07.10.2021

Nowy Napis Co Tydzień #121 / Ludzie z lodu

Ostatni raz widziano kapitana Johna Franklina żywego na początku sierpnia 1845 roku. Terror i Erebus, dwa statki pod jego dowództwem, miały odkryć Przejście Północno-Zachodnie, arktyczny odpowiednik drogi do Indii. Franklin chwalił się, że ma prowiantu na pięć lat, ale może zacisnąć pasa – bardziej załogi, niż swojego – i żywności wystarczy na siedem lat. Nic dziwnego, że pierwsze oznaki niepokoju zaczęły pojawiać się dopiero trzy lata po wyprawie. Wyprawie, z której wróciły tylko łyżeczki, książki i konserwy.

Zatrzymane w lodzie

Im mniej wiadomo o losach Terroru i Erebusa, tym większą ciekawość rozpala arktyczna wyprawa sir Johna Franklina. Dwa okręty, stu dwudziestu dziewięciu ludzi na pokładzie, do tego najlepsze z dotychczasowych wyposażenie, jak silniki parowe oraz wczesny aparat fotograficzny. Doświadczeni dowódcy, a przede wszystkim angielska duma i dżentelmeńskie zasady miały zapewnić sukces. Lodowa kraina zdawała się połknąć śmiałków, aby zazdrośnie strzec swych tajemnic. Wysyłane po 1848 roku ekspedycje ratunkowe powracały bez pokrzepiających wieści. Przywoziły one za to opowieści Inuitów o kanibalizmie wśród białych ludzi, które były natychmiast odrzucane jako niedorzeczne oraz karmiły się domysłami. Z czasem ekspedycje ratunkowe zaczęły zamieniać się w ekspedycje badawcze, starające się znaleźć jakikolwiek ślad po wyprawie Johna Franklina, a także wyjaśnić przyczynę śmierci całej załogi. Jedną z takich wypraw kierował w latach osiemdziesiątych XX wieku antropolog sądowy Owen Beattie. Ponad sto trzydzieści osiem lat od feralnej wyprawy Franklina ruszył jej śladem. Dotarł do trzech znanych grobów marynarzy oraz przeprowadził ich ekshumację. Badania „lodowych mumii” dostarczyły odpowiedzi, których nikt się nie spodziewał. Na zawsze w lodzie Owena Beattiego oraz Johna Geigera czyta się zatem z wypiekami na twarzy godnymi odmrożeń ciekawości. Książka dzieli się wyraźnie na dwie części. W pierwszej autorzy dostarczają czytelnikowi opisów różnych wypraw arktycznych – zarówno tych sprzed Franklina, jak i jego własnych, a także szeregu ekspedycji ratunkowych. Tę część czyta się niesamowicie szybko z powodu licznych ciekawostek oraz barwnych przygód marynarzy. Druga część stanowi wyraźny kontrast: jest to opis kilku wypraw podejmowanych przez zespół pod przewodnictwem Owena Beattiego. Stylistycznie jest bardzo niejednolicie: trochę dziennika podróży, trochę żmudnej pracy antropologa. Dlatego czyta się to dość topornie, jakby brnęło się przez śnieg. Liczba szczegółów dotyczących rozbijania obozu, dźwigania ciężkich plecaków, choć z początku ekscytująca, szybko nuży. I choć zdecydowanie gorzej czyta się drugą część, to będę podtrzymywał pogląd, że jest to przemyślany i – być może w znacznej mierze – zamierzony zabieg. Dzięki temu czytelnik może rzeczywiście poznać trudne warunki Arktyki – bez zbędnego romantyzmu i upiększania – a także zaobserwować prace wykonywane podczas ekshumacji oraz etapy sekcji zwłok. Za nużącą drobiazgowością w stosunku do „lodowych mumii” w rzeczywistości kryje się szacunek do ciała zmarłego. Warto przyjrzeć się też zdjęciom zmarłych, które autorzy książki zamieszczają. Choć są one szokujące, to nie przekraczają stosownych granic. Pisząc jeszcze inaczej: Beattie i Geiger nie uprawiają „pornografii śmierci”, co z pewnością zyskałoby większe zainteresowanie. Podobną drogą poszedł polski wydawca. W oryginalnych wydaniach na okładce widzimy twarze pochowanych w lodzie zmarłych marynarzy. Polski wydawca zdecydował się na okładkę inną: na tle fragmentu ilustracji z XIX wieku nałożył współczesne zdjęcie podróżników przedzierających się przez arktyczna krainę. Zamiast dosłowności mamy zatem przenikanie się dwóch światów, co moim zdaniem bardziej odpowiada treści książki. Świetny jest też przekład Aleksandra Gomoli, który tytułowe Frozen in time pięknie spolszczył jako Na zawsze w lodzie. Zwracam na takie detale uwagę, bowiem warto zauważyć, że choć książka wyraźnie traci impet w drugiej części, to jest to świadoma decyzja autorów. Jeśli im zaufamy, doprowadzą nas tam, gdzie się tego nie spodziewamy.

Brzemię własnej epoki

Czy kluczem do zrozumienia fiaska wyprawy Franklina jest sam Franklin? Jemu współcześni przedstawili zjadliwy opis badacza pełen wiktoriańskiego uroku oraz iście angielskiego poczucia humoru:

Porucznik Franklin, oficer dowodzący wyprawą, nie ma dość sił fizycznych, których wymaga wędrówka w umiarkowanym tempie przez tę krainę. To człowiek, który musi mieć trzy posiłki dziennie, obowiązkowo herbatę i chociażby bardzo się wysilał, nie przejdzie ponad ośmiu mil jednego dnia, a zatem jeśli tym panom nie uda się ta sztuka, nie wynika z tego, że mówimy o trudnościach nie do pokonania.

Problem polegał między innymi na tym, że do podobnej charakterystyki można było dopasować zdecydowaną większość angielskiej kadry dowódczej. John Franklin był dzieckiem swoich czasów i to zdanie należy powielać wielokrotnie w tej recenzji. Przede wszystkim był jednym z tych młodych wilków morskich, których ukształtowały wojny napoleońskie. Franklin zaciągnął się do Królewskiej Marynarski Wojennej już w wieku czternastu lat. Wziął udział w bitwie pod Trafalgarem, a w próbie zdobycia Nowego Orleanu został ranny. Jego osobowość i wkraczanie w dorosłość zostały ukształtowane pod angielską, oczywiście zwycięską, banderą. Po kongresie wiedeńskim w 1815 roku, podczas którego ustalono dla kontynentu europejskiego zasadę balance of power (równowagi sił, wedle której potencjał militarny krajów powinien się równoważyć), Anglia znalazła się w ciekawym położeniu. Nie doświadczyła inwazji napoleońskiej – potrafiła sama się obronić, co wzmocniło poczucie wartości Wielkiej Brytanii. Będąc wyspą leżącą naprzeciw kontynentu, nie obowiązywała jej zasada „równowagi sił” – to raczej Anglia miała być strażnikiem realizacji tejże zasady w Europie. Co zrobić zatem z pokoleniem wychowanym na wojnach, a jednocześnie zadufanym w swoim pochodzeniu? Skoro nie można wysłać „młodych wilków” na kolejną batalię, należało wyznaczyć im nowe fronty do pokonania. Wyprawy arktyczne to w pewnym sensie wyprawy wojenne: zdobyć, pokonać, głosić chwałę swoich barw. Franklin już od 1819 roku wyruszał do krain skutych lodem, zatem argument, że miał zbyt mało doświadczenia, albo zbyt mało wiedzy – jak na tamte czasy – nie ma potwierdzenia. Natomiast John Franklin był, powtórzmy, dzieckiem swoich czasów: udając się na krańce świata, zabierał ze sobą swój świat. Czytelnik przeciera oczy, gdy natyka się w książce na informacje, że na pokładzie Erebusa znajdowało się tysiąc siedemset woluminów, a na Terrorze tysiąc dwieście. Nawet po uwięzieniu okrętów w lodzie załoga zabrała w wieczną zmarzlinę swój świat. Jedna z ekspedycji ratunkowych znalazł łódź, którą ciągnęli ze sobą marynarze. Miała ponad osiem metrów długości, a wraz z saniami, na których ją ciągnięto, ważyła sześćset trzydzieści pięć kilogramów. Najbardziej zdumiewa „brzemię białego człowieka”, które na niej znaleziono: jedwabne chustki, srebrna zastawa, perfumowane mydło, gąbki, buty, pantofle, szczoteczki do zębów, grzebienie… Balast wiktoriańskiej Anglii musiał być naprawdę znaczny, skoro wyprawy ratunkowe, a później ekspedycyjne, powracały z Arktyki, raz po raz przywożąc ze sobą swoiste precjoza zgrozy: srebrne widelce i łyżeczki z monogramami, a nawet ordery.

Te same upiorne pamiątki pojawiają się wciąż w naszych czasach. Beattie i Geiger opisują stan jednego z kopców, swoisty punkt orientacyjny, usypany przez marynarzy z Terroru i Erebusa. Wedle informacji ekspedycji z XIX wieku usypano stos złożony z około siedmiuset puszek. Ponad sto trzydzieści lat później znaleziono już tylko około stu pięćdziesięciu puszek. Nie zabrały ich ani zwierzęta, ani Inuici. Artefakty z tragicznej wyprawy Johna Franklina wciąż pojawiają się między nami, nęcą cmentarne hieny i przedziwnych zbieraczy osobliwości. Zacierają jednocześnie ślady, co nie pozwala dociec przebiegu rozpalającej wyobraźnię ewakuacji marynarzy z obydwu statków.

Legenda i rzeczywistość

Znikające i pojawiające się zarazem ślady tragicznej wyprawy Franklina były niesamowitą pożywką dla wiktoriańskiej wyobraźni. Pierwsze skrzypce grała tu lady Jane Franklin, która potrafiła swoimi listami, artykułami, odezwami poruszyć sumienia admiralicji oraz prywatnych poszukiwaczy. Pod jej piórem marynarze szybko stali się „męczennikami”: „Ostatnie, przeprowadzone na szeroką skalę poszukiwania, to wszystko, o co staram się w imieniu pierwszych i jedynych męczenników odkryć polarnych w naszych czasach, i jedyna rzecz, o jaką zamierzam prosić”.

Powracający z ekspedycji dostosowywali swoje relacje do panujących konwencji pisarskich. I tak lodowate pustkowie stało się romantycznym odpowiednikiem wiktoriańskiego, tajemniczego ogrodu. W jednej z relacji czytamy: „Gdy brnęliśmy przez głęboki po kolana śnieg zalegający na wyspie, dostrzegłem niebawem smutny znak śmiertelności – grób. […] Mój towarzysz powiedział mi, że na jednym z grobów można zobaczyć siedzącego cały czas niedźwiedzia czuwającego nad zmarłymi”.

Owen Beattie i John Geiger udowodnili, że częściowe wyjaśnienie tragicznego końca wyprawy Franklina spoczywa wciąż w lodzie. Z przeprowadzonych ekshumacji wynika, że marynarze chorowali nie na szkorbut, jak powszechnie wpisywano w różnych dziennikach okrętowych z epoki, ale na ołowicę. Tak, John Franklin był dzieckiem swoich czasów: człowiek pary i żelaza zabity przez ołowicę. Franklin, a wraz nim cała admiralicja, nazbyt ufnie uwierzył w cud techniki, jakim były wtedy konserwy. Zamknięte pożywienie, gotowe do spożycia w każdej dowolnej chwili – czyż nie było to spełnieniem marzeń? Było to marzenie tak bardzo urzeczywistnione, że przymykano oczy na to, że nie wymyślono otwieracza do konserw – zamiast niego posługiwano się toporem. Denka konserw oblewane były ołowiem, który przedostawał się do zawartości. Ołowica powoduje wiele objawów psychofizycznych, takich jak: osłabienie, jadłowstręt, permanentne zmęczenie, drażliwość, bóle brzucha, anemię, a także otępienie i paranoję. Czy to właśnie te dwa ostatnie objawy kryją w sobie odpowiedź na tak wiele pytań? Spośród wielu zagadek interesują mnie niezmiennie dwie. Łódź ciągnięta po lodzie przez marynarzy, ta z „balastem białego człowieka”, była zwrócona dziobem w stronę okrętów – czyżby zatem starano się wrócić na pokłady statków? Czy było do czego wrócić, to zupełnie inne rozważania, biorąc pod uwagę, że statki zniknęły bez śladu. I druga sprawa, którą autorzy nazywają „prawdziwą zagadką”, zupełnie jakby tajemnica śladów pozostawionych w lodzie była łatwa do wyjaśnienia. A brzmi ona tak: co rzeczywiście wydarzyło się na okrętach uwięzionych w lodzie, zanim marynarze zeszli z pokładu? To wciąż trzydzieści dwa okryte tajemnicą miesiące.

Na zawsze w lodzie to książka, która znacznie wybiega poza zakres tematu. W istocie to jedna z wielu książek opisujących zmagania z nieosiągalnym. Zawsze będzie majaczył przed nami Mount Everest, zaginione miasto Z czy Przejście Północno-Zachodnie. Owen Beattie i John Geiger napisali książkę, która z jednej strony jest przestrogą, a z drugiej dowodem niesłabnącego, lodowego ukłucia wyprawą sir Johna Franklina.

Owen Beattie, John Geiger, Na zawszew lodzie. Śladami tragicznej wyprawy Johna Franklina, tłum. Aleksander Gomola, WUJ, Kraków 2021

Na zawsze w lodzie - Ceny i opinie - Ceneo.pl

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Ludzie z lodu, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 121

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...