Nowy Napis Co Tydzień #120 / Poza modą i czasem
Dom profesorostwa Wodnickich mieści się w jednej z kamienic, które Niemcy zbudowali w czasach, gdy zamierzali uczynić z Krakowa eine alte deutsche Stadt. Mieszkań na strychach nie przewidzieli – dopiero po wojnie postawili je własnymi rękami młodzi absolwenci Akademii Sztuk Pięknych, starający się znaleźć jakąś życiową przystań. Wśród nich było młode małżeństwo: Maria, rzeźbiarka specjalizująca się w ceramice, której urodę docenić miał „kultowy” fotograf portrecista Wojciech Plewiński, oraz Adam, świeżo upieczony asystent na artystycznej uczelni, jeszcze niedawno żołnierz Szarych Szeregów o pseudonimie „Grani”, który pod Wawel dotarł z Janowa Lubelskiego, szczególnie mocno doświadczonego w czasie II wojny światowej (już podczas trzydniowego bombardowania we wrześniu 1939 roku zniknęło 85 procent miasta).
Tak powstała swoista kolonia – dowód odradzającego się mimo wszystko powojennego życia. Naprzeciw Wodnickich zamieszkała rodzina Andrzeja Pawłowskiego, innowacyjnego artysty, autora między innymi przejmującego w swej prostocie cyklu fotograficznego Genesis. Pawłowski zapisał się w dziejach ASP przede wszystkim jako charyzmatyczny założyciel Wydziału Form wprowadzającego uczelnię w zupełnie nowe rejony: projektowania przemysłowego. Jego bliskim współpracownikiem, a później następcą przez długie lata był właśnie Adam Wodnicki – jako kierownik Katedry Podstaw Projektowania, dziekan Wydziału Form Przemysłowych, prorektor, a wreszcie przewodniczący Konwentu Seniorów ASP.
Jego niegdysiejsi studenci, wśród których mam kilku znajomych, mówią, że był człowiekiem świetnie zorganizowanym, konsekwentnym, obdarzonym zmysłem analitycznym, może nawet surowym. Ktoś, kto tak jak ja poznał go w zupełnie innych, prywatnych okolicznościach, odnosił początkowo zupełnie inne wrażenie. Wydawało się, że wchodząc w jego świat, odbijamy się od rzeczywistości, zatapiamy w morzu nieograniczonej niczym wyobraźni, erudycji, wrażliwości na formę i słowo. Tak jakby konieczności i przeszkody nie istniały. Jakby praktyczność nie obowiązywała. To był świat niemożliwy. A jednak istniał.
Na strych profesorostwa zaprowadził mnie po raz pierwszy Wojtek Ornat, który właśnie wtedy – wraz ze swoją żoną Małgosią – zaczynał realizować marzenie życia. A było nim wydawnictwo, które nie służyłoby komercji i zyskowi, ale budowało środowisko rozkochane w kulturze wysokiej, bezkompromisowo niezależne od aktualnych mód, trendów, a nawet potrzeb „klientów”. Spiritus movens tego zamierzenia, jak okazało się już wkrótce, stał się właśnie Adam. Mistrz i przyjaciel nie tylko dla Wojtka i Małgosi.
Żeby znaleźć się w jego domu, trzeba było pokonać bardzo strome, nieprzyjemne schody oraz coś na kształt placu budowy (profesorostwo zaadaptowało jedynie niewielką część strychu). Kiedy przeszło się już przez wszystkie przeszkody, drzwi otwierał człowiek o twarzy wprost z rzymskiej monety. Dostojna postura, siwe, lekko falujące włosy, wydłużony nos z lekkim garbem. Spojrzenie łagodne, ale niepozbawione cienia. Do tego charakterystyczny, czarny golf. Za nim stawała drobna kobieta o pociągłej, klasycznej twarzy – piękna pięknem niezależnym od czasu. I trudno było oprzeć się wrażeniu, że oto jesteśmy na starożytnym Kapitolu, stojąc przed wcieleniem Marka Aureliusza i Westą, bez której nie ma żadnego domowego ogniska. Ani żadnego poważnego pisarza. Bez Marii nie byłoby Adama. Tak jak nie byłoby Tołstoja bez Zofii, Kasprowicza bez Marusi, Iwaszkiewicza bez Anny, Mandelsztama bez Nadieżdy…
Kolacje, rozpoczynające się od „zawałówki”, wytrawnego trunku o lekkim, porzeczkowym smaku, i ciągnące się aż do finałowego koniaku, odbywały się przy długim, prostym stole, któremu patronowała spod ściany figura Matki Boskiej na tle barwnego kilimu. Przed laty gospodarze uratowali ją z pożogi, gdy w jakiejś świętokrzyskiej wsi miejscowy proboszcz postanowił zrobić porządek na strychu. W czasie Wielkanocy figurze towarzyszyły palmy komponowane przez Marię i pisanki o najmniej spodziewanych ornamentach. W Boże Narodzenie Madonna bez sprzeciwu opuszczała swoje miejsce, by mogła pojawić się choinka – przy czym nie wiadomo, czy to do końca adekwatna nazwa: chodziło przecież o kilkumetrową konstrukcję zajmującą całą ścianę, na którą składało się mnóstwo świeżych gałęzi jodły i setki ozdób, często o bardzo starym rodowodzie, co roku dobieranych wedle innego klucza: czasem dominowało złoto i gotyckie piony, czasem wszystkimi kolorami fantazyjnie mienił się sarmacki barok, czasem było romantycznie czy wręcz sentymentalnie.
Gigantyczna praca nad tą „instalacją” trwała cały przedświąteczny tydzień i była absolutnym królestwem Marii (jak ta filigranowa kobieta radziła sobie z jej skalą?). Adam spędzał ten czas, krążąc między Akademią, bibliotekami i Klezmer Hois na Kazimierzu, gdzie znalazła siedzibę Austeria, wydawnictwo Wojtka i Gosi. Potem pod tą niesamowitą choinką odbywały się kameralne, świąteczne spotkania. Pojawiali się na nich naukowcy, tłumacze z najdziwniejszych języków, młodzi poeci, wybitni reżyserzy i malarze, dyplomaci, zwykli flanerzy… Być może właśnie podczas tych wieczorów narodził się pomysł cotygodniowych spotkań przy winie i armaniaku w siedzibie Austerii; z czasem zaczęło się na nich pojawiać coraz więcej osób
Najczęstszym tematem rozmów była Francja rozumiana tak, jak polska inteligencja rozumiała ją jeszcze w latach 60. XX wieku: jako kwintesencja cywilizacji europejskiej. Adam bywał tam tak często i tak intensywnie, że widział i wyczuwał więcej niż niejeden publicysta „La Nouvelle Revue Française”, „Tel Quel” czy „L’Infini” – prestiżowych periodyków literackich nad Sekwaną. Adam miał przy tym szczęście do niezwykłych spotkań. Odwiedzał Yvesa Bonnefoya, poetę i eseistę, który odważył się stawić czoło André Bretonowi, „papieżowi surrealistów”. Zetknął się z Rolandem Toporem, którego bardziej chyba polubił jako człowieka niż artystę. Na ulicach Arles spotykał regularnie Jeanne Calment, kobietę, która pamiętała van Gogha z czasów, gdy w sklepie jej wuja kupował materiały malarskie. Na mnie największe wrażenie zrobiła jednak opowieść o spotkaniu, do którego doszło w jakimś paryskim mieszkaniu, gdzie przy winie i papierosach bawili się dość przypadkowi ludzie: Adam spędził cały wieczór rozmawiając z nieznajomym mężczyzną o pociągłej, intrygującej twarzy: połączyła ich jakaś wspólna, środkowoeuropejska melancholia. Nie zapytał o nazwisko, nie wypadało. Dopiero potem okazało się, że owym nieznajomym był Paul Celan…
Te spotkania były tłem dla pracy translatorskiej profesora. Zaczął od twórczości Saint-Johna Perse’a, urodzonego na Gwadelupie francuskiego poety i wybitnego dyplomaty (rząd Vichy pozbawił go obywatelstwa). Na język polski przekładali ją wcześniej Mieczysław Jastrun, Jan Prokop, Marian Ośmiałowski i Zbigniew Bieńkowski, ale jej recepcja ograniczyła się do niewielkiego grona znawców – i to mimo Nagrody Nobla, którą Francuz otrzymał w 1961 roku. Adam stanął przed trudnym zadaniem, Saint-John Perse był bowiem poetą, o którym T.S. Eliot napisał, że „nie ma on w literaturze ani przodków, ani pokrewieństw; największą trudnością jego poezji jest to, że tłumaczy się jedynie przez siebie samą”
Sam Wodnicki tłumaczył zaś:
Język Saint-Johna Perse’a jest językiem jedynym w swoim rodzaju. Uznając zwykłe środki poetyckiej ekspresji za niewystarczające, Saint-John Perse tworzy nowy język, w którym słowa, wyprowadzane ze swych pierwotnych, etymologicznych korzeni, używane są często nie tyle ze względu na ich znaczenia, ile przede wszystkim na zdolność tworzenia ech, wzbudzania alikwotów, często nawet z uwagi na sam kształt graficznego zapisu. Budowane z nich zdania układają się w muzyczne kadencje, tworzą harmoniczne spiętrzenia, pulsują rytmem tańca, marszem wojowników, świecą magnetycznym lśnieniem zaklęcia lub kłębią się w wirze słów-obrazów wędrujących przez strofy poematu jak miraże po obrzeżach pustyni.
Adam, jako artysta plastyk i niedoszły muzyk (z uprawiania tej sztuki wycofał się ze względu na… ponadprzeciętną nieśmiałość), wyczuwał to bezbłędnie. Przełożył na polski Poematy epickie 1924–1973, które ukazały się nakładem Oficyny Literackiej w 1992 roku. W Austerii opublikował Anabazę, Wygnanie i Suszę.
Z Yves’em Bonnefoyem Adam korespondował. Ten Francuz, którego twórczość – nie tylko poetycka – skupiała się na ułomnych związkach między słowem a obrazem, który – niczym Dosso Dossi na obrazie Jupiter. Merkury i Cnota z Wawelu – uznawał prymat malarstwa nad literaturą, musiał zainteresować wykładowcę krakowskiej Akademii. Jego przekład Poezji zebranych 1945–1995 ukazał się w Wydawnictwie A+D w 1996 roku. A czy udało mu się oddać „przestrzenność” poezji Bonnefoya? Za argument niech posłuży poniższy fragment:
Wieczór.
Ptaki się swarzą, nie wiadomo jakie,
Ptaki się biją,
światło.
Dłoń, która się poruszyła przy samotnym boku.
Jesteśmy nieruchomi od dawna.
Mówimy szeptem.
A czas świeci koło nas jak barwne kałuże.
Teraz, gdy nie żyje już ani poeta, ani jego tłumacz, słowa te brzmią jakoś szczególnie. Żałuję, że profesor nie udostępnił polskiemu czytelnikowi prozy Bonnefoya, balansującej między esejem, traktatem filozoficznym i dysertacją naukową – choćby tej, którą ten wybitny erudyta poświęcił francuskim katedrom.
Adam nie tłumaczył wyłącznie poezji. Interesowała go powieść, dramat, a przede wszystkim to, co wymykało się gatunkowym systematykom. I tak Juliena Gracqa nieodmiennie nazywał „wielkim panem literatury francuskiej”. Postawa wielkiego samotnika mieszkającego z dala od Paryża, który nie pozwalał wydawać swoich książek w wydaniach kieszonkowych, unikał wywiadów i konsekwentnie odmawiał przyjmowania wszelkich nagród – z Goncourtami na czele – bardzo go fascynowała. Widział w niej wyraz absolutnej wolności twórczej. Łączyło ich coś jeszcze: ogromna dbałość o książkę jako przedmiot. W wydawnictwie Austeria Adam miał duży wpływ na kształt każdej pozycji. I był w tym niezwykle skrupulatny.
A jeśli chodzi o samego Gracqa, spośród wszystkich jego mrocznych, tajemniczych, rozgrywających się jakby poza czasem i przestrzenią opowieści szczególnie aktualne wydają się Brzegi Syrtrów, szukające odpowiedzi na pytanie o los, który zmusza człowieka do uczestnictwa w zagładzie tego, co kocha, a także o granice jego sprawczości… I mimo że rzecz rozgrywa się poza historią, jest ona w tej książce niezwykle wyczuwalna. Na myśl przychodzi nie tylko upadający Rzym, dogorywające Bizancjum czy dożywająca swoich dni Republika Wenecka, ale świat, w którym żyjemy. Tu i teraz.
To nie wszystko: byli jeszcze Amadou Lamine Sall, Patrick Roegiers, Hippolyte Jean Giraudoux, wreszcie Simone Weil i jej Wenecja ocalona – notatki do tragedii, której pisanie przerwała śmierć autorki. Ale, jak mi się wydaje, największy bój – nie tylko translatorski, ale także intelektualny i duchowy – stoczył profesor z twórczością Edmonda Jabèsa. Z jednej strony jego poezja, zebrana w wielotomowe cykle, współbrzmiała z wrażliwością Adama – miała charakter totalny. Jak tłumaczył bowiem sam Jabès:
Marzyłem o dziele, które nie mieściłoby się w żadnym gatunku, nie należałoby do żadnego rodzaju, ale które zawierałoby w sobie je wszystkie; o dziele, które nie poddawałoby się żadnemu określeniu, ale które definiowałoby się właśnie poprzez brak jakiejkolwiek definicji; dziele, które nie odpowiadałoby żadnej nazwie, ale przyznawałoby się do wszystkich; dziele niebędącym po żadnej stronie, na żadnym brzegu; dziele ziemi na niebie i nieba na ziemi; dziele, które byłoby punktem, gdzie zbiegają się wszystkie, rozproszone w przestrzeni, słowa, których samotności i niepokoju nikt nie podejrzewa; o miejscu poza-miejscem, miejscu obsesji Boga, niezaspokojonym pragnieniu intensywnego pragnienia; wreszcie, o Księdze, która objawiałaby się tylko we fragmentach, z których każdy byłby początkiem Księgi.
To mogłoby stanowić credo Adama. Tyle tylko, że profesor, marząc o takiej literaturze, wiedział, że jest ona niemożliwa. Wskazywał elementy genialne dzieła tego kairskiego Żyda piszącego we Francji, ale także takie, które uznawał za miałkie, a nawet pretensjonalne. Miał jednak poczucie – tak sądzę – że Jabès stworzył jakiś rodzaj liturgii, kultu Słowa jako nośnika Tajemnicy. I to było dla niego najważniejsze.
Chyba właśnie wtedy, kiedy Adam pracował nad tłumaczeniem kolejnych tomów poezji Jabèsa, zorientowałam się, że jest coś ważniejszego dla niego niż Francja, a tym czymś jest Prowansja, byt zupełnie odmienny od Paryża. Pomału zaczął powstawać Tryptyk oksytański, na który złożyć się miały Notatki z Prowansji, Obrazki z krainy d’Oc i Arelate. Obrazki z niemiejsca. Dlaczego Prowansja? Przecież nie tylko dlatego, że profesor w latach 1997–1999 prowadził wykłady gościnne w Wyższej Szkole Sztuk Pięknych w Tuluzie i warsztaty w Międzynarodowym Kolegium Tłumaczy Literatury Pięknej w Arles. Nawet nie dlatego, że niemal do końca życia co roku spędzał tam kilka miesięcy, stając się niemal jego współobywatelem.
Mam wrażenie, że odnalazł tam własną wizję świata, której rdzeniem było wyprowadzenie historii poza czas, jakiś rodzaj „wiecznotrwania”. W Obrazkach z krainy d’Oc Adam wspomina moment, kiedy w mułach Rodanu archeolodzy odnaleźli starożytne popiersie Juliusza Cezara. Zbiegli się wszyscy mieszkańcy – on także. Nie tylko z ciekawości: chcieli przywitać kogoś, kto jest „ich”. Znajomy z baru zwrócił nawet uwagę, że rzeźbiarski portret Rzymianina jako żywo przypomina arleańskiego burmistrza…
Jak się zdaje, Adam po raz pierwszy owo wyjście poza czas wyczuł, zwiedzając cmentarz na skraju Puszczy Świętokrzyskiej:
Wyryty napis mówił, że spoczywa tu Izabela Z., córka pułkownika gwardii napoleońskiej, zmarła w listopadzie 1936 roku. Patrzyłem z niedowierzaniem. A więc jako dziecko mogłem był znać osobę, której ojciec znał Napoleona? Mogłem słuchać jej opowieści, wejść – choćby na chwilę – w inny czas.
I dalej:
Ślady, ślady, ślady… Krzyżują się, nakładają, bliskie, dalekie, widoczne i nie – na dziejowych szlakach, rozstajach, pielgrzymich ścieżkach – rozpoznajemy je, gdziekolwiek odcisnęła je stopa, gdziekolwiek na morzu dostrzeżemy spieniony szlak ciągnący się za płynącą do Itaki galerą – możemy powiedzieć. Hic est locus patriae – jesteśmy u siebie. I kiedy po raz kolejny wraca pytanie, dlaczego Prowansja, odpowiedź wydaje się oczywista. No tak, właśnie dlatego
Nie chodzi jednak wyłącznie o poczucie bezpieczeństwa i pewność siebie, które wynikają z osadzenia w szeregu pokoleń i z obecności materialnych znaków – takich jak Les Alyscamps, rzymska nekropolia w Arles, ukryta w topolowej alei, prowadzącej do romańskiej kaplicy, miejsce, które malowali Vincent van Gogh i Paul Gauguin, gdzie dziś podczas Triduum Paschalnego spotykają się coraz mniej liczni chrześcijanie. Nie chodzi też o „mechaniczną” pamięć o tradycji i przodkach.
Rzecz w tym, że w prowansalskich – w gruncie rzeczy onirycznych, choć niezwykle erudycyjnych – książkach Adama Wodnickiego czasy nakładają się na siebie. Wysłany do Arles przez św. Piotra biskup Trofim i Picasso, van Gogh i Antoine de Saint-Exupéry zdają się współistnieć, wchodzić ze sobą w bezpośrednią rozmowę… To, co wyobrażone, jest tak samo rzeczywiste jak materialne, dotykalne. Trochę jak w wymagających poetyckiej wyobraźni teoriach wysnuwanych przez współczesnych fizyków.
Tryptyk prowansalski znalazł sporą popularność, wielu czytelników zadziwiając być może tym, że zetknęli się z czymś więcej niż pretensjonalnym romansem czy bedekerem. Tymczasem jego autor – bezkompromisowo – szedł dalej. Jak zauważył Adam Zagajewski:
Adam Wodnicki nie ogląda się na to „jak się dzisiaj pisze”. Nie wstydzi się swojej erudycji. Wie, że pisarze są żywą pamięcią kultury, że kieruje nimi czujna obserwacja tego, co jest, ale także obecność dawnych mitów.
Kolejnymi książkami, które mimo niewielkiej, acz wyrafinowanej formy trudno byłoby nazwać „książeczkami”, stawiał odbiorcy coraz wyższe wymagania. Teksty zawarte w Tezeuszu, Szuadit, Duende, aż po Contrapunctus, ostatnie dzieło profesora, stawały się medytacjami budowanymi wokół pojedynczych słów, gdzie ważne jest zarówno samo ich brzmienie, jak i najbardziej archaiczne pokłady znaczeń. Te medytacje prowadzą do odkrycia znaczenia rytuałów. Czytamy w Duende:
No właśnie, słowo… wszystkie magie rodzą się ze słowa. Zbudowałem rzeczywistość- -nierzeczywistość ze słów, aby pozwolić jej zawładnąć sobą, popaść w niewolę, stać się – z wyboru – niewolnikiem własnych wyobrażeń. Ale przecież w stan uzależnienia nie popada się od razu. To długi proces – cały łańcuch stanów pośrednich. Najczęściej rozpoczyna się wtedy, kiedy usiłuje się przenieść słowa-doznania, słowa-emocje, słowa-obrazy w obszar sacrum
Tak jest ze słowem „szuadit” oznaczającym język, którym posługiwali się prowansalscy Żydzi od XI wieku aż do połowy lat 70. XX wieku. Dziś to język całkowicie wymarły. Co ma to wspólnego z transcendencją?
Słowa, słowa, słowa… Nasi sprzymierzeńcy, świadkowie, sędziowie; żyjemy z nimi, obok nich, widzimy, jak się rodzą, jak żyją, jak umierają. Jedne, choć czas ich minął, opierają się, walczą o przetrwanie, inne odchodzą cicho, niezauważenie. Ileż słów odprowadziliśmy na zawsze, ile pogrzebaliśmy na cmentarzyskach pamięci. Słów, które umarły, nie da się przywrócić do życia, można je tylko opłakiwać. Ale cudem i tajemnicą jest to, że w ich miejsce rodzą się nowe. Prawdziwym dramatem jest śmierć języka, bo razem z nim w otchłań niepamięci zapada część naszej tożsamości, naszej historii, nas samych. Płacząc nad taką śmiercią, opłakujemy własne przemijanie.
Ostatnia książka Adama, Contrapunctus, to właściwie pożegnanie. Z Arles. Ze starymi bogami, którzy „jeden po drugim wracają na wieloimienny Olimp, w swój boski byt, który sceptycy nazywają niebytem”. Z samym sobą: „A ty człowiecze nie łap ich za rękę, nie próbuj zatrzymać, ciesz się, że jesteś śmiertelny”. Z tymi, dla których pisał. To pożegnanie jest wstrząsające samoświadomością autora. Adam bardzo długo, ciężko – i godnie – chorował. Wspierała go żona i najwierniejsi, zdeterminowani walczyć do końca przyjaciele, Gosia i Wojtek Ornatowie. Umierał w czasie pierwszej fali pandemii – do końca troszczył się o Austerię i ludzi z nią związanych. Wiedział, że nadchodzą ciężkie czasy, które trudno będzie przetrwać zarówno ludziom, jak i ich dziełom – a stworzenie wydawnictwa nienastawionego wyłącznie na zysk to właśnie dzieło, a nie produkt. Ta empatia, zachowana nawet wtedy, gdy ma się świadomość własnego odchodzenia, w przypadku profesora w ogóle mnie nie zdziwiła – sama wielokrotnie jej doświadczałam (pamiętam jego krótkie, mocne: „Rozumiem”, gdy rozmawiałam z nim po śmierci mojego taty).
Jednak odszedł nie tylko artysta, intelektualista ceniący smaki życia, mistrz, wreszcie, tak po prostu: bliska osoba. Po śmierci Adama Wodnickiego, który odszedł w szczególnym, rzec by można: „apokaliptycznym” czasie, trudno oprzeć się wrażeniu, że wraz z nim na zawsze załamał się świat który budował swoją siłę od czasów Iliady, Sokratesa, Biblii, Kabały, trubadurów, Szekspira… To budzi odczuwalną fizycznie grozę… No, chyba że spotkamy się – już po pandemii – na którejś uliczce w Arles. I pójdziemy wraz z Juliuszem Cezarem na kieliszek crème de cassis.
Tekst został opublikowany w 10. numerze kwartalnika „Nowy Napis”.