Moja babcia miała na imię Paulina
Nosiła bluzki w białe groszki, wykrochmalone kołnierzyki.
Włosy podpinała rogowymi grzebykami,
wtedy było widać jej łagodne spojrzenie.
Mówiła, że kobieta to przede wszystkim matka.
Wiktorię do domu dziecka zabrali z warszawskiej meliny,
gdzie stawiała pierwsze kroki pomiędzy wyschniętymi butelkami.
Dziewczynka pod batystową sukienką skrywa blizny.
Ma niedosłuch.
Wczoraj laryngolog wyjął z jej ucha zasuszonego prusaka.
Polubiła ciocię Basię, to u niej przesiaduje na kolanach.
Zbyszka znaleziono na śmietniku.
Dziś ma osiemnaście lat, właśnie się usamodzielnił.
Jest twardzielem, przynajmniej za takiego się uważa.
Nie myślał o założeniu rodziny,
przecież całe życie jest państwowym.
Na nowojorskich obrzeżach płoną garaże.
Strażacy obserwują kotkę,
przenosi swoje potomstwo w bezpieczne miejsce.
Poranione zwierzę zawieźli do weterynarza.
Lekarz walczy o jej życie.
Nigdy nie odzyska wzroku.
Świat okrzyknął ją symbolem macierzyństwa.
A ona tylko ratowała swoje dzieci.