Nowy Napis Co Tydzień #055 / Listy z Procidy (1): Żegnaj, Adamie!
Zawsze miałem nieodparte wrażenie, że mnie wyprzedzałeś o spory krok (kładę to na karb doświadczenia, byłeś starszy o pół roku od mego ojca) i każdym swoim nowym tekstem ukazywałeś mi kierunek drogi – jak strzałką. Tudzież znakiem gęsiej nóżki dla tych, którzy wiedzą, o co chodzi.
Pierwszy raz uświadomiłem to sobie wyraźnie przy lekturze szkicu O pamięci, otwierającym Anamnezy. Wcześniej, czytając kolejne tomy Tryptyku oksytańskiego, oszołomiony radością, że odnalazłem na koniec pobratymca, niejasno przeczuwałem, że jesteś nieco dalej… Widząc Twój pożegnalny gest podniesienia dłoni na peronie kolejowym (tak sam w metaforycznym skrócie określiłeś Anamnezy), pojąłem, że mnie ciągle niesie ten pociąg, podczas gdy Ty się oddalasz, osnuty dymem węglowym i mgłą. I wtedy do mnie dotarło, że można wyprzedzać, pozostając w tyle. Aby tego doświadczyć, wystarczy się… odwrócić. Wyjeżdżając z Krakowa późną jesienią, usiadłem plecami do kierunku jazdy i w miarę jak pociąg mknął przed siebie, ja coraz szerzej widziałem ubiegający świat.
Twoje Anamnezy sprawiły, że nabrałem ochoty, by obejrzeć się za siebie, pisząc, odnaleźć swoje własne, na poły zatarte ślady i wydobyć je w słowach jak archeolog przenosi grafitem naskalne rysunki na papier. Zafascynowała mnie maestria Twojej pamięci, nakładającej zmyślenie na rzeczywistość (Ty to nazwałeś zmianą kłamliwej rzeczywistości w prawdę wyobraźni) i magia Twojego słowa, potrafiącego z głębi ciszy wyczarować odgłosy minionego świata, dzięki którym każde Twoje wspomnienie, wszystko jedno czy dotyczyło człowieka (Paula Celana, Edmonda Jabesa), czy też leśnego domu, nie było banalnym memuarem, lecz prawdziwym portretem, czyli dziełem sztuki. Przekonałeś mnie, że chodząc po wydeptanych kiedyś przez siebie ścieżkach, mogę więcej znaleźć, niż wałęsając się po krańcach świata i nauczyłeś, jak można pracą wyobraźni zgłębiać rzeczywistość, silniej się w niej zakorzeniając niż w mimolotnym realu. Słowem, wskazałeś mi kierunek dalszej wędrówki. Nie w przestrzeni, lecz w czasie.
Później także nie nadążałem za Tobą… Zanim przemyślałem to, co zawarłeś w Anamnezach, gdzie zostawiłem Cię na peronie, i doszedłem do wniosku, że pora wysiadać z pociągu, dostałem od Ciebie Lekcję łaciny jak list z tamtego świata, w którym czas się ulatnia. Wcześniej przywoływałeś duchy do świata żywych, obcując z nimi tu i teraz, w nowej książce jakbyś przechodził na ich stronę (Ty to nazywasz zanikaniem), stając się znikomy i pozaczasowy, podczas gdy Twoje duchy nabierały rumieńców i konkretnych kształtów, na przykład Flavia Maxima Fausta, żona cesarza Konstantyna I, którą spotykasz w ogrodzie pałacowym, czy też Marcus Rufus, syn Pompejusza Paulinusa, który przysiada obok Ciebie na drewnianej ławce we śnie (nota bene, mój ojciec ostatnio dużo sypia, bo – jak mówi – śni, że znowu jest młody) i może dlatego, odbieram Lekcję łaciny, jak gdybym czytał list spoza doczesnego świata. Co więcej, ów świat przez Ciebie stworzony, w którym przeszłość nachodzi na teraźniejszość, „jak nakłada się na siebie dwie półprzeźroczyste klisze”, jest istotniejszy niż ten, w którym czytam Twą książkę, a Ty, siedząc obok Marcusa Rufusa na ławce, bardziej jesteś – niż tutaj. Pytanie, dokąd mam teraz wysłać ten list?
À propos. W ostatnim mejlu napisałeś, że „Nasze książki to w istocie listy wysyłane w ciemność jak światło, które się gubi w przestrzeni; czasem – odbite – powraca, ale już nigdy takie samo, gdyż niesie w sobie pamięć odbytej podróży”. Jeśli zatem nasza korespondencja wte i wewte dwakroć przekracza granicę między fikcją i nie-fikcją, to powiedz, proszę, czyj list będziesz czytał: mój czy wytworu mojej wyobraźni?
Lecz najbardziej zaskoczyłeś mnie znakomitym tekstem Do samego siebie, puentującym Lekcję łaciny, który odczytałem jako zapowiedź całkowitego zamilknięcia. Pisałeś w nim, że nie masz już nic do powiedzenia, że wszystko dookoła oddala się i zanika, a więc jedyne, o czym mógłbyś jeszcze coś powiedzieć, to właśnie owo zanikanie, gdyby nie to, że sama potrzeba mówienia o tym też czeźnie. Z jednej strony dobrze Cię rozumiem, bo patrząc na zawalone książkami księgarnie, przy tym nie są to tytuły, jakie Ty oglądałeś na półkach arlezjańskiej biblioteki, lecz jednodniowe jętki, dzisiaj lub jutro poszukiwane, bo właśnie wszedł na ekrany film według którejś z nich, bądź wybuchł skandal wokół kolejnego celebryty i ten nie omieszkał dać wywiadu-rzeki, pojutrze trafiają do sklepu z tanią książką, a popojutrze na przemiał, no więc kiedy to widzę i mnie odechciewa się pisać. Podzielam Twój pesymizm co do nadchodzących czasów, widząc schyłek naszej europejskiej wspólnoty z jej kulturowym dziedzictwem, i podobnież borykam się ze słowem, czując z wiekiem, że coraz trudniej je znajduję. Ale z drugiej strony swoją Lekcją łaciny dokazałeś, że jednak warto się borykać, choćby dla garstki bratnich dusz. Byle kawałek muru, kunsztownie przez Ciebie opisany, przetrwa w słowach dłużej, niż miasto Arles, zniszczone przez barbarię masowej turystyki, a jego nagrzany pod wieczór kamień już na zawsze będzie dla mnie „gładki i ciepły jak dziewczęce udo”.
Dlatego nie zgadzam się z metaforą, w której porównujesz wspomnienia do szkiełek i kamyków wyrzucanych falą przyboju, co w wodzie cudownie iryzują, a wydobyte przygasają i szarzeją. Twoje wspomnienia zadają kłam tej pięknej skądinąd metaforze, potrafiłeś bowiem z każdego szczegółu wyczarować świat, zaiste trwalszy niż w rzeczy samej… Być może kiedyś, gdy ból po Twoim odejściu trochę odpuści i ja nawlekę na cienką nitkę pamięci kilka obrazów, które noszę w sobie: wnętrze poddasza na Królewskiej, gdzie spędziliśmy parę niezapomnianych chwil, racząc się winem z krainy d’Oc, podczas kiedy Marysia uczyła Martuszę jeździć na miotle; stolik kafejki na krakowskim Rynku, gdzie rozmawialiśmy o dzienniku jako itinerariuszu do śmierci, a moja córka odkurzała posąg Skrzyneckiego; Twoją twarz w smużce jesiennego słońca w małej włoskiej trattorii, w której przysiedliśmy po obejrzeniu wystawy Maksymiliana Gierymskiego. Pytanie tylko, czy potrafię utrwalić chwilę w słowach?
Swoistym pogłosem naszej rozmowy na krakowskim Rynku było Duende, które otrzymałem od Ciebie pocztą elektroniczną, i mile zaskoczony, że jednak nie zamilkłeś z kretesem, w sposobie datowania poszczególnych fragmentów tekstu – „Arles, któregoś dnia, chyba jesienią, Dwa miesiące później, Arles, jeszcze raz, nie pamiętam kiedy” – usłyszałem echo Twojego wywodu, że im bliżej eschatiai, tym bardziej czas „nijaczeje”, granice dni się zacierają, a same dnie przestają znaczyć. Pamiętam, że użyłeś właśnie tego greckiego słowa na określenie kresu, po przekroczeniu którego czas ulega zawieszeniu, zlewając się w jedno z czasem minionym i nadciągającym. W Duende powtarzasz tę myśl w brawurowym opisie flamenco, dodając, że „[…] wszelkie rozumienie znajduje się gdzieś tam, po drugiej stronie, gdzie sens ostateczny staje się zarazem granicą sensu”. Słowem możemy jedynie odwrócić bieg czasu i wyznaczyć ową granicę milczenia, skąd kiedyś wyszliśmy i dokąd zmierzamy. Ale słowem możemy też przywołać.
Bo przecież sam nieraz powtarzałeś, że żywi i umarli istnieją obok siebie, chodzą po tych samych ulicach, że zamieszkujemy w innych zakładkach czasu, dlatego nie widzimy umarłych, choć oni nas obserwują i dają nam przyjazne znaki przez cienką, dzielącą nas jeszcze ściankę. Przeczytując Cię dzisiaj, widzę, że właściwie cała Twoja twórczość wyrosła z owego przekonania, bo w swoich tekstach ciągle obcowałeś z umarłymi, poszukując samego siebie wśród tych, których już nie ma. Dlatego wierzę, że kiedy znowu zasiądę pod parasolem kawiarenki na krakowskim Rynku krzesło obok nie będzie puste, a jeśli pojadę do Arles, to trafię wprost do wnętrza Twojego snu, i spacerując uliczkami miasta, może nawet dostrzegę Twoje odbicie w szkle sklepowej witryny, jak Ty kiedyś je zobaczyłeś zdziwiony własną obecnością.
Teraz Twoje książki stoją u mnie na podręcznej półce obok biurka, niczym podróżne ossarium, do którego Rzymianie sięgali przed każdym ważnym wydarzeniem, aby dotykając kości swoich przodków zasięgać ich rady albo prosić o pomoc. Tak i ja będę zaglądał do Twoich książek, obcując z Tobą, bo wierzę, że gdzieś jesteś – pod innym niebem, innymi gwiazdami – i że wkrótce się spotkamy w tej niedostępnej dla żywych przestrzeni. Tymczasem siedzę na niewielkiej wysepce nieopodal Neapolu – jak w celi – kierując się potrzebą odosobnienia, ciszy i przebywania z samym sobą. Sporo czytam, podziwiając ukochane przez Ciebie światło Południa, szum Morza Tyrreńskiego kołysze mnie do snu, czasem piszę stąd listy do przyjaciół na tym i na tamtym świecie. I bawię się z Martuszą, wymyślając siebie.
Dominus tecum, Adamie.