Nowy Napis Co Tydzień #139 / Poniedziałek – Walser. Wtorek – von Gunten
Niech zawarte w podtytule słowo dziennik stanowi pewną zapowiedź zmącenia, jakie szykuje czytelniczce i czytelnikowi Robert Walser we wznowionej po latach powieści Jakob von Gunten. Dziennik w polskim przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz. Książka w niemieckim oryginale ukazała się w roku 1909
Pedagogiczne perypetie tytułowego chłopca wydartego z wygód dostatniego życia wprost na pożarcie Instytutu Benjamenty – surowej placówki prowadzonej przez co najmniej niepokojące rodzeństwo – naznaczają dychotomie niepozwalające dochodzić po jednoznacznych słowach do ostatecznych konstatacji o Jakobie von Guntenie. Bo ile znaczy narastające uwielbienie dla poddańczej kondycji sługi, wobec równie konsekwentnie wzbierającej indywidualności centralnego bohatera? Albo jak odczytywać jego codzienne, wykluczające się rytuały w murach Instytutu?
***
Na przestrzeni niespełna stu sześćdziesięciu stron dokonuje się przejście ze zwykłego sporządzania dziennika w akt pisania jako gest przekory. W przypadku Jakoba pisać znaczy zaznaczać swoją obecność w świecie odwróconą plecami do konwenansu. Jego autokreacja rozmija się z oczekiwaniami otoczenia dokładnie w tych momentach, w których mu na tym zależy: czasem – żeby wzbudzić litość wobec własnej osoby, innym razem – aby stworzyć komitywę z rozmówcą nieprzystającym do jego intelektu, a najczęściej chyba z czystej przekory: „Nie ma dla mnie większej przyjemności, niż podsuwać ludziom, którzy są mi szczególnie bliscy, z gruntu fałszywy obraz mojej osoby. Zresztą u mnie przybiera to poniekąd chorobliwą postać”
Autobiograficzne uwikłanie jest w przypadku szwajcarskiego pisarza o tyle znaczące, że podsuwa pewne tropy wiodące do odczytania wywrotowych intencji bohatera omawianej przeze mnie książki. Mając w pamięci, że sam Walser ukończył szkołę dla lokajów, żeby pracować dla niejakiej rodziny Hochbergów nieopodal dzisiejszego Opola, a o szlachetnej pracy sługów mówił jeszcze w innych miejscach (między innymi w opowiadaniu Tobold (II)), można uznać, że ironiczna intencja nie jest zamiarem Jakoba, niejako powtarzającego po Walserze opinie o służebnej z wyboru kondycji człowieka. Jednym z wielu oryginalnych pomysłów autora jest nadanie lokajom w powieści rangi indywiduów zyskujących swoją pracą wolność. Wolność niedostępną tym, którzy w służbie widzą uniżenie i utratę podmiotowości:
Ćwiczymy ukłon, wchodzenie do pokoju, zachowanie wobec kobiet i podobne rzeczy, długo, często do znudzenia, ale teraz widzę i odczuwam, że ma to swój głęboko ukryty sens. […] Właśnie ja muszę uczyć się poszanowania i ufnego respektu wobec rzeczy tego świata, bo do czego bym doszedł, gdybym mógł pomiatać wiekiem, negować Boga, drwić z praw i wtykać młodociany nos we wszystko, co wzniosłe, ważne i wielkie?
R. Walser, Jacob…, s. 62–63. [4]
Zrozumienie swojej pozycji w świecie i szczere poświęcenie służbie prowadzi do wolności (specyficznie przez narratora pojmowanej), w której to pokorna naturalność istnienia zastępuje opresyjną potrzebę pójścia pod prąd – pójścia w stronę panowania pojmowanego jako (rzekomo) najwyższej formy indywidualizmu.
***
Bycie jednostką w pierwotny sposób pustą, czyli „zerem” (jak sam wielokrotnie siebie nazywa bohater), wydaje się Jakobowi bardziej pociągające, niż bycie wypełnionym treścią ówczesnej epoki – lubującej się w efektowności miejskiego życia. W zdziwieniu bohatera, wobec budzących się w nim pragnień posiadania pieniędzy czy brylowania w artystycznym towarzystwie, zawiera się odpowiedź na dążenia nowoczesnego społeczeństwa – pozostaje pytaniem otwartym, czy to ocena gorzka, czy afirmująca. Kolejną oryginalną właściwością pisarstwa Walsera jest to, że daje czytającym przestrzeń na różnorodne wnioski, także przeciwne progresywnemu nurtowi modernistycznej myśli. Z podobnych pobudek Thomas Mann dekadę później wysłał swoich bohaterów na odległą górę, żeby wieszczyli schyłek znanego świata. Tej schyłkowości nie doświadczymy co prawda u Walsera w tak brutalnym wydaniu, ale jakieś poczucie obcości bieżącej rzeczywistości jest na kartach Dziennika obecne. W posłowiu Piotr Paziński pisze o Instytucie w ten sposób:
Teraz jest wyraźnie podupadły i to bynajmniej nie dlatego, że świat nie potrzebuje wytresowanych służących. Jakaś niemoc zagościła w placówce, a zjawienie się von Guntena co najwyżej przyśpieszyło rozkład. […] Wszystko jest tu przejściowe, nietrwałe, zawieszone w powietrzu: czuwanie, jedzenie, spanie i nauka. […] Nic dziwnego, że pewnego dnia szkoła skojarzy się Jakobowi z domem umarłych
P. Paziński, Mało, ale gruntownie [w:] R. Walser, Jakob…, s. 173. [5].
Instytut z powodzeniem sprawdziłby się zatem jako przybudówka do sanatorium z Czarodziejskiej góry. Walsera można czytać równolegle z Mannem, o ile zastrzeżemy, że Jakob nie wdałby się raczej w dyskusję z Naphtą i Settembrinim ani nie odnalazł się na sanatoryjnych obiadach. Na pewno byłby jednak wspaniałą przeciwwagą dla idei prezentowanych przez Mannowskich kuracjuszy. Dopuszczając pewną dozę anachronizmu (uzasadnioną chociażby przez wspólne obu autorom epokę i źródła ich pisarstwa), owocnym zdaje się zestawianie Czarodziejskiej góry i Jakoba von Guntena jako uniwersów wzajemnie się komentujących. Zwłaszcza w takich momentach, gdy Jakob słyszy od brata: „Tam, na górze, panuje taka specjalna atmosfera. Otóż właśnie panuje tam atmosfera usatysfakcjonowania, a to działa hamująco i ograniczająco”
***
Opowieść przeniesiona w 1995 roku na ekran przez braci Quay
Przyjemność obserwowania gry wzajemnych stosunków między charakterami to z pewnością najbardziej jaskrawa zaleta książki Walsera. Jednak sprowadzenie całości tylko do tego wymiaru byłoby poważnym zaniedbaniem. Jakob von Gunten jest powieścią niesprowadzalną do żadnej jednoznacznej formuły. Na scenę wkraczają ambiwalencja i surrealizm, a Walser najlepiej odnajduje się w wywlekaniu dylematów wraz z wielością równorzędnych rozwiązań. Łatwo byłoby poczytywać niektóre wątki powieści za wystarczający dowód dla nazwania jej krytyką społeczną czy też parodią mieszczańskiego trybu funkcjonowania. Co jednak zrobić, gdy taka interpretacja nasuwa się równolegle z zupełnie przeciwną? Przecież nie bez kozery Jakob chełpi się dążeniem do ideału indywidualizmu, jednocześnie mając za prawdziwe piękno naginanie konwenansu dla możliwości służenia innym i apoteozy bycia użytecznym.
Dlatego też widzę Dziennik jako tekst niedający się przyszpilić do jednoznacznego odczytania, przede wszystkim jako przejaw rozedrganej, młodzieńczej obserwacji niezdolnej do całkowitego określenia się, a jednocześnie również świeżej, brawurowej i zuchwałej. Poddany obserwacji świat sam się kompromituje w swej nielogiczności, a nieskalany ani bezlitosną ironią, ani śmiertelną powagą narrator ma sobie za nic podążanie jego szlakiem. Wilhelm Meister z klasycznego Bildungsroman Goethego musiał przejść swoją drogę i dojrzeć do samostanowionego życia, żeby Jakob von Gunten mógł kroczyć przez tę ścieżkę wspak. W tym pozornie nieefektywnym dążeniu zawiera się formuła na wyjątkowo efektowną prozę.
R. Walser, Jakob von Gunten. Dziennik, tłum. M. Łukasiewicz, Warszawa 2021.