27.01.2022

Nowy Napis Co Tydzień #136 / Kornel i jego ludzie. O solidarności walczącej

Bez mała półwiecze tak zwanej Polski Ludowej w dużej mierze przypominało czasy XIX-wiecznej narodowej niewoli. Składało się ono z różnych okresów. Pierwsze powojenne lata były czymś na kształt powstania styczniowego, rzadko zapuszczającego się w ulice miast, lecz kipiącego w lasach i wioskach, a w następujących po sobie latach gasnącego za sprawą terroru wszechpotężnych okupantów. Mrok stalinowskiej opresji przenikał się z próbami działania mogącymi przywodzić na myśl zamierzenia niegdysiejszych pozytywistów. Bo przecież kraj podnieść było trzeba z ruin, choćby i we współpracy z obcymi, narzucającymi swój jakże odpychający porządek. Tak w połowie lat 50. doczekano się pierwszego oddechu wolności, w jakiś sposób podobnego do czasów niegdysiejszego Królestwa Kongresowego czy autonomii galicyjskiej.

Urodzony dokładnie w sto pięćdziesiątą rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja Kornel Morawiecki dorastał właśnie w tych realiach, tak trudnych do ogarnięcia żyjącym wówczas po przeciwnej stronie żelaznej kurtyny czy żyjącym tutaj, lecz urodzonym po przeciwnej stronie amorficznej cezury dziejów, przez którą Polska przebrnęła na przełomie lat 80. i 90. Było to dorastanie na zgliszczach wśród tych, którzy w piekle niedawno minionej wojny niejednokrotnie postradali ręce, nogi, a jeszcze częściej rozum, nadzieję na lepszą przyszłość, wiarę w sens jakichkolwiek ludzkich zmagań.

Miał niespełna cztery lata, kiedy ojciec zabrał go na spacer po lewobrzeżnej części polskiej stolicy. Była wiosna roku 1945. Okolice kamienicy na Pradze, w której mieszkał wraz z rodzicami, w większości wojnę przetrwały bez zniszczeń. Natomiast na przeciwległym brzegu Wisły panorama miasta przypominała miazgę o barwach cegły przemieszanej z szarym piachem. Od kilku dni do tej robiącej upiorne wrażenie krainy dostać się można było pontonowym mostem, rozpiętym przez saperów krótko po zniknięcia z lustra wody pędzących po niej peletonów białej kry. Przeciwległy brzeg witał ciszą, nieprzyjemnym zapachem i nadlatującym wraz z wiatrem pyłem wdzierającym się do oczu, nosa i gardła. Po dłuższej chwili zaczęli brnąć przez zwały gruzów, między wypalonymi ścianami niegdysiejszych kamienic. Ojciec, kojarzący się mu z mocą i bezpieczeństwem, rzeczywiście jego dziecięcą dłoń ściskał z siłą niemal zadającą ból. Równocześnie wyglądał jednak tak, jak nigdy wcześniej. Dziecku trudno byłoby to wrażenie nazwać, ale dezorientacja i bezradność rodzica zaczynała budzić w nim lęk. Prawdziwy niepokój ogarnął go wtedy, gdy po dotarciu do placu otoczonego zwałami gruzu ojciec zostawił go niemal na jego środku, by samemu wspinać się na sterty pogruchotanych cegieł, zmieszanych z kawałkami drewna i okruchami tynków. Po dotarciu na ich szczyt rozglądał się wokół, a następnie, nie przywiązując wagi do uszczerbku, jaki to oznaczało dla stanu odzieży, zbiegał w dół, powodując lawiny tłuczywa i unosząc gęste chmury kurzu. Wiele razy powtarzał przy tym to same zdanie: „Boże, nie wiem, gdzie jestem…”. Sprawiał wrażenie zrezygnowanego, gdy w końcu powiedział: „Chodźmy, Kornelku…”. Jakiś czas później zanurzali się w obustronnie zwieńczony kikutami potrzaskanych ścian wąwóz, ciągnący się między górami gruzów. Nagle jego ojciec zainteresował się ziejącą mrokiem jamą, którą dało się dostrzec poniżej jednego z ciągu gruzowych zwalisk. W ślad za ojcem schodził w ciemność wielkiej, chłodnej piwnicy. Płomienie kolejnych zapałek odkrywały wnętrze, na środku którego stał rząd czegoś przypominającego duże kamienne skrzynie. Jedyny raz w swoim życiu usłyszał wtedy stłumiony głos swojego ojca, który miał brzmienie pełne zarazem przerażenia i rozpaczy: „Jezus Maria! Jesteśmy w podziemiach katedry świętego Jana! To są groby polskich królów…”.

Wspomnienie tego spaceru było jednym z tych, które niósł potem w sobie przez całe życie. Uzmysławiało cenę, jaką jego ojczyźnie przychodzi czasem płacić za dążenie do podmiotowości. Dowody tak potwornej ceny widział zresztą na każdym kroku. Kiedy jego szkoła z prowizorycznych baraków przeniosła się do przedwojennego budynku, odbudowanego z niedawnych zniszczeń, każda z sal lekcyjnych zdawała się być wypełniona duchami tych, których stłaczano tu w latach okupacji. Było to bowiem jedno z miejsc, gdzie Niemcy zwozili przechodniów schwytanych w czasie łapanek. Tam, gdzie wcześniej i później uczono się ojczystego języka czy przyrody, oczekiwano wówczas na decyzję w sprawie dalszego losu. Zwykle zapadała po paru dniach i zasadniczo była jedną z trzech ewentualności: wyjazd do niewolniczej pracy w Rzeszy, uwięzienie w obozie koncentracyjnym albo rozstrzelanie w ulicznej egzekucji.

Każde wakacje Kornel spędzał u rodziny ojca w okolicach Kielc i Jędrzejowa. Każdy z wujków i każda z ciotek, a także całe kuzynostwo w odpowiednio starszym wieku był to jeden wielki gejzer wspomnień z lat walki w leśnych oddziałach Armii Krajowej. Był jej żołnierzem także jego ojciec, ale mówił o tym niechętnie. Ryzyko ściągnięcia prześladowań na swoją rodzinę uważał za zbyt poważne. Kornel wiedział więc, że niepodległość to skarb, który jego ojczyzna musi odzyskać, ale że koszt przystąpienia do takich dążeń okazać się może zabójczo drogi. Wśród bezliku książek, jakie czytał, wrażenie największe robiła na nim Biblia, a krótko po rozpoczęciu nauki w liceum – Myśli i Pisma londyńskie Simone Weil. Dzieła tej filozofki i mistyczki tak dalece wydały mu się źródłem odpowiedzi na pytania o sens ludzkich zmagań, że rozpoczął intensywną naukę jej ojczystego języka. Znajomość francuskiego umożliwić mu miała poznanie tych prac, które nie doczekały się jeszcze przekładu oraz pełniejsze rozumienie już przetłumaczonych. Nietypowe zainteresowania czternastolatka zwróciły też wtedy uwagę księdza katechety. Zaprosił go do uczestnictwa w zajęciach formującego się w warunkach półkonspiracyjnych duszpasterstwa akademickiego. Spotkał się na nich z hermeneutyką biblijną, podstawami teologii, filozofią wielkich myślicieli chrześcijaństwa. Równocześnie uwielbiał zgłębiać nauki ścisłe. Długo przed maturą został bywalcem wykładów dla studentów pierwszego roku matematyki. Kiedy jednak w roku 1958 przyszło mu wybierać kierunek studiów – zdecydował się na zdobywanie kwalifikacji lekarza. Postawił sobie bowiem pytanie: „Jako kto najbardziej się przydam?”. I odpowiedź była dla niego jednoznaczna. Jego kraj roił się od schorowanych, okaleczonych, cierpiących ludzi. Wojna, mimo że zakończona już przed ponad dekadą, nadal zbierała swoje żniwo. Egzaminy wstępne na Wydział Lekarski poszły dobrze, niemniej nazwisko swoje znalazł po nich na liście tych, którzy zdali, ale nie zostali przyjęci z braku miejsc. Brak jednego punktu przesądził o innym kierunku kształcenia. Jeszcze w tym samym roku ubiegać się można było o przyjęcie w poczet studentów Uniwersytetu Wrocławskiego i parę tygodni później zwycięskie egzaminy otworzyły przed nim perspektywę zostania fizykiem.

W nowym mieście od razu poczuł się jak u siebie w domu. Ruiny wrocławskie do złudzenia przypominały warszawskie. Na przekór upiornym pejzażom jego życie stawało się coraz bardziej intensywne. Pływał zarówno wpław, a także jako sternik jachtowy, pokonywał długie górskie szlaki, wsłuchiwał się w wykłady i zanurzał w lekturze dzieł z różnych dyscyplin. Jedną z pierwszych osób, jakie we Wrocławiu bliżej poznał, była pochodząca ze Stanisławowa Jadwiga. Zbliżały ich poglądy na otaczającą rzeczywistość, wybór kierunków kształcenia, sposobów spędzania wolnego czasu, a nawet wspólne uwielbienie dla muzyki Fryderyka Chopina. Kornel miał osiemnaście lat, kiedy postanowił się oświadczyć. Kilkanaście miesięcy po ślubie zawartym w niedawno dźwigniętej z ruin katedrze przyszło na świat pierwsze z ich pięciorga dzieci. Pytany po latach o przyczyny tak szybkiego wyboru dalszej drogi odpowiadał, że nie tylko był pewien słuszności swych decyzji, ale też towarzyszyło mu poczucie kruchości życia. Otaczająca go sceneria świata stratowanego wojennym kataklizmem podpowiadała, że wszystkiego powinien dokonać szybko. Ilość czasu, jaką miało się przed sobą, zdawała się bowiem nad wyraz niewiadoma. Wrażenie to pogłębiało się wraz z ze studiami uświadamiającymi siłę zniszczenia drzemiącą w intensywnie rozbudowywanych arsenałach nuklearnych. Równocześnie proza życia polegała na zamieszkiwaniu wraz z rodziną w malutkim lokalu jednej z kamienic – ostańców Śródmieścia.

Wydarzenia roku 1968 zastały go jako doktoranta cieszącego się w Instytucie Fizyki uznaniem i sympatią zarówno studentów, jak i kadry naukowej. Kiedy wrocławskie uczelnie przyłączyły się do protestów, w przeciwieństwie do stolicy niemających związku z rozgrywkami frakcji komunistycznej nomenklatury, lecz powszechnie rozumianymi jako walka o wolność, znalazł się w samym centrum tego ruchu. Za sprawę szczególnie istotną uznał stworzenie choć namiastki środków przekazu. Wobec braku innych możliwości teksty informujące o wydarzeniach marcowych pisał na arkuszach brystolu, fotografował je i powielał metodą, jaką wywołuje się zdjęcia. Tą samą metodą w kolejnych miesiącach kopiował rozrzucane potem w czasie pierwszomajowego pochodu i krążące po mieście żądania zaprzestania represji. Docierały one do setek uczestników strajków i demonstracji. W świecie nauki największym obrońcą prześladowanych był profesor Alfred Jahn, rektor Uniwersytetu Wrocławskiego, niezłomnie sprzeciwiający się żądaniom wyciągania konsekwencji wobec studentów i pracowników jego uczelni.

O inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację Kornel dowiedział się w czasie pobytu w podwrocławskim Wilczynie Leśnym. Mieszkającą tam rodzinę, zaangażowaną podobnie jak Morawieccy w Armię Krajową, znał od dzieciństwa. Pomysł protestu zrodził się natychmiast i już pierwszą noc hańby ludowego wojska Kornel wraz z osiemnastoletnim Wojtkiem Winciorkiem wypełnił malowaniem dziesiątek wielkich napisów wzdłuż łączącego Oborniki Śląskie z Wrocławiem odcinka jednej z najruchliwszych linii kolejowych w Polsce. Praska Wiosna upadła, podobnie jak polski Marzec, ale wydarzenia te przynosiły owoce choćby w postaci doświadczeń zdobywanych przez ludzi takich jak Kornel. W 1969 roku żałobne klepsydry poświęcone Janowi Palachowi powielał już nie metodą fotograficzną, ale na ramce wyposażonej w matryce białkowe. W sprawie zmasakrowania robotników Wybrzeża wypowiadał się już nie tylko hasłami na murach czy fotografiami z tekstem, ale pismami ulotnymi w dużych nakładach, powielanymi coraz bardziej efektywnymi technikami małej poligrafii. Jeszcze ważniejsze okazywało się stałe poszerzanie kręgu przyjaciół-współpracowników, z którymi na kolejnych etapach podejmować będzie aktywności o stale rosnącej skali.

Potrzeba działania na rzecz ojczyzny nie zwalniała z obowiązku zaspokojenia tak elementarnej potrzeby rodziny, jaką jest dom. Trzydziestometrowe mieszkanie to przecież nad wyraz mało dla małżeństwa z czworgiem dzieci i teściem. Obiecującą naukową przyszłość fizyka zamienił więc na pracę wykładowcy matematyki na Politechnice, rokującą przydział służbowego mieszkania. Wiarę w dotrzymanie tej obietnicy miał umiarkowaną. Jak się okazało – słusznie, gdyż oczekiwanie na klucze trwało dziesięć lat. Nie spodziewając się, by trwać to miało krócej, sytuację swojej rodziny postarał się poprawić innym sposobem. Skorzystał z nadarzającej się okazji zakupu kawałka ziemi położonego nieopodal wioski Pęgów, pod lasem, około dwudziestu kilometrów na północ od Wrocławia. Z kupowanych za grosze stropowych belek z wyburzanych ruder powoli składał dom mający służyć pobytom sobotnio-niedzielnym i wakacyjnym. Miejsce to, które szybko stało się istną mekką bezliku bliższych i dalszych znajomych, zwane być zaczęło „Kornelówką”. Drewniany dom z czasem nadawał się do zamieszkiwania całorocznego, a dzięki wspólnemu trudowi rodziny, pomocy przyjaciół wrocławskich i nowych, pochodzących z okolicznych miejscowości, otoczony został sadem, ogrodem, pszczelą pasieką, polem pszenicy. Nade wszystko „Kornelówka” stała się ośrodkiem spotkań, często całonocnych debat przy ognisku lub kominku, w czasie których o swoim losie opowiadali chłopi z Zajączkowa czy Wilczyna, a rozwój sytuacji politycznej czy gospodarczej przewidzieć próbowali profesorowie uniwersytetu. To w tym gronie na początku 1979 roku zrodził się pomysł wspólnego wyruszenia na trasę pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do ojczyzny, by w jak największej liczbie miejsc odwiedzanych przez papieża pojawiać się z wielkim transparentem „Wiara i Niepodległość”. Grupa ta, złożona z naukowców, rolników, młodzieży i obywatela USA zatrudnionego kontraktowo na Politechnice, pojawiła się na warszawskim placu Zwycięstwa, by potem pociągnąć za sobą tłum na ulicach stolicy. W Częstochowie odpierać musiała nagły atak Służby Bezpieczeństwa i wymykać się z zorganizowanej przez nią obławy. W Krakowie, gdzie wielkiego rodaka żegnały tłumy wyjątkowo liczne, spotkała się z grupami niosącymi transparenty o podobnej treści.

W tym samym roku Jan Waszkiewicz zaczął wydawanie „Biuletynu Dolnośląskiego”. Drukarze i kolporterzy tego ukazującego się poza zasięgiem cenzury miesięcznika natychmiast stali się celem permanentnych represji. Powierzenie dalszego losu periodyku rękom Kornela całkowicie odmieniło jego dzieje. Przede wszystkim nowy redaktor naczelny stwierdził, że niezależny ruch wydawniczy tak długo będzie padał ofiarą komunistycznych prześladowców, jak długo proporcje sił reżimu do liczebności opozycjonistów będą tak niekorzystne, jak to wyglądało u schyłku lat 70. Powtarzał, że jedyną szansą wolnego słowa jest odwrócenie sytuacji, w której na jednego drukarza przypada stu jego wrogów. Kolejnym przyjaciołom mówił: „Potrzebujemy nie setek, ale tysięcy drukarzy drugiego obiegu. A najlepiej, by możliwością drukowania dysponował każdy”. Zamysł ten szybko zaczął przynosić owoce – pojawili się konspiracyjni nauczyciele druku, skutkiem czego zespoły małej poligrafii wyrastać zaczęły wśród kolegów z uczelni, studentów, rolników z Pęgowa i okolic, robotników, artystów czy hipisów, którzy własne gazetki redagowali i powielali we Wrocławiu już w roku 1973. Za najlepszą technikę poligraficzną Kornel uznał sitodruk. Wymagał on wysokich umiejętności, ale zaletą była dostępność sprzętu. Wszystkie niezbędne materiały można było sporządzić z surowców, do których nawet w PRL-u dostęp miał każdy. Sztuka starannego sporządzania światłoczułej emulsji, nasączania nią odpowiednio naciągniętej szyfonowej tkaniny, naświetlania przez ściśle określony czas dawała efekt w postaci jakości druku wielekroć lepszej od powielaczowej. Pozwalała zatem jednej osobie na kopiowanie tysięcy stron w ciągu zaledwie jednego dnia. Przy tym konfiskata całego sprzętu drukarskiego nie była dotkliwą stratą. Można go bowiem było szybko i stosunkowo niewielkim kosztem odtworzyć. Równie istotne były żelazne zasady konspiracji wpajane przez Kornela kolejnym ekipom drukarzy. Praca nad kilkudziesięciostronicową broszurą o kilkutysięcznym nakładzie zwykle zajmowała paru ludziom kilka dni. Drukowano we wskazanym wcześniej mieszkaniu, które wolno było opuścić dopiero po zakończonej pracy. Każde wyjście osoby w danej kamienicy czy bloku nieznanej oznaczało bowiem ryzyko nadmiernego zainteresowania sąsiadów. Na czas pracy drukarze musieli mieć zatem zapasy jedzenia i papierosów. Nie zapominano też o słodyczach czy tabletkach od bólu głowy. Długo trzymano się zasady, by w jednym miejscu drukować tylko raz. Nietypowe hałasy, zapachy, nieznajomi widywani przez sąsiadów to generowanie zbędnego ryzyka. Te i inne rygory przyniosły taki między innymi efekt, że ani wprowadzenie stanu wojennego, ani kolejne fale represji nie zdołały zakłócić wydawania „Biuletynu” ukazującego się z regularnością szwajcarskiego zegarka przez jedenaście lat. Pismo rozwijało się też pomimo trudności innego rodzaju. Jego wydawanie wymagało ponoszenia oczywistych kosztów, stąd przez parę miesięcy korzystało z przeznaczonego dla niezależnych wydawnictw funduszu, znajdującego się w dyspozycji Komitetu Obrony Robotników. W grudniu 1979 roku Kornel przybył na spotkanie KOR z propozycją, by zająć stanowisko w sprawie agresji Związku Sowieckiego na Afganistan. Wielkich nadziei na wydanie przez KOR jakiegokolwiek oświadczenia nie miał. Kilka miesięcy wcześniej w sprawie pielgrzymki Ojca Świętego usłyszał przecież od tych ludzi pełne lekceważenia oceny, że „przyjedzie, pojedzie, no i co z tego?”. Tym razem nie tylko dowiedział się, że żadnego stanowiska w sprawie Afganistanu nie będzie, ale też, że KOR nie życzy sobie, by wydawał je też ktokolwiek inny. Kornel jednak uważał, że Polacy mają wręcz obowiązek w sprawie tej się wypowiadać, czemu w styczniu 1980 roku dał wyraz na łamach „Biuletynu”. Odpowiedzią KOR-u było natychmiastowe wstrzymanie wszelkiej pomocy dla dolnośląskiego periodyku, co, jak się okazało, wyszło mu na dobre. Konieczność samofinansowania zmusiła redakcję do podniesienia ceny, ale równocześnie wprowadziła ona system prowizji za kolportaż. Zasada ta przyniosła duży wzrost sprzedaży, a zwiększone wpływy pozwoliły powiększać objętość i nakład pisma. Doświadczenie to okazało się zbawienne także w połowie 1982 roku, kiedy nowa organizacja, tworzona pod kierownictwem Kornela, została odcięta od wszelkich środków „Solidarności”.

„Biuletyn Dolnośląski” prezentował na swych łamach różne opinie, skupiał nie tylko świetne pióra, ale też doskonałych organizatorów oraz istnych tytanów pracy podziemnej. W sierpniu 1980 roku jego numer specjalny, zawierający listę gdańskich postulatów i apel o przyłączenie się do protestu zainicjowanego na Wybrzeżu, kolportowany był w rekordowej liczbie egzemplarzy. Sam Kornel był wtedy poszukiwany przez SB i w ukryciu zajmował się powielaniem swojego pisma aż do dnia, kiedy dołączyć mógł do strajku generalnego, jaki ogarnął także Dolny Śląsk. Jego późniejsze zaangażowanie w NSZZ „Solidarność” nie oznaczało mniejszej troski o „Biuletyn”. Przeciwnie – szesnaście miesięcy posierpniowej wolności wykorzystał na rozbudowę kadrowej, lokalowej i sprzętowej bazy swego pisma. Rozwijało się ono bardzo dynamicznie przy ciągłym zachowaniu najściślejszych zasad konspiry. Doniosłą rolę odegrało w czasie I Zjazdu Delegatów, kiedy to na jego łamach Kornel umieścił treść przywiezionego przez Mikołaja Iwanowa z Moskwy Posłania do Zjazdu, którego autorami byli działający w ukryciu związkowcy rosyjscy. Kierujące obradami prezydium nie chciało słyszeć o propozycji oficjalnego odczytania listu. Jego treść uczestnicy zjazdu poznali jednak z łam „Biuletynu”, w efekcie czego nie tylko zażądali upublicznienia głosu rosyjskich przyjaciół, ale też wyrażającej polską solidarność odpowiedzi. Miała ona postać Posłania do ludzi pracy Europy Wschodniej. W czasie zjazdu Kornel zaczął też współtworzyć komisję o nazwie „Związek wobec zagrożeń”, w imieniu której natychmiast informował przywódcze gremia „Solidarności” o czynionych przez reżim przygotowaniach do walnej rozprawy z ruchem działającym na rzecz podmiotowości Polski i Polaków. Wiedzę o tym zagrożeniu czerpał od niegdysiejszego pływackiego mistrza świata Marka Petrusewicza. Przyjaciela tego Kornel z trudem powstrzymywał przed zaangażowaniem się w ruch „Solidarności”. Uważał bowiem, że jako działacz wojskowego klubu sportowego, od wielu lat mającego bliskie relacje z wysokimi szarżami kadry oficerskiej, może on być bezcennym źródłem wiedzy o planach aparatu przemocy. Jesienią 1981 roku niepokojące informacje napływające od Petrusewicza poważnie potraktowano jedynie we Wrocławiu, gdzie „Solidarność” wypłaciła z banku i ukryła wszystkie posiadane pieniądze, pozwalając zarazem Kornelowi ukryć, wraz z zapasami papieru, także cały zapasowy sprzęt poligraficzny. Przygotowania czynione na wypadek otwartej konfrontacji z reżimem zakłóciło aresztowanie Kornela pod podlegającym nawet karze śmierci zarzutem podważania sojuszu ze Związkiem Sowieckim. Tak właśnie zinterpretowane zostały redagowane przez szefa „Biuletynu” rosyjskojęzyczne gazetki, w których stacjonujących w Polsce żołnierzy Armii Radzieckiej informował on, że ruch „Solidarności” urzeczywistnia zasadę „za naszą i waszą wolność”, działając w interesie wszystkich narodów zniewolonych komunizmem. Szczęśliwie liczyć wówczas można było na „Solidarność”, pod naciskiem której Kornel został zwolniony z aresztu, zyskując prawo odpowiadania przed sądem z wolnej stopy. Proces ruszył zresztą niemal natychmiast, a kolejna jego odsłona miała się odbyć 15 grudnia 1981 roku. Już parę tygodni wcześniej Kornel podzielił się ze swoimi współpracownikami obawą frontalnego ataku, w związku z którym należałoby unikać nocowania w miejscach zamieszkania, przygotować sobie miejsca ukrywania się i być gotowym do działania w realiach masowych brutalnych prześladowań.

Owocem trzeźwej oceny sytuacji było to, że po wprowadzeniu stanu wojennego środowisko Kornela natychmiast zafunkcjonowało jako podziemna organizacja zdecydowanie najlepiej przygotowana do działania w zaistniałych warunkach. W związku z uwięzieniem redakcji „Z Dnia na Dzień”, głównego pisma „Solidarności” Polski południowo-zachodniej, Kornel sformował nową redakcję z Romkiem Lazarowiczem, współpracownikiem z „Biuletynu”, na jej czele. Powielanie pierwszego „wojennego” numeru rozpoczęło się już 13 grudnia 1981 roku w tajnej drukarni Wieśka Moszczaka. Kolejne numery wychodziły ze stale wzrastającej liczby tajnych punktów poligrafii, przy ciągle wzrastającym nakładzie, co dwa dni. Skutkiem tego pismo, pod względem osiągniętej numeracji, stało się krajowym rekordzistą drugiego obiegu. Obok niego kierowana przez Kornela drukarsko-kolportażowa siatka Regionalnego Komitetu Strajkowego NSZZ „Solidarność Dolny Śląsk” wydawać zaczęła kolejne gazetki, co razem składało się na dysponujący ogromnym zasięgiem obieg niezależnej informacji, upowszechnianej pomimo obowiązywania prawa wojennego. Łączność ogniwom społecznego oporu zapewniali nie tylko kurierzy, ale też środki techniczne. Sąsiadujące ze sobą tajne drukarnie łączyły czasem kable polowych aparatów telefonicznych. Dzięki temu treść wpisywana w matryce jednej drukarni mogła pojawić się równocześnie w kolejnej. Wprowadzenie stanu wojennego nakładało na krótkofalowców oddanie w depozyt sprzętu radiowego. Nie wszyscy jednak do tego zarządzenia w pełni się zastosowali, co umożliwiło komunikowanie się struktur konspiracji krótkimi zaszyfrowanymi emisjami sygnału radiowego. Okazało się też, że teoretycznie nieczynny już satelita telekomunikacyjny Oscar-7 mógł być wykorzystywany jako niemożliwy do zablokowania kanał komunikujący najdalej od siebie położone jednostki. Już w pierwszych dniach stanu wojennego zaczęła też działać konspiracyjna komórka, zwana później kontrwywiadem. Początkowo opierała się na podsłuchu częstotliwości radiowych za pomocą dostarczonych Kornelowi przez Tadeusza Świerczewskiego krótkofalówek wymontowanych z wycofanych z użytkowania karetek pogotowia. Jan Pawłowski, z którym przez dekadę Kornel dzielił pokój w Instytucie Matematyki, rozwinął ją do rozmiarów agencji nagrywającej i analizującej wszystkie komunikaty radiowe komunistycznych organów walki ze społeczeństwem, jakie o każdej porze dnia i nocy pojawiały się na terenie Wrocławia i okolic. Ich przechwytywanie w niezliczonej ilości przypadków umożliwiało wyprzedzenie działań Służby Bezpieczeństwa, co najczęściej oznaczało uchronienie kogoś przed aresztowaniem.

Dynamiczny rozwój przeróżnych form działalności podziemnej, wyrastających w strukturach kierowanych przez Kornela, był owocem jego życiowej drogi, w czasie której pożytkował czerpaną z doświadczenia wiedzę o praktyce konspiracji w kolejnych niezależnych aktywnościach, angażujących coraz to nowych ludzi. Byli wśród nich przedstawiciele różnych środowisk, ale największą rolę odgrywali młodzi naukowcy dziedzin technicznych i ścisłych. Kreatywne umysły, w PRL-owskich realiach często blokowane barierami urzędniczymi lub nieprzystawalnością proponowanych innowacji do standardów ociężałej, centralnie sterowanej gospodarki, w podziemiu znajdowały przestrzeń do najśmielszych eksperymentów i realizacji pomysłów mogących uchodzić za szalone. Sprzyjała temu fundamentalna zasada Kornela, który pytającym o to, czym mają się zajmować w podziemiu, odpowiadał: „Rób to, od czego upadnie komunizm”. Zawierająca się w tych słowach zasada wolności wyboru w istocie oznaczała, że każdy decydujący się na ryzyko ściganej przez reżim działalności sam wybierał formy walki odpowiadające jego możliwościom i kompetencjom. Tym samym każdy określał ilość czasu, jaki mógł poświęcić sprawie, co ograniczało ewentualność wzajemnych pretensji między współpracownikami. Zasada taka sprawiała, że ludzie najtrafniej się odnajdywali, samodzielnie wybierając formy działalności. Wysportowani poszukiwacze mocnych wrażeń tworzyli Grupy Wykonawcze, specjalizujące się w akcjach ulotkowych, malowaniu napisów na murach, rozwieszaniu transparentów czy tak zwanych gadał, czyli głośników emitujących audycje nad ulicznym tłumem. Miłośnicy militariów czy sztuk walki formowali oddziały, których celem było stawianie czynnego oporu w czasie tłumionych przez ZOMO demonstracji. Grupa elektroników zaproponowała zbudowanie pirackiej rozgłośni radiowej. Próbne emisje odbyły się już w grudniu 1981 roku, rozważano podłączanie aparatury do sieci trakcji tramwajowej, mającej służyć jako wielka antena nadawcza. Osoby z zacięciem dziennikarskim, pragnące dyskusji o kształtcie drogi do niepodległości i ładzie przyszłej wolnej Polski, analitycy biegli w ekonomii czy politologii – tworzyli własne pisma, służące prezentacji często bardzo zróżnicowanych poglądów. Następstwem tego było wydawanie przez podziemny krąg Kornela zarówno periodyków prezentujących poglądy narodowe, propagujących idee solidaryzmu, jak też postulujące tak dalece liberalny program gospodarczy, jak na przykład miesięcznik „Replika”. Wielorakość poglądów w środowisku budowanym przez Kornela nigdy nie była zarzewiem podziałów. Wolności dyskusji towarzyszyła natomiast powszechna zgoda z celami tak zasadniczymi, jak całkowita likwidacja wszystkich znamion komunizmu i pełna niepodległość Polski.

Równolegle z rozwojem kierowanych przez Kornela struktur konspiracji narastał konflikt z władzami zepchniętego do podziemia związku „Solidarność”, któremu w sensie głównie symbolicznym struktury te podlegały. Pierwsza różnica zdań dotyczyła scentralizowanego przywództwa narodu uwikłanego w wojnę polsko-jaruzelską. Kornel uważał za konieczne powołanie czegoś w rodzaju Rządu Narodowego z czasów powstania styczniowego, stąd w utworzonym przez Eugeniusza Szumiejkę Ogólnopolskim Komitecie Oporu widział szansę koordynowania walki w skali całego kraju. Inicjatywa ta, najgrubszymi obelgami obrzucona przez Zbigniewa Bujaka, doczekała się kontynuacji w postaci Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej dopiero po kilku miesiącach, kiedy reżim zdołał już zapanować nad sytuacją, a społeczeństwo pogrążało się w beznadziei. Pogłębiały ją forsowane przez niektórych liderów związkowych formy protestu wymyślone jakby na zamówienie aparatu represji. Jedną z nich były piętnastominutowe strajki, pozwalające władzom wyselekcjonować, zwolnić z pracy, objąć nadzorem potencjalnych prowodyrów. Na Dolnym Śląsku kroplą, która przelała czarę goryczy, był sprzeciw formalnego przewodniczącego Regionalnego Komitetu Strajkowego wobec organizowanych 1 i 3 maja w całym kraju manifestacji ulicznych. Sprzeciw Władysława Frasyniuka dla wrocławian zakończył się wstydem, z jakim przyglądali się w tych dniach relacjom z miast wstrząsanych wielotysięcznymi demonstracjami. Powszechna świadomość zdezerterowania z pola bitwy podkopała autorytet lidera RKS-u, a krąg skupiony wokół Kornela tego rodzaju ustępowanie pola przeciwnikowi uznał za zapowiedź dążenia do zawarcia ugody z reżimem. Majowe spotkania przywództwa dolnośląskiej „Solidarności” obawy te jedynie umocniły, w efekcie czego 1 czerwca 1982 roku utworzono Porozumienie Solidarność Walcząca. W otwierającym jego działalność oświadczeniu Kornel stwierdził, że uznaje ono przywódczą rolę „Solidarności”, ale zastrzega sobie prawo do krytyki i własnej inicjatywy, a organizacja, na czele której staje, działać będzie aż do wywalczenia przez Polskę pełnej niepodległości i likwidacji imperialnego tworu państwowego, funkcjonującego pod nazwą Związek Sowiecki. Wszystkim związanym z wydawniczo-kolportażową strukturą RKS-u pozostawił wolny wybór w kontekście dalszej działalności. Można było pozostać w związku, któremu na Dolnym Śląsku formalnie przewodniczył Frasyniuk, wstąpić do Solidarności Walczącej albo łączyć ze sobą te aktywności. Niemal wszyscy, których nazywano już „ludźmi od Kornela”, wybrali dla siebie jeden z dwóch ostatnich wariantów tej propozycji. 13 czerwca 1982 roku na ulice Wrocławia wyszła pierwsza manifestacja, zorganizowana przez formację postrzeganą od tego czasu jako awangarda antykomunizmu. Zaatakowanie pochodu przeobraziło się w zaciekłe rozruchy, które do późnych godzin nocnych ogarnęły dużą część miasta. Zabarykadowanie kilku ulic doprowadziło do sytuacji, w której plac Pereca wraz z okolicami przez dłuższy czas wydawał się wyłączony spod jurysdykcji totalitarnego państwa. W pamięci wielu uczestników tych wydarzeń utrwaliło się wrażenie odniesienia terytorialnie i czasowo bardzo ograniczonej, lecz jednak rzeczywistej przewagi nad reżimem. Z oczywistą świadomością przesady zawartej w tym określeniu o wydarzeniach pamiętnego dnia zaczęto mówić jako o „pierwszym powstaniu wrocławskim”. W całym kraju odbiło się ono głośnym echem i otworzyło ciąg permanentnych zmagań ulicznych, które przygasły dopiero w połowie lat 80. Do największej demonstracji doszło 31 sierpnia 1982 roku, kiedy to dziesiątki tysięcy wrocławian wypełniły ulice kilku dzielnic miasta. Ataki sił milicyjnych paraliżowały setki kolczatek, rzucanych pod koła pojazdów i emisja zakłóceń utrudniających łączność radiową. Cogodzinne relacje z wydarzeń można było usłyszeć w audycji Radia Solidarność Walcząca, włączającego się w eter trzeciego programu państwowej radiofonii.

Śmiała oferta programowa, połączona z imponującą skalą dokonań, uruchomiła proces przypominający akcję scaleniową, która czterdzieści lat wcześniej doprowadziła do utworzenia Armii Krajowej. Do Solidarności Walczącej włączały się formacje o sporym już dorobku, takie jak Narodowa Organizacja Wyzwoleńcza „Lechia”. Struktury identyfikujące się z programem ludzi Kornela wyrastać zaczęły w kolejnych miastach i rejonach Polski. Procesu tego nie zatrzymały nawet represje, jak uwięzienie w roku 1984 ponad stu działaczy Solidarności Walczącej, z których blisko czterdziestu reżim zdecydował się postawić przed sądem. Nie okazały się przeszkodą dla rozwoju organizacji niedostatki finansowe. Środki na działalność pozyskiwano ze sprzedaży pełniących rolę „cegiełek” znaczków, banknotów czy kalendarzy. W kilku krajach Zachodu powstały też zagraniczne przedstawicielstwa, organizujące przemyt głównie unikatowych podzespołów do urządzeń elektronicznych, służących walce z reżimem. Do kraju trafiały po wlutowaniu w wielkorozmiarową aparaturę, sprowadzaną na potrzeby szpitali. Zanim jednak zaczęła ona pełnić właściwą sobie rolę – elektronicy Solidarności Walczącej wylutowywali z niej to, co było przeznaczone dla nich. Część tego „odzysku” służyła do konstruowania całych sieci nadajników radiowych, umożliwiających emitowanie audycji z kilku punktów równocześnie. Wielość źródeł sygnału utrudniała zadanie radiopelengacji, zarazem zwiększając zasięg odbioru. Wielkie pelengacyjne anteny, trudem służb reżimu wznoszone na dachach najwyższych budynków miasta, wyglądały jak wielka demonstracja bezradności władz niezdolnych do stłumienia wolności słowa szerzącej się na falach eteru.

Charakterystyczna dla Solidarności Walczącej była historia wykorzystywania do swych celów radioodbiornika „Julia” produkowanego w warszawskich zakładach Kasprzaka. Ze schematem tego nowoczesnego na owe czasy radia do ukrywającego się Kornela zwróciło się kilku z licznych działających w jego organizacji elektroników. Wskazali oni na możliwość drobnych modyfikacji, które radioodbiornik ten przekształcałyby w profesjonalny skaner, automatycznie przeczesujący wszystkie częstotliwości wykorzystywane przez służby reżimu. Po zakupie partii tych radioodbiorników i uzupełnieniu ich zawartości o odpowiednio dolutowane elementy przemycane z Zachodu, „Julie” mogły służyć zarówno do słuchania audycji, jak i do podsłuchiwania radiowych rozmów służb reżimu. Tę drugą funkcję uruchamiano wciśnięciem dwóch odpowiednich klawiszy. Parę egzemplarzy tak udoskonalonych „Julii” Solidarność Walcząca podarowała konspiratorom działającym w strukturze Regionalnego Komitetu Strajkowego. Wręczając ten prezent, z wielką mocą podkreślano konieczność przestawienia odbiornika na tryb standardowy zawsze, gdy w mieszkaniu miał się pojawić ktokolwiek niezwiązany z konspiracją. Niestety, jedna ze współpracowniczek Władysława Frasyniuka nie dopełniła tej prostej czynności, gdy zapukano do drzwi jej mieszkania. Okazało się, że przyszła właśnie do niej na rewizję ekipa SB. Po chwili z radioodbiornika z włączoną funkcją podsłuchowego skanera usłyszała głos swojego przełożonego. Tym sposobem służby reżimu dowiedziały się o skali radiowego sposobu pozyskiwania wiedzy o ich działaniach. To zmusiło je do szyfrowania swoich komunikatów, a kontrwywiad Solidarności Walczącej – do ich rozszyfrowywania.

Działalność organizacji owocowała licznymi innowacjami zarówno w spektakularnych działaniach politycznych, jak i w rzemiośle konspiry. Jako pierwsza w kręgach opozycji rozpoczęła ona kolportaż serwisów informacyjnych na dyskietkach komputerowych. Uruchomiła niemal seryjną produkcję składanych sitodrukowych ramek, które po rozłożeniu uchodzić mogły za kilka niewinnych rurek i śrubek, możliwych do zmieszczenia w rękawie marynarki. Zakupione przez Politechnikę Wrocławską kserografy z funkcją kopiowania nie tylko na papierze, ale i plastiku, natychmiast wykorzystane zostały do produkcji diapozytywów służących drukowi podziemnych wydawnictw. Te i inne rozwiązania sprawiły, że pomimo znużenia konspiratorów trudem trwającej długie lata działalności ich organizacja nadal zaskakiwała dynamiką i nowymi formami aktywności. Coraz bardziej spędzała też sen z powiek sternikom aparatu kontroli nad społeczeństwem. Nazywany pierwszym milicjantem PRL-u generał Czesław Kiszczak w roku 1985 doszedł do przekonania, że długotrwała nieuchwytność Kornela Morawieckiego musi mieć przyczynę w spenetrowaniu przez jego ludzi wrocławskich organów Służb Bezpieczeństwa. Zarządzony przegląd kadr spowodował wydalenie dziesiątek funkcjonariuszy, wśród których nie było jednak nikogo ze współpracowników podziemia. Kolejnym krokiem była zgoda na nieograniczoną działalność operacyjną enerdowskiej STASI na terenie zachodniej Polski. Równocześnie Kiszczak wydał bezprecedensową decyzję użycia wszystkich sił i środków w celu rozbicia Solidarności Walczącej oraz ujęcia jej przewodniczącego. Szef PRL-owskiego MSW do Wrocławia skierował oddział specjalny, mający zakaz kontaktu z wrocławską SB. Za bazę lokalową służyć jej miał między innymi jeden z hoteli. Kontrwywiad Solidarności Walczącej szybko się zorientował, że w mieście operować zaczęły nowe jednostki, słabo znające jego topografię. Zarówno określenie liczebności, jak i ustalenie strategii nowych esbeków było utrudnione, ponieważ w minimalnym stopniu korzystali oni z łączności radiowej. Jak się później okazało, plan specjalnego oddziału Kiszczaka był prosty. Po ustaleniu listy kilkudziesięciu miejsc, co do których zachodziło podejrzenie, że kiedyś przebywać w nich mógł Kornel Morawiecki, każde z nich poddano ścisłej, całodobowej i permanentnej obserwacji. Zaangażowanie wielkich środków operacyjnych oraz cierpliwość dziesiątek ludzi Kiszczaka zostały wynagrodzone po upływie około roku. 9 listopada 1987 roku wieczorem Kornel Morawiecki szedł na konspiracyjne spotkanie, mające się odbyć w jednym z bloków przy ul. Zielińskiego. Wiedział, że parę lat wcześniej miejsce to było obserwowane przez SB. Nie docenił jednak skali zorganizowanej przeciw niemu operacji. Minęło ledwie kilka minut, gdy okolica wypełniła się pojazdami służb specjalnych. Po blisko sześciu latach nieprzerwanej obławy esbecja dopadła wreszcie najintensywniej poszukiwanego w całym kraju człowieka. Jeszcze przed świtem, przykuty do wnętrza wojskowego śmigłowca, przemierzał drogę do warszawskiej centrali komunistycznego aparatu represji.

Aresztowanie Kornela dla członków jego organizacji było ciosem o charakterze emocjonalnym, ale w najmniejszym stopniu niezakłócającym działania jakiejkolwiek struktury. W wywiadach, których udzielał podziemnej prasie, wielokrotnie powtarzał, że ukrywał się będzie tak długo, aż zostanie aresztowany. Podkreślał, że mimo iż termin tego zdarzenia ze wszystkich sił starał się będzie opóźnić, to jednak nieuchronnie kiedyś to nastąpi. Organizację swą budował więc w sposób umożliwiający jej sprawne funkcjonowanie także wtedy, gdy osoby przewodniczącego zabraknie. Solidarność Walcząca działała więc, nie zwalniając obrotów, lecz przyszłość Polski rozstrzygać się zaczęła drogą porozumienia zawieranego przez reżim z częścią kręgów opozycyjnych i znacznie liczniejszymi gremiami, którym za opozycyjne udało się uchodzić. Przyjęty model ustrojowej transformacji daleki był od celów stawianych przez Solidarność Walczącą, w republice Okrągłego Stołu zepchniętej na margines życia publicznego, skazanej na zapomnienie, odzieranej z dorobku, a nierzadko także wyszydzanej i szkalowanej. Sam jej przewodniczący, który po latach uchodzenia przed pościgiem zaznał też więzienia i banicji, do końca życia nie ustawał w trudzie wyprowadzenia Polski z nieprawych dróg, na jakie wepchnięto ją układami dalekimi od przyzwoitości. Zarazem jednak powtarzał, że doczesny świat, na którym żyjemy, nie zna stanów idealnych. Stąd nie żałuje lat poświęconych stoczonej walce, gdyż przyczyniły się one do zapanowania realiów nieco lepszych od tych, w których Polska tkwiła w dekadach PRL-u. Za bezcenne uważał natomiast, że ta pozytywna przemiana nie wiązała się z ceną, jaką jego kraj zapłacił w latach jego dzieciństwa. U progu lat 90. żaden ojciec nie musiał spacerować ze swoim dzieckiem po gruzach ojczyzny. Jeśli nawet Polska ostatnich dekad nie zawsze była krajem prawdziwego prawa i wolności, to jednak nie stała się morzem ruin i otchłanią cierpienia. Pomimo wielorakich uwarunkowań i potężnych blokad tamujących jej rozwój ojczyzna stanęła przed szansą, o jakiej próżno marzyć mogły wcześniejsze pokolenia. „Nie jest to jeszcze Polska naszych marzeń, ale warto było zadać sobie trud, przybliżający ją do tego stanu” – tak najczęściej brzmiała konkluzja, jaką lata konspiracyjnej walki podsumowywał zarówno Kornel, jak i większość ludzi z jego organizacji.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Artur Adamski, Kornel i jego ludzie. O solidarności walczącej, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 136

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...