcała, spalana przez wewnętrzny ogień, wirujący wokół niej absztyfikanci, bardzo przypominający trutni w konkurach do królowej roju, systematycznie słabli od żądzy i zbyt intensywnego gibania i nieruchomieli powoli, uznając się kolejno za pokonanych – pozostał tylko jeden, najwytrwalszy, dotrzymujący Patrycji kroku w jej rozszalałym tańcu świętego Wita. I wydawałoby się, że to on dostąpi końcowych łask, że to jego wybierze – już prawie że go obejmowała, podchodził do niej z rozpromienioną twarzą, gdy Patrycja nagle znieruchomiała. Absztyfikant też się zatrzymał, zdezorientowany. Dziewczyna przeszła obok, mijając go, jakby wcale nie istniał, i wyciągnęła z tłumu śliczną małą Marię, która ze szczęśliwym piskiem rzuciła się jej na szyję. Obie, ściśle objęte, tańczyły dalej same, całując się i pieszcząc.
– To takie buty… – powiedział Teogderyk i przetarł okulary.
– Ano takie – wstałem i poszedłem do ubikacji, aby wydalić z organizmu nadmiar piwa. Gdy wychodziłem, czekała już pod ścianą. Zanim zdążyłem zareagować, zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała, wsuwając gorący i lepki język do moich ust. Stałem jak sparaliżowany, nie drgnął mi nawet jeden mięsień. Trwało to może z pół minuty. Wreszcie, zniechęcona mą bezczynnością, odsunęła się trochę.
– Nie mów mi, belfrze, że nie masz ochoty – sapnęła. Wsunęła nogę między moje uda i zajrzała namiętnie w oczy. Mruczała przy tym miękko, ocierając się jak spragniona pieszczot kotka. Zielonooka diablica, wzbudzająca żądzę Salome, wodząca na pokuszenie Jana Chrzciciela. Zaraz, jak to stało u Wilde'a…
To ust twoich pragnę ja, Jokanaanie!
Twe usta są jak szkarłatna
obręcz na wieży z kości słoniowej.
Są one jak łuk króla
Persów, malowany cynobrem i nabijany koralem.
Nie ma na świecie nic tak czerwonego, jak usta twoje…
Daj mi całować twe usta!
A cóż jej odpowiedział prorok?
Nigdy! Córo babilońska! Córo sodomska! Nigdy!
Ciekawe, czy i moją głowę kazałaby sobie przynieść na srebrnej tacy?
– Mam wrażenie, iż mylisz wkładanie klucza do dziurki z otwieraniem – oświadczyłem, uwalniając się z jej objęć. Zesztywniała jak rażona piorunem. W jej oczach błysnęło na mgnienie coś zimnego i przerażającego.
– Impotent! – wysyczała po chwili, dygocąc z wściekłości.
– Moja droga, cóż tak złego widzisz w dążeniu do świętości? – zapytałem, nie mogąc się powstrzymać. Patrzyła na mnie zmrużonymi, kocimi oczyma, znowu spokojna i opanowana, oblizując prowokacyjnie wargi.
Zaśmiałem się i po sztubacku pokazałem jej język.
– Sie masz, mała – powiedziałem i najspokojniej w świecie wróciłem do stolika. Teogderyk wiercił się tam nerwowo.
– Dlaczego właściwie tu przyszliśmy? – w jego głosie brzmiała irytacja.
– To proste: rzucić jej wyzwanie. Chcę, aby wiedziała, że na nią poluję. Wtedy zacznie popełniać błędy.
Teogderyk przyjrzał mi się bacznie znad opuszczonych okularów.
– Stanowczo za dużo czytasz – stwierdził.
Tak to niektóre sprawy swoje szatani przez czarownice zwierzchownie tylko, i na oko odprawują, tak i w odmienianiu ludzi w postaci bestyi jakichkolwiek postępować zwykli. Bo przemienienie postaci w postać albo stworzenia w stworzenie, sam szatan zna, że nie czyje insze, tylko Boże dzieło jest…
Teogderyk, zniecierpliwiony, przewrócił parę kartek.
Bartholomeus de Spina Dominikanin, Theolog i Inquisitor w swej książce, którą napisał o czarownikach powieda: Iż niejaki Antoni Leo, mieszczanin Fererski z żoną swoją pod przysięgą zeznali, że przed trzema laty w łożnicy swojej dobrze zamknionej nocy jednej, dwa wielcy kotowie pokazali się, czyhając na jedno ich dziecię, których oni, ponieważ spali, nie postrzegli, aż skoro dziecię krzyczeć poczęło. Już albowiem prawie wyssali byli krew z dziecięcia onego…
– Toż to stek bredni! – wybuchnął i cisnął „Młotem na czarownice” w kąt. Poszedłem tam, podniosłem książkę i starannie otrzepałem z kurzu.
– Zgadzam się, że Sprenger i Kraemer to wielebni durnie i traktat w dziewięćdziesięciu procentach składa się ze ściągniętych od innych idiotów głupot, niemniej w tych paru procentach ich uwagi należy traktować poważnie. Z faktem omamiania zmysłów zetknęliśmy się już osobiście – zwróć uwagę na to, że zawsze czarownica działa w zgodzie z obowiązującą w danym czasie konwencją kulturową, z powszechnymi wyobrażeniami. W średniowieczu mogło być to przemienianie ludzi w zwierzęta. Dziś są to chwyty z kiczowatego horroru, że ci przypomnę strugi krwi zalewające w klopie Łucjana, ewentualnie uczniowskie dowcipasy, czyli goła sekretarka. Wcale się nie zdziwię, jeśli niedługo po szkole będzie grasował zombie, taki sam jak we „Wrotach Piekieł” czy innym horrorzydle. Niewątpliwie nasza ruda oblubienica szatana będzie szukała inspiracji w zalewającej rynek wideo tandecie, jest co prawda czarownicą, ale i nastolatką… Choć teraz moim zdaniem na pewien czas przycichnie.
– Dlaczego?
– Przyczai się i będzie czekała na nasz ruch. Jest bardzo odważna, ale nie głupia.
– A co my na to?
– Nic, też poczekamy i zastanowimy się – otworzyłem traktat wielebnych inquisitorów. – A znasz ten kawałek? Powiedamy, iż sprawcy szatańskich omamieniem zmysłów sposobami…
– Czekaj – Teogderyk podniósł do góry palec i myślał nad czymś intensywnie. – Załóżmy, powtarzam, załóżmy, że Patrycja jest naprawdę czarownicą i dysponuje wykazanymi wyżej możliwościami. To dlaczego, mądralo, nie zrobi z nami porządku? Powinno to być dla niej pestką! Jakieś gusła, woskowe laleczki i te sprawy, hę?
Westchnąłem ciężko, niczym Pan nad niewiernym Tomaszem, i otworzyłem Malleus na stosownej stronicy.
– W miasteczku abowiem Rawensburgu, gdy czarownice na śmierć skazane, od Radziec były pytane, dlaczego by nam Inquisitorom, jako inszym ludziom, czarami swemi nie szkodziły. Odpowiedziały: Iż aczkolwiek to czynić częstokroć pragnęły, jednak nie mogły. Gdy ich pytano przyczyny, odpowiedziały, iż nie wiedzą, tylko że ich szatani tak nauczyli. Jako abowiem częstokroć tak we dnie, jako i w nocy, nam nieprzyjazne były, trudno wypowiedzieć: to jako małpy, częściej jako psi, albo kozy wrzaskiem, i nacieraniem swym nam się przykrzyły. Ale chwała Bogu najwyższemu, który swoją dobrocią, nas niegodnych sług i stróżów sprawiedliwości obronić raczył.
Teogderyk otworzył szeroko usta w niemym podziwie dla obydwu zacnych dominikanów.
– Próbowała mnie podejść, ale jej nie wyszło – dodałem. – W tym punkcie Sprenger i Kraemer wydają się mieć rację. Słuchaj jednak dalej:
Powiedamy, iż sprawcą szatańskim i omamieniem zmysłów sposobami opisanymi wszystko się dzieje. Powiedał abowiem człowiek niektóry, iż gdy członek męski zgubił, i czarownice jednej o przywrócenie go prosił. Rozkazała mu czarownica, żeby na drzewo pewne wstąpił i z gniazda, w którym takowych członków było niemało, który by mu się spodobał, wziąć pozwoliła. Gdy tedy on jeden najwiętszy między nimi obrawszy, wziąć go chciał. Rzekła czarownica, zaniechaj tego, abowiem to jest plebana jednego…
Początkowo planowałem śledzić Patrycję sam, ale po namyśle odstąpiłem od tego – moje zniknięcie ze szkoły zwróciłoby jej uwagę, wzmogłaby tylko czujność. Poza tym, choć zdaniem Sprengera i Kraemera nie była zdolna dobrać mi się bezpośrednio do skóry, mogła rzucić urok na kogoś z najbliższych i popróbować szantażu. Tego chciałem uniknąć, więc w końcu postanowiłem wynająć zawodowego detektywa. Sam udawałem, że moje zainteresowanie sprawą osłabło. Zresztą, po naszym spotkaniu w tancbudzie wszelkie szkolne incydenty ustały.
Raport detektywa z trzech pierwszych dni obserwacji nie zawierał nic osobliwego: dziewczyna zdawała się prowadzić żywot jak najbardziej wzorowej uczennicy.
Nawet do „Czerwonego Młyna” więcej nie zaglądała. Przestawała wyłącznie z małą Marią; spędzała z nią całe popołudnia, spacerując po parkach i przesiadując w kawiarniach: potem siedziały do późna w noc u niej w domu, w ładnej willi, położonej w jednej z dzielnic podmiejskich.
Przeczytałem raport ze trzy razy, nic w nim nie znajdując, aż przy czwartym razie złapałem się za głowę – ten imbecyl detektyw schodził z posterunku około dwudziestej trzeciej, kiedy gasło światło w pokoju Patrycji. Zrozumiałem, że muszę jednak wziąć sprawę w swoje ręce.
Czwartej nocy sam dyżurowałem, ukryty w chaszczach naprzeciwko domu Patrycji – rzeczywiście, little sweet Marie poszła sobie kwadrans po dwudziestej drugiej i światło w pokoju dziewczyny paliło się jeszcze przez pół godziny. Potem zgasło.
Czekałem dalej – nie działo się nic poza rabanem czynionym przez koty, których w tej okolicy musiały grasować całe hordy.
Czas płynął, a ja nie zdołałem zaobserwować żadnego podejrzanego ruchu, odgłosu czy światła. Willa Patrycji pozostawała ciemna i głucha. Już chciałem zejść z posterunku, odsądzając się od czci i wiary za głupotę, kiedy w głębi ulicy zawarczał motor – pod dom dziewczyny zajechała taksówka, jedna z popularnych w mieście radiotaxi.
Szczęknęła furtka i na chodniku pokazała się Patrycja, stąpająca cicho jak kot. Wsiadła do samochodu, taksówka zawróciła i wtedy dostrzegłem jej numer, który sobie zanotowałem w pamięci. Nie chcąc swoim widokiem płoszyć ptaszka, siedziałem nadal w krzakach, póki motor odjeżdżającego wozu nie ucichł na dobre.
Dotarcie do najbliższej nocnej knajpy z telefonem zajęło mi prawie dwadzieścia minut, tam poczekałem drugie tyle, przy mocnej kawie, potem zadzwoniłem do radiotaxi i zażądałem przysłania taksówki o numerze podpatrzonym przed domem Patrycji: wymyśliłem na poczekaniu historyjkę, że jechałem nią parę godzin temu i prawdopodobnie to w niej właśnie zostawiłem ważne dokumenty, których nie mogę teraz znaleźć. Na taksówkę czekałem następne dwadzieścia minut. Za kierownicą siedział świński blondyn, na oko około czterdziestki.
– To pan jest tym zapominalskim? W wozie nic nie ma… – przerwał i przyjrzał mi się dokładniej. – Hej szefie, wcale pana dzisiaj nie wiozłem!
– Zgadza się – wyciągnąłem setkę i pokazałem mu. – To za rezygnację z dalszych pytań. Druga będzie za małą informację.
Taksówkarz wziął banknot i przyglądał mu się nieufnie.
– Jaką informację? – spytał.
– Gdzie pan zawiózł tę dziewczynę, po którą przyjechał dokładnie godzinę temu?
– Taką rudą? – patrzył na mnie coraz bardziej podejrzliwie. – Panie, kto pan jesteś?
– Przyjaciel jej rodziców – powiedziałem. – Chcą wiedzieć, gdzie szlaja się ich ukochana córeczka. Może po spelunach ćpunów albo jako cichodajka, różnie może być. Jest jeszcze nieletnia… i sam pan wie… a sutenerstwo jest w tym kraju karane.
– Nie mam z tym nic wspólnego – obruszył się blondyn. – Zawiozłem ją, gdzie chciała i koniec. Nigdy przedtem jej nie widziałem. Muszę być w to wmieszany?
– Niekoniecznie. – Otworzyłem tylne drzwiczki i wpakowałem się do taksówki. – O ile szybko pojedziemy dokładnie na to samo miejsce.
Taksówkarz wysadził mnie dwie przecznice od szkoły. Zaklinał się, że Patrycja na pewno tu wysiadła. Nie pozostawało mi nic innego, jak mu uwierzyć. W okolicy nie było żadnego nocnego klubu czy dyskoteki, co najwyżej dwie lub trzy meliny narkomanów. Ale przecież czarownica nie potrzebowała narkotyków. Gdzie zatem ją diabli ponieśli?
Zastanawiając się nad tym, bezwiednie doszedłem do szkoły. A może tu? Ha, pomysł godny Cortazara, pomyślałem, przypominając sobie jego opowiadanie „Szkoła nocą” i powoli okrążając przysadzistą, ciemną bryłę budynku liceum. Światło paliło się tylko u nocnego stróża, poza tym zostało wszędzie dokładnie wygaszone. Nocny stróż, pan Czesio, po gospodarsku dbał o takie sprawy.
Z braku lepszego pomysłu postanowiłem sobie obejrzeć tył budynku. I tu było ciemno i głucho, chociaż gdy się uważniej przyjrzałem, dostrzegłem cieniutką jak igła, niebieską smugę na wysokości drugiego piętra, tak jakby ktoś niezbyt dokładnie dopasował do framugi zaciemniającą szyby materię. Szybko przeliczyłem okna. Mogło tu chodzić jedynie o pracownię komputerową.
Zawróciłem i pobiegłem do wejścia; niezbyt przytomny pan Czesio otworzył dopiero po dziesięciu minutach. Mocno się zdziwił moim widokiem, jeszcze bardziej zdziwiły go tłumaczenia, że zostawiłem w pokoju nauczycielskim ważne dokumenty, do których muszę mieć natychmiast dostęp. W końcu machnął ręką i wpuścił mnie do środka.
Szkoła sprawiała wrażenie cichej i opuszczonej, moje kroki odbijały się w pustych korytarzach ogłuszającym echem, mimo iż starałem się iść na palcach. W końcu, tuż przed drugim piętrem, zdjąłem buty i dalej posuwałem się w skarpetkach.
Drzwi do pracowni komputerowej zastałem lekko uchylone; dobiegał zza nich niebieski, rozmigotany blask, jakby od pracującego monitora. W pierwszej chwili pomyślałem, że to Teogderyk zostawił na chodzie komputer, ale zaraz przypomniałem sobie o automatycznym wyłączniku – rzeczywiście przydarzyło mu się to kiedyś raz czy dwa, więc zainstalował zegarowy system automatycznie odłączający pracownię od sieci punkt o ósmej wieczorem. Po tej godzinie, aby skorzystać z komputera, każdy musiał sam przekręcić główny wyłącznik. Rozszerzyłem szparę jeszcze o parę centymetrów i wcisnąłem się do środka.
Pracownia składała się z dwóch pomieszczeń, jednego zastawionego pulpitami, komputerami minionych generacji i stosami wydruków. Teogderyk nigdy nie umiał pozbywać się śmieci. W drugim pomieszczeniu, właściwej pracowni, stały użytkowane komputery. Wewnętrzne drzwi, łączące ją z przedsionkiem, były szeroko otwarte. Trzymając się ściany, zajrzałem tam ostrożnie przez framugę.
Największy monitor, Teogderykowa chluba z superkartą SVGA, został wystawiony na środek pracowni – mimochodem zauważyłem, że wszystkie jednostki pracują i są połączone szeregowo. Przed monitorem, na rozścielonej na podłodze czarnej, aksamitnej materii siedziało po turecku pięć dziewcząt, zupełnie nagich i odwróconych do mnie tyłem. Na samym przedzie była Patrycja, jej rude włosy lśniły miedzią w zimnym blasku padającym z monitora. Spojrzałem na ekran.
Z początku nie zobaczyłem nic, tylko taflę niebieskiego światła: gdy jednak wyostrzyłem wzrok, dostrzegłem blade, falujące linie, układające się w niepokojąco znajomy kształt, jakby zarys jakiejś głowy. Linie ciemniały, rysy stawały się coraz wyraźniejsze – po chwili nie miałem najmniejszych wątpliwości. To musiał być On! Przybył we własnej plugawej osobie. Dlaczego akurat w postaci starego kozła? – zastanowiłem się. Być może była to kwestia wyobraźni, takim go widziałem na średniowiecznych rycinach. Dla swych nastoletnich czcicielek mógł być równie dobrze gwiazdorem rocka. Koźli łeb stawał się coraz bardziej wyraźny – czart uśmiechnął się i powiedział coś, czego nie zrozumiałem.
Głos szedł przez jeden z komputerowych głośników, jakby mocno zniekształcony. Nie przypominało to żadnego ze znanych mi języków europejskich, raczej arabski, choć chyba i nie to, może chodziło o jakiś zaginiony język z dorzecza Tygrysu i Eufratu, akadyjski czy babiloński. Demon wypowiedział kilka zdań w owym narzeczu, a potem patrzył na swe czcicielki, które gięły się w pokłonach. Patrycja odpowiedziała mu w tymże babilońskim czy akadyjskim, na co czart uśmiechnął się tak obrzydliwie, że zgięło mnie w pół. Zaczął się zmniejszać i oddalać – jednocześnie coś działo się ze światłem, buchający z monitora strumień gęstniał i tężał, stawał się oślepiająco jasny: świetliste, wężowe sploty omotywały dziewczęta, które zdawały się znikać w ich objęciach. W końcu blask stał się tak jasny, że nie mogłem dalej patrzeć i zamknąłem oczy.
Kiedy je znowu otworzyłem, przez chwilę nie widziałem zupełnie nic. Gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, odkryłem, że dziewczyny zniknęły. Później dostrzegłem matowe iskrzenie ekranu monitora; wyglądało to bardzo dziwnie, więc podkradłem się bliżej, prawie dotykając go nosem.
Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Wyglądało to tak, jakby ktoś wyjął szybę, a monitor jakimś cudem działał dalej. Przestrzeń w środku miała charakter trójwymiarowy: przed mymi oczyma rozpościerał się baloniasto wydęty przestwór, równie realny w swej przestrzenności co horyzont widziany przez bulaj statku.
W samym centrum coś się kotłowało, jakieś ogniki odległe zda się o całe lata świetlne: jeden był większy, pozostałe krążyły wokół niego, to zbliżając się i z nim zlewając, to znów odskakując. Przypominało to garść robaczków świętojańskich kopulujących zajadle w bezgwiezdną letnią noc. Uniosłem rękę i zbliżyłem do ekranu; tam, gdzie powinna być szyba, odczuwałem jedynie lekki, elektrostatyczny jakby opór – dłoń przeszła przez niewidzialną barierę i znalazła się w środku.
Obserwowałem ze zdumieniem, jak bieleje i rozbłyska białym światłem. Cofnąłem ją natychmiast. Rój ogników zawirował gwałtownie i zaczął się przybliżać, olbrzymiejąc w oczach. Widocznie narobiłem w tym świecie jakiegoś rabanu. Wróciłem z powrotem za drzwi – widziałem jeszcze, jak nadlatywały, podobne białym łabędzicom o fosforyzującej skórze i rozwianych włosach. Zaczynałem nawet rozróżniać ich twarze, gdy tak płynęły, rozgarniając roziskrzoną czerń ramionami.
Ekran znowu bluznął strugą światła, które układało się na czarnym aksamicie w kształty dziewcząt. Elektroniczny sabat dobiegł końca. Nie potrzebowałem czekać na nic więcej.
Na palcach zbiegłem na dół. Machnąłem na pożegnanie panu Czesiowi i pośpieszyłem do siebie. To dziwne, ale do tej pory nie przyszło mi do głowy, że może ich być więcej. Każda czarownica musi Mu przyprowadzić następną. Jego apetyt jest niezaspokojony – Sprenger i Kraemer pisali o tym tak:
Zamykając ten Rozdział powiedamy, że szatani abo latawcy nie tylko z białymi głowami z ich sprośności spłodzonymi, abo im od bab przy porodzeniu ofiarowanymi, zwykli obcować, ale też wszelkim usiłowaniem o wstyd uczciwszych i świętobliwszych panienek przez zwodnice czarownice starając się. Czego nas doświadczenie w Rawensburgu nauczyło, gdzie pewne czarownice spalone przed dekretem przyznały się. Iż miały to rozkazanie od swych mistrzów, żeby wszelakie starania czyniły, około zwiedzenia tak panienek, jako i wdów świątobliwych.
Wszystkie towarzyszki Patrycji należały do wzorowych uczennic z bardzo dobrych domów. Tak zresztą jak i sama Patrycja.
– Diabeł w komputerze? Odbiło ci na dobre! – Teogderyk patrzył na mnie zatroskany, z pewnością zastanawiając się, jak tu najszybciej wezwać speców z kaftanem bezpieczeństwa.
– A dlaczegóż by nie? – zaatakowałem. – Czy nie myślałeś nigdy, że przestrzeń wirtualna to znakomity byt pośredni między ich a naszym światem? Coś, co jest i zarazem nie jest materialne, taka strefa graniczna, przedsionek do ich świata? I zarazem obszar, do którego mamy nieskrępowany dostęp z obydwu stron. Dlaczego diabeł nie miałby z tego skorzystać? On zawsze potrafił się dostosować i wszystko, cokolwiek stworzył człowiek, przeciwko niemu obrócić. Dlaczego nie komputer? Znajdź mi teraz jakąś nastolatkę, która o północku pójdzie pod krzyż na rozstajnych drogach i tam, zakopawszy zdechłego kota, czarta przyzywać zacznie? To już się skończyło wraz z „Malleus Maleficarum”, epoka elektronicznie przetwarzanej informacji ma też i elektronicznego diabła. Innymi słowy każdy wiek ma takiego diabła, na jakiego zasłużył. Diabeł w Oświeceniu na przykład objawiał się w postaci ufraczonego Niemczyka, wypisz wymaluj jakby stary Emmanuel Kant. Filozoficznie też i bluźnił, uwodząc swe ofiary pseudoidealistyczną dialektyką…
– Dosyć! – jęknął Teogderyk i zatkał sobie uszy. – Sam już nie wiem, kto tu ma szmyrgla, ja czy ty…
– Bez obaw, wszystko jest pod kontrolą – poklepałem go uspokajająco po plecach. – Odetkaj uszy i słuchaj mnie uważnie: moim zdaniem czart ma zakodowany w którymś z twoich komputerów system umożliwiający mu wejście w przestrzeń wirtualną. Powinniśmy spróbować go zlokalizować.
– Ale jak? Czy znasz jakąkolwiek nazwę czy hasło?
– Oczywiście, że nie. Dlatego zamkniesz jutro od rana pracownię i przejrzysz wszystkie dyski plik po pliku. Jeśli trafisz na coś podejrzanego, daj mi znać. I weź ze sobą flaszkę święconej wody.
Teogderyk zdezorientowany zamrugał oczyma.
– To chyba żart?
– A jak myślisz?
Cholernie bym chciał, aby to wszystko okazało się tylko głupim dowcipem.
Sześć godzin pracy zdało się psu na budę. Po skończeniu swoich lekcji poszedłem mu pomóc. Przejrzeliśmy wszystkie twarde dyski plus multum dyskietek. Nie znaleźliśmy nic, co by wykraczało poza normę.
– No, co teraz, mądralo? – Teogderyk obrócił się dookoła na krześle, plecami do monitora, na którym wylistował ostatni zbiór.
– Nie wiem – gapiłem się bezmyślnie na ekran, zupełnie wyprany z pomysłów. – Na pewno sprawdziliśmy wszystko?
– Co do bajta. Nic nie ma.
– To niedobrze. Nie mamy zbyt wiele czasu. Zauważyłeś, że Patrycja zniknęła i od dwóch dni nigdzie się nie pokazuje?
– I owszem – Teogderyk stukał paznokciem w pulpit, jakby się nad czymś zastanawiając. – Ta mała z drugiej „c” zresztą też. Chyba urwały się razem. Jeśli to gdzieś jest, to tylko w BIOS-ie.
– W pamięci stałej komputera?
– Tak. – Sięgnął po swoją torbę i czegoś w niej szukał.
– Nigdy nie słyszałem, aby zwyczajny użytkownik mógł sobie w niej grzebać – zauważyłem.
– Bo i nie może – odparł i wyciągnął z jakiejś tajnej przegródki starannie zapieczętowaną kopertę. – Dostałem to od jednego kumpla na wypadek, gdybym miał z nim problemy. – Włożył dyskietkę do napędu i wczytywał program.
Na ekranie pojawiły się kolejno wszystkie zbiory BIOS-u; kompletnie nic mi nie mówiły. Teogderyk wyciągnął skądś długi wydruk i porównywał go z ekranem.
– A to co za diabeł? – zatrzymał listowanie i wskazał na jeden z plików. Do licha, że też wcześniej go nie zauważyłem!
– BERESHIT.RAB – odczytał Teogderyk. – Czegoś takiego tu nie powinno być!
– Bereshith Rabba, demon pożądania, wspominany w Talmudzie. Dobra nasza, znamy imię sukinkota!
– Zaraz zrobię z nim porządek – zawołał informatyk i nim zdołałem zareagować, naprowadził nań kursor.
Gdy stukał komendę „delete”, klawiatura trysnęła iskrami, głowica zaskrzypiała jak darta blacha, a wentylator bluznął czarnym dymem. Skoczyłem do głównego wyłącznika i odciąłem prąd. W powietrzu rozszedł się swąd palonego plastyku. Teogderyk gapił się w osłupieniu na smętne resztki komputera.
– Co to było, do cholery?! – wybuchnął.
– Siła nieczysta – objaśniłem. – Tego się nie da ot tak sobie skasować. Tu trzeba czego? innego.
– A czego?
– Egzorcyzmów.
Popatrzył na mnie wzrokiem człowieka, którego tak wykończono psychicznie, że gotów jest uwierzyć w każdą brednię.
– Czy umiesz napisać wirusa? – zapytałem.
– Oczywiście. Każdy w miarę zaawansowany informatyk to potrafi.
– Świetnie. Zadaniem naszego wirusa będzie podklejenie do każdego pliku tak w DOS-ie, jak i w BIOS-ie czy gdziekolwiek bądź pewnego, w sumie niedużego tekstu.
– Jakiego znowu tekstu?
– Weź ołówek i pisz: In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti, Amen. Ego te exorciso, spiritus immunde, Bereshith Rabba…
Nie mogłem się opędzić od myśli, że Patrycja coś szykuje, i to coś bardzo brzydkiego. Jej zniknięcie wyglądało nad wyraz podejrzanie, zwłaszcza że tak naprawdę nie uczyniłem nic, aby ją spłoszyć. I dlaczego wzięła ze sobą tego aniołka, słodką, małą Marię? Nie zauważyłem jej pośród uczestniczących w sabacie wiedźm, stąd wniosek, że nie została jeszcze dopuszczona. Czy miało się to stać teraz? A może chodziło o coś znacznie gorszego, wręcz potwornego? Podejrzenie, które mi w tym momencie przyszło na myśl, poderwało mnie do gwałtownego biegu. Szkoła była tuż obok, sprawdziłem, czy aby na pewno mam dyskietkę, którą dał mi przed chwilą Teogderyk. „Moim zdaniem zwariowaliśmy z kretesem” – oświadczył przy tym.
– Tak, masz rację, jesteśmy szaleńcami Bożymi – szepnąłem i pobiegłem jeszcze szybciej.
Drzwi do szkoły zastałem szeroko otwarte – oszklona buda ciecia była jasno oświetlona, w środku siedział pan Czesio dziwnie sztywny i nieruchomy, przypominający zatopionego w bursztynie chrabąszcza, usta miał szeroko otwarte do krzyku, a prawą rękę groźnie wzniesioną; jakby próbował kogoś zatrzymać. Przyjrzałem mu się uważnie – nie drgnął mu ani jeden mięsień, cała postać wyglądała niczym zagipsowana. Ani chybi Patrycja weszła już do środka.
Zdjąłem buty i tak jak poprzednio podkradłem się na palcach; w pracowni komputerowej migotało niebieskie światło. Oczywiście, siedziały tam obydwie.
Bereshith Rabba przemawiał do nich z ekranu owym osobliwym, starożytnym narzeczem. Maria i Patrycja, nagie i z rozpuszczonymi włosami, klęczały przed nim na rozłożonym czarnym aksamicie. Ekran pulsował, ukazując koźli pysk, wykrzywiany obleśnym uśmiechem. Patrycja jedną rękę opierała na ramieniu małej, jakby krzepiąc ją przed czymś, co miało się zdarzyć. Maria siedziała zupełnie sztywno, prawdopodobnie zahipnotyzowana – obróciła się na chwilę ku Patrycji i dostrzegłem jej puste, niewidzące oczy. Na pewno nie zdawała sobie sprawy, co się dzieje. Patrycja uśmiechnęła się do niej, ale jakoś dziwnie, z bolesnym grymasem. W jej oczach coś się zaszkliło – łzy? Płacząca czarownica? O tym wielebni ojcowie nic nie pisali.
Demon z ekranu zdawał się też to dostrzegać, ponieważ odezwał się znowu, tym razem głośniej i w tonie rozkazującym. Patrycja otarła ukradkiem łzy i delikatnie odwróciła głowę Marii z powrotem do ekranu – drugą ręką podniosła coś z podłogi, czego w pierwszej chwili nie zauważyłem. To był nóż, który wyglądał, jakby został wykonany z czarnego kamienia. Czegoś podobnego używali Aztekowie do rytualnych zabójstw. Wtedy zrozumiałem wszystko do końca.
Demon coś chyba wyczuł, ponieważ najwyraźniej postanowił zwijać interes, zabierając ze sobą Patrycję. A ponieważ nie zdążyła się skalać naprawdę wielką zbrodnią czy bluźnierstwem kwalifikującym do piekielnych rajów, zażądał od niej, aby złożyła mu w ofierze coś, co na tym świecie kochała najbardziej. Małą, podobną do bezgrzesznego cherubinka Marię. Zabijając ją, stanie się mu całkowicie podległa. Na zawsze przejdzie do jego świata.
Patrycja uniosła do góry nóż, który zalśnił matowo w bladoniebieskiej poświacie. Zbliżyła go do szyi Marii, drugą jednocześnie odgarniając jej włosy do tyłu. Potem pocałowała dziewczynę w policzek i dotknęła ostrzem noża jej szyi w miejscu, gdzie stykała się z obojczykiem. Koliste cięcie natychmiast otworzyłoby tętnicę.
Światło na ekranie intensywniało, demon się rozrastał, jego pysk spęczniał i po chwili miast twarzy ujrzałem jego ciemną i cuchnącą gardziel, złaknioną niewinnie przelanej krwi. Po zmartwiałej twarzy Patrycji poznałem, że nie wolno mi zwlekać. Runąłem jak burza na środek pracowni i chwyciłem za rękę z nożem. Czarownica wrzasnęła, jakby obdzierano ją ze skóry, i usiłowała się wyrwać. Nie puściłem jednak, tylko z jeszcze większą mocą ścisnąłem jej nadgarstek, odrywając nóż od szyi Marii. Mała, pchnięta przy tym, upadła pod ścianę.
Patrycja szarpnęła się i usiłowała uwolnić, uskakując gwałtownie do tyłu, ale byłem silniejszy – czułem, jak z dłoni czarownicy odpływa krew, słabła z każdą sekundą, sama o tym wiedziała. Toteż zmieniła taktykę – tym razem z całym impetem rzuciła się na mnie, ostrze kamiennego noża minęło moje gardło może o milimetry. Ale to wszystko, co mogła zrobić – wykręciłem dziewczynie do tyłu rękę i wyłuskałem nóż ze zdrętwiałych palców. Potem ją puściłem – odskoczyła do tyłu, gibka i sprężysta jak kotka.
Syknęła na mnie wściekle. Jej mistrz, Bereshith Rabba, też nie był zachwycony moją osobą. Koźli pysk na ekranie falował w ostrym, ledwie dającym się uchwycić rytmie. Szczeknął coś szybko, a potem zniknął. Ekran znowu płonął zwykłym jednostajnym, bladoniebieskim światłem. Patrycja patrzyła na mnie zwężonymi źrenicami, w których błyszczała zimna nienawiść.
– Czego chcesz? – wyskrzeczała. – Puść mnie, a dostaniesz wszystko, mój pan potrafi być hojny.
Uśmiechnąłem się ze zrozumieniem – zawsze na początku próbują przekupstwa. Dopiero potem przechodzą do gróźb.
– Chcę ocalić twą nieśmiertelną duszę – oświadczyłem.
Prychnęła z pogardą, a zaraz potem zachichotała przenikliwie. Podeszła do mnie bardzo blisko i zajrzała w oczy z wyrazem twarzy najniewinniejszej na świecie istoty.
– Dlaczego mnie dręczysz i prześladujesz? – zapytała cicho. – Cóżem ci zawiniła?
– Mnie nic – odparłem, odsuwając się od dziewczyny. – Najbardziej zawiniłaś względem siebie.
Jej twarz znowu się zmieniła, zastygając w wyrazie bezbrzeżnej pogardy.
– A cóż ty o mnie wiesz, przeklęty klecho?
– Tyle, ile trzeba. Oddałaś swe ciało i duszę demonowi pożądliwości, który wiódł cię na pokuszenie.
Znowu zmiana – tym razem uśmiechała się do mnie słodko i uwodzicielsko zarazem.
– A wiesz może, mój inkwizytorze, dlaczegom to zrobiła?
Prawdę mówiąc, nad tym się jeszcze nie zastanawiałem. Sprenger i Kraemer twierdzili, iż skłonność do obcowania z szatanem leży głęboko zakodowana w kobiecej naturze, ale w to nie bardzo wierzyłem. W końcu byli paczką stetryczałych mizoginów.
– Przez ciebie, mój świątobliwy – ciągnęła. – To ty mnie pchnąłeś w ramiona Bereshitha Rabby.
Gdyby powiedziała, że winni są papież czy wszyscy święci, mniej byłbym zaskoczony.
– Przeze mnie? – powtórzyłem, nie wierząc własnym uszom.
Przytaknęła, teraz wyglądała na rozżaloną dziewczynkę, którą niesłusznie postawiono do kąta.
– Nic nie rozumiem – powiedziałem. – Możesz to objaśnić?
– Bardzo proszę – znowu stała się wcieleniem pogardy i irytacji. – To przez to, że nigdy na nic nie zwracasz uwagi, że płyniesz nad nami niczym okręt widmo ku wyspom szczęśliwym, zapatrzony przed siebie i pełen dumy z własnej doskonałości. Nikt i nic go nie obchodzi, przecina każdą falę, nie oglądając się wstecz… Tak i ty mnie minąłeś… – zrobiła minę, jakby chciała się zaraz rozpłakać.
Słuchałem osłupiały, a sens jej słów docierał do mnie stopniowo, kropla po kropli. Tak jest, pedagodzy, kochajcie swoich uczniów, albowiem będzie źle. Zaprawdę powiadam wam, iż odepchnięci czy niezauważeni poważą się na rzeczy straszne, nawet i duszę diabłu sprzedadzą, aby wam dopiec. Multum cordis, magistri!
– Nonsens – parsknąłem. – Nie mam sobie nic do zarzucenia. Nie uczyniłem nic, czego musiałbym się wstydzić.
Patrzyła na mnie poważnie, bez uśmiechu, wzrokiem zamglonym, smutnym i pełnym rezygnacji.
– To prawda – odparła. – I to jest w tym wszystkim najgorsze.
Obróciła się ku monitorowi. Światło potężniało i pulsowało coraz intensywniej, miałem wrażenie, że to nie ekran komputera, tylko gardziel wulkanu, w głębi zgrzytnęło coś głośno i owionął mnie przenikliwy chłód.
– Mój pan wzywa mnie – powiedziała cicho Patrycja.
– Żegnaj i bądź przeklęty! – spojrzała jeszcze z nostalgią na wciąż nieprzytomną Marię i zrobiła krok w stronę monitora.
– Czekaj, ja… – usiłowałem ją pochwycić, ale dziewczyna rzuciła się gwałtownie w kierunku źródła blasku, przypominającego ogromną patelnię z płynną materią słoneczną. Magma pochłonęła ją w ułamku sekundy i moje ręce zacisnęły się na powietrzu. Patrycja nieodwołalnie przeszła na tamtą stronę.
Zamknąłem oczy, nie mogąc znieść oślepiającego światła. Czy miała rację? Czy naprawdę przeze mnie dotarł do niej Bereshith Rabba? Naprawdę była to moja wina? Czy można grzeszyć bezgrzesznością?
Właśnie, bezgrzeszność – czy w oczach innych nie wyglądała ona na pustą wyniosłość i pychę? Czyż ma wzgarda dla występku nie stała się li tylko pogardą dla pogardy? Może gardziłem innymi, aby uwznioślić siebie, zacząłem być pyszny pychą mej świętości? Nie wiedziałem tego, ale jeśli Patrycja mówiła prawdę, to być może największego grzesznika powinienem poszukać w sobie: Święty Paweł powiada, że można mieć wszelką wiedzę i mądrość, ale bez miłości jest się niczym. Czy o to jej chodziło? O miłość? O nic więcej?
Ta prawda spadła na mnie jak piorun – Patrycja miała rację, będę przeklęty na wieki.
Rozległ się cienki, przenikliwy skrzyp i światło zaczęło gwałtownie przygasać. Demon zamykał przejście.
Zawsze się zastanawiałem, jak może wyglądać rzeczywistość po tamtej stronie… Płynąłem przez roziskrzoną czerń, sprawiającą wrażenie rozdętej w nieskończoność otchłani. Nie była ona całkowicie pusta – gdzieś, daleko przede mną, na granicy postrzegania, widniały jakieś struktury, chyba uporządkowane geometrycznie, ale równie dobrze mogły być niekształtne jak chmury. Uniosłem do góry rękę i obejrzałem ją – zachowała swój rozmiar i kolor, choć na tle czerni fosforyzowała niepokojąco. Nie czułem też jej ciężaru, choć mogłem swobodnie poruszać palcami i całą dłonią. Przede mną coś błysnęło – zobaczyłem równy sznur rozmazanych, puchatych światełek, pędziły na spotkanie niczym ekspresowy pociąg albo seria świetlna z karabinu maszynowego. Ominęły mnie z przeciągłym gwizdem i poleciały dalej. Czyżby tak wyglądało przesyłanie danych? – zaświtało mi w głowie.
Powoli opadałem ku jednej ze struktur – z tej odległej wysokości kojarzyła mi się z okrągłym spodkiem do freesbee, który ktoś ot tak sobie rzucił w przestrzeń.
Obiekt ogromniał w oczach, zajmując coraz więcej miejsca. Widziałem już, że ma niejednorodną, falistą, strukturę, bajecznie przy tym kolorową. Powierzchnia dysku pyszniła się złotymi górami, jaskrawozielonymi dolinami, intensywnym błękitem rzek. Wszystko to wyglądało jak ulepione przez hollywoodzkich scenografów – tak mniej więcej wyobrażano tam sobie raj.
Opadałem dalej, coraz niżej i niżej, ku jednej z dolin – jej środkiem płynął strumień, po obu stronach obrośnięty gęstymi, kłębiastymi krzakami róż – dziwnych róż, o kwiatach podobnych do siebie jak dwie krople wody, wręcz wytrzaskanych z jednej sztancy. Ale czegóż w końcu żądać od virtual reality: zawsze to świństwo pozostanie tylko nieudolnym małpowaniem natury.
– Tak myślisz? – zagrzmiało gdzieś nade mną.
Oczywiście, Bereshith Rabba był tu także, leciał obok, w całej swej koźlej krasie, wymachując chwostem na prawo i lewo. Tym razem gadał w narzeczu całkowicie dla mnie zrozumiałym.
– Naprawdę nie sądzisz, że gdyby połączyć talent ziemskich informatyków z piekielnym natchnieniem, nie stworzyłoby się czegoś równie doskonałego jak… – tu najwyraźniej imię Pana nie chciało mu przejść przez plugawy pysk. – Nie myślisz, że tego nam było trzeba zawsze, sojuszu? Czyż razem wy – ludzie i my – upadłe anioły nie moglibyśmy dojść do rzeczy naprawdę pięknych i wspaniałych?
– Taki kit możesz wtykać zdurniałym od gier komputerowych małolatom – warknąłem. – Nie tego od ciebie chcę. Oddaj mi Patrycję!
– Patrycję? – zaskowyczał i pomachał gwałtownie chwostem. – Proszę bardzo!
Zbliżaliśmy się do małej kotliny, zagubionej pośród kęp wirtualnych róż. Krążyła tam Patrycja, zataczając regularne koła i rwąc gorączkowo czerwone pąki, które z chwilą, gdy zostały zerwane, rozpadały się na fragmenty, poszczególne linie, kolory, rozsypując w końcu w tysiące drobin, niknących w świetlistym przestworze niczym woda wsiąkająca w piasek. Dziewczyna rwała coraz to nowe kwiaty, ale każdy po chwili rozpadał się, tak jakby tracił integrującą go wirtualną moc. Na twarzy ogrodniczki malowała się rozpacz; krążyła coraz szybciej i szybciej, zupełnie nie zauważając, że ogołocone z kwiatów łodygi w oka mgnieniu obrastały nowymi pąkami. A więc taką wyznaczył jej karę – zaraz, czy jej ulubioną lekturą nie był przypadkiem „Mały książę”?
– Zgadza się – powiedział Bereshith Rabba. – Ale mylisz się, sądząc, że to kara. To raczej niewinna zabawa, takie przedwstępne igraszki. Nie jesteśmy przecież w Piekle, to tylko przedsionek do jego pierwszego kręgu. Całkiem przyjemny, nie sądzisz?
– Chcę z nią mówić – powiedziałem.
– Ależ proszę bardzo, wasza wielebność – czart wzruszył ramionami i opadliśmy pośrodku polanki. – Ile sobie życzysz. Ale właściwie po co?
– Bo jestem belfrem, kusicielu, i należy jej się ode mnie ostatnia lekcja.
Zbliżyłem się do Patrycji – nie zwracając na mnie uwagi, nadal rwała róże, obserwując z rozpaczą, jak się natychmiast rozpadają na podstawowe graficzne i kolorystyczne komponenty.
– To wszystko jest mistrzowskim oszustwem – zwróciłem się do niej. – Szatan nigdy nie tworzy niczego naprawdę, cokolwiek z siebie wypluje, choćby nie wiem jak wspaniałego, w istocie jest omamem, maską, malunkiem na wietrze. Przestrzeń wirtualna stworzona została jakby dla niego; tu wszystko jest nieprawdziwą, poliniowaną i pokolorowaną pustką. W prawdziwym Piekle nie będzie nawet i tego.
Jeśli mnie słyszała i rozumiała, nie dawała tego po sobie poznać. Cały czas krążyła w kółko i zrywała róże, niczym widmowa żniwiarka.
Obejrzałem się na Bereshitha Rabbę – demon przyglądał mi się z politowaniem, a jego koźle oblicze wyrażało obłudną żałość i współczucie.
– Sam widzisz, nic nie można dla niej zrobić. Poza tym sądzę, że jej się tu podoba.
Szedłem krok w krok za Patrycją – pod nogi sypał mi się niknący pył z dezintegrujących się kwiatów. Nie mogłem się teraz poddać. Kto wie, może żyłem dla tej jednej, jedynej w życiu chwili?
– Miałaś rację – szepnąłem nad jej pochylonym karkiem, gdy zrywała kolejny pąk. – To ja pchnąłem cię w ramiona demona pożądliwości, to ja w pysze swojej chciałem góry przenosić i posiąść wszystkie mądrości świata… a stałem się miedzią brzęczącą i brzmiącym cymbałem. Tak, Patrycjo, jestem niczym.
Dziewczyna zatrzymała się, upuściła właśnie zerwany kwiat i obróciła na mnie niewidzące oczy. Coś w ich udręczonej głębi zaczęło migotać, blady i daleki promyczek życia na tle szklistego błękitu.
– Daj mi rękę i pójdź za mną, a wyprowadzę cię stąd – mówiłem dalej, obserwując z radością, jak przez sztywne ciało dziewczyny przechodzą pierwsze ożywcze dreszcze. W tym momencie wkroczył Bereshith Rabba.
– Hola, mospanie! – ryknął. – Ona należy już do mnie!
Roześmiałem mu się w ten jego wredny czarci pysk.
– Nic do ciebie nie należy, psi synu, to Pan jest od dawania i odbierania.
Bereshith Rabba zawył tak przenikliwie i rozdzierająco, że wszystkie róże, otaczające polankę ścisłym kręgiem, zdezintegrowały się równocześnie i rozpłynęły w szkarłatną chmurę, którą porwał w górę nagle wzbudzony wiatr. Czart wył dalej, a przestrzeń, od tego wycia zapewne, wpadła w gwałtowny, niszczycielski rezonans – złote góry rozpadały się w drzazgi, a błękitne potoki parowały, zamieniając w czarne, bezdenne szczeliny. Coś trzeba było natychmiast zrobić – bezwiednie wymacałem w kieszeni otrzymaną od Teogderyka dyskietkę z egzorcystycznym wirusem. Wyjąłem ją.
– Naści, piesku, kiełbasy – powiedziałem, rzucając mu z rozmachem dyskietkę wprost do rozwartej japy. Czart drgnął, spojrzał na mnie dziko i zamilkł. Przełknął głośno, w jego trzewiach coś się zagotowało, zaburczało i… po prostu zniknął. Rozpłynął się w powietrzu tak jak pseudoróże Patrycji, zostawiając po sobie stos brunatnych kłaków. Te rozwiewały się błyskawicznie, miotane wirtualnym wiatrem.
Wyciągnąłem ku dziewczynie rękę.
– Zamknij oczy, idź za mną i powtarzaj:
– I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją…
– …majętność moją…
– a ciało wystawił na spalenie…
– …wystawiła na spalenie…
– a miłości bym nie miał…
– a miłości bym nie miała…
– nic bym nie zyskał.
– nic bym nie zyskała. Panie profesorze?
– Hm?
– Jest pan wspaniały.
– Wiem o tym.
Niezależnie od liczby występujących aktualnie diabłów, czarownic, belfrów czy inkwizytorów, świat jest pełen ludzi mniej lub bardziej grzesznych – a skromność nigdy nie należała do mych cnót kardynalnych.
© Jacek Inglot
Wrocław, marzec–kwiecień 1993
Opowiadanie zostało opublikowane w: „Nowa Fantastyka” 1993, nr 7.
Więcej utworów Jacka Inglota znajduje się w naszej czytelni. Zachęcamy do zapoznania się z twórczością autora.
Opowiadania opublikowane zostały dzięki programowi Tarcza dla literatów.