21.10.2021

Nowy Napis Co Tydzień #123 / Nieuleczalne narracje

Niezależnie od tego czy tak jak Grecy uznamy, że choroba jest karą za zbrodnie przodków, czy może za Frankiem Lloydem Wrightem zobaczymy przekrój guza nowotworowego w siatce współczesnego miasta albo też po raz kolejny przeczytamy esej Susan Sontag o metaforyce choroby, jedno będziemy mogli stwierdzić na pewno: rak daje się wpisać w tak wiele opowieści, że niebezpiecznie oddziela się od realnych przeżyć osób chorujących. W powieści Cicho, cichutkoIgnacy Karpowicz podejmuje szereg literackich działań służących odzyskaniu tego doświadczenia – zarówno w skali makro (dla literatury), jak i w skali mikro (ku pamięci zmarłego przyjaciela). A że jest wyrobionym pisarzem, to niemal natychmiast udaje mu się udowodnić, że modyfikując uwiązany konwencją język, da się wyjść z niebezpiecznego impasu, wedle którego nowotwór należy do wszystkich po trochu, ale coraz mniej do samego chorego.

Podnosząca na duchu konstatacja? Nie byłbym taki pewien, skoro w gruncie rzeczy wniosek jest taki, że aby oddzielić się od nieszczęścia, trzeba mieć do czego uciec. A żeby pozwolić sobie na ucieczkę – należy najpierw zdobyć odpowiedni kapitał kulturowy. W powieści Karpowicza azylem chroniącym przed niewypowiadalnym szaleństwem śmierci jest gra językowa – bazująca na manifestowanej erudycji i na meandrowaniu po lingwistycznych drogach ucieczki od raka jako doświadczenia kolektywnego ku trwaniu w chorobie na własnych zasadach: 

Przeżyliśmy tyle upokorzeń, że mieliśmy na świat wywalone. Żyliśmy swoje, obchodząc na ile się dało zewnętrzne oczekiwania. […] Sentymentalną stronę wszelkich rzeczy docenialiśmy, ponieważ wcześniej została bezwzględnie odrzucona i wyśmianaI. Karpowicz, Cicho, cichutko, Kraków 2021, s. 21–22.[1].

Podkreślana na każdym kroku osobność wspólnego świata umierającego Misia i jego przyjaciela Pisarczyka jest doświadczeniem tyleż rozczulającym w lekturze, co ekskluzywnym po głębszym przemyśleniu – dostępnym tylko wybranym, którzy podobny kapitał kulturowy posiedli. Zapewne stąd w recepcji Cicho, cichutko utyskiwania na formalne bogactwo tekstu. W swojej recenzji Wojciech Szot napisał: „autor ani przez chwilę nie wyjaśnia nam, po co to wszystko mamy czytać, a język choć giętki zamienia się w efekciarską torturę, nie dając wytchnienia od ciągłych żartów, dowcipów, niby-ładnych zdań”https://zdaniemszota.pl/3926-recenzja-ignacy-karpowicz-cicho-cichutko [dostęp: 6.06.2021].[2]. Wystarczyło więc, że ów „język giętki” spotkał się z tematem ze sfery tabuizowanej, żeby zaczęto poddawać w wątpliwość Karpowiczowski styl – nawet jeśli to ta sama wirtuozeria słowna, która była dotychczas argumentem świadczącym raczej o walorach pisarza. Choćby w rozliczeniowej Sońce język służył mu do niuansowania doświadczenia traumy albo gdy w Ościach fabuła usuwała się na bok przed triumfalnym pochodem frazy, by ostatecznie okazać się nierozerwalnie z nią splecionym elementem świadomie formowanej Karpowiczowskiej postawy. Ta z kolei od zawsze zakładała wysoką pozycję dykcji w pisarskim arsenale – w służbie indywidualnej osobowości pisarza, który najczęściej krył się pod powierzchnią tekstu. Skąd więc w tym przypadku brak zaufania do jego stylu?

Być może stąd, że tym razem Karpowicz wykonuje wyjątkowo karkołomny gest, bo swoją brawurową frazę zaprzęga do walki, której w granicach literatury i sztuki mało kto był w stanie podołać. Cicho, cichutko jest w głównej mierze próbą przerwania hegemonii konwencjonalnego mówienia o nowotworze. Narrator staje w kontrze do wypracowanych pozycji, które obieramy za każdym razem, gdy potrzebujemy łatwo dostępnych przystani w obliczu przerastającego nas problemu. Kiedy mowa o chorobie i umieraniu, najłatwiej przystać na jedyny „bezpieczny” dyskurs, z eufemizmami i przemilczeniami w centrum. Problem w tym, że to, co ma być zbawienną fasadą, staje się zazwyczaj dehumanizującą namiastką czułości – mało szczerą i nieprzystającą do rzeczywistego doświadczenia odchodzenia. Stąd w bohaterach książki „uczulenie na ubogacający język”I. Karpowicz, Cicho…, s. 124.[3]. Karpowiczowski wybór „czystej formy” – wyrazistego idiolektu w kontrze do automatycznej nowotworowej konwencji – może wyglądać na krok efekciarski, ale w istocie wynika wprost z podejmowanego tematu.

Bo z czym tak naprawdę mamy tu do czynienia? Opowieść o naznaczonej odchodzeniem bliskiej przyjaźni Misia z Pisarczykiem rymuje się z IwaszkiewiczemO niejednoznacznym statusie przyjaźni męsko-męskiej mówią takie teksty Iwaszkiewicza, jak Przyjaciele czy Zmowa mężczyzn albo wydana drukiem korespondencja ze schorowanym Jerzym Błeszyńskim (Wszystko jak chcesz).[4] i daje się porównywać z niedawnym Mięchem Anity Żukowskiej albo nieco ostrożniej: z Bezmatkiem Miry Marcinów. Ale u podstaw tej historii stoi przede wszystkim osobiste doświadczenie samego Karpowicza, który w żadnym wywiadzie towarzyszącym promocji książki nie próbuje nawet zaprzeczać, że Pisarczyka można utożsamiać z nim samym, a Misia – z jego długoletnim przyjacielem Michałem Tomaszewskim: „Gdy umarł Michał, było ze mną jak z kotem Schrödingera. […] Miałem przeczucie, […] że coś mnie za chwilę zabierze i dołączę do tego nic, gdzie jest Miś. […] Z drugiej strony czułem, że muszę wypełnić dane słowo, napisać tę książkę, opowiedzieć”https://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/7,53668,26977065,ignacy-karpowicz.html [dostęp: 6.06.2021].[5]. Nie wikłając się w przebrzmiałą dyskusję o obecności autora w tekście, pozostanę przy relewantnym w tym przypadku stwierdzeniu, że Cicho, cichutko wyrasta z wyjątkowo traumatycznego doświadczenia straty, co będzie miało naturalne konsekwencje w treści utworu.

Kiedy więc Karpowicz przekierowuje dyskurs z nie-swojej cierpiętniczej konwencji na ultraosobiste „wypracowanie ze śmierci”I. Karpowicz, Cicho…, s. 39.[6], to ujarzmia ten rodzaj tabuizującego strachu, przez który o raku w przestrzeni publicznej wciąż należy mówić „cicho, cichutko”. Terapeutyczna wartość przepisywania własnej opowieści na książkę przenosi się na szerszą dyskusję, zadając kłam opinii, że najnowsza powieść autora jest historią, „dla której czytelnik wydaje się zbędny”Zob. przypis 2.[7]. Wręcz przeciwnie – razem z premierującym się w podobnym czasie spektaklem Onko Weroniki Szczawińskiej z warszawskiego Teatru RozmaitościP. Wawer jr, Onko, reż. W. Szczawińska, Teatr Rozmaitości w Warszawie, 21.03.2021 [premiera online].[8] – ma szansę wybrzmieć uwalniającym głosem. Dopiero wyjęte z potocznego modelu mówienia o chorobie zużyte słowo odżywa i staje się faktycznie czyjeś – na nowo przydaje językowi funkcji użytkowej. Zarówno Onko, jak i Cicho, cichutko odwracają prostą zasadę, wedle której nowotwór to posępny antagonista o odbierającej głos mocy. Otóż nawet uznając jego władzę nad ciałem, oba dzieła przeprowadzają werbalną zemstę na raku jako ciemiężycielu umysłu. Zemstę zasadzającą się na bezwstydnym mówieniu o nim – własnymi słowami i donośnym tembrem. W przypadku Karpowicza to mówienie wydarza się jednak w nieco innym trybie niż w spektaklu Szczawińskiej, mimo podobnego punktu wyjścia.

Fasada budowana ze swoistej Karpowiczowskiej kpiny zajmuje tylko połowę objętości książki (niech za jej emblemat posłuży ten krótki fragment: „– Mam wygląd arystokraty? – zarzuca Miś. – Nie. Rak prostaty – reaguję automatycznie”I. Karpowicz, Cicho…, s. 105.[9]). Zaraz potem następuje, równie dla tego autora idiomatyczna, przypowieść wskazująca na źródła indywidualnego doświadczenia w wymiarze irracjonalnym (albo przynajmniej niezależnym od ludzkiej woli). W najodpowiedniejszym momencie, kiedy językowa gra wytraca początkowy impet, opowieść zostaje przekierowana na szerokie pole metafory. Nowa powieść Karpowicza daje się czytać poprzez i równolegle z Susan Sontag, która w 1978 roku pisała: 

Koncepcje choroby jako kary mają długą historię i są szczególnie żywe w odniesieniu do raka. […]. Traktowanie raka nie tyle jako choroby, co jako demonicznego przeciwnika, czynią zeń chorobę nie tylko śmiertelną, lecz również wstydliwą. […] Każda choroba, której przyczyny są niejasne, a leczenie nieskuteczne, na ogół ocieka wręcz znaczeniem. […] Choroby uważane za wieloprzyczynowe (a zatem tajemnicze) kryją w sobie z kolei największy potencjał jako metafory zła społecznego czy moralnegoS. Sontag, Choroba jako metafora [w:] tejże, Choroba jako metafora. AIDS i jego metafory, tłum. J. Anders, Warszawa 1999, s. 62–65.[10].

To samo zło jest w Cicho, cichutko punktem zapalnym dla wątku wywiedzionego już spoza osobistych wspomnień autora, bliższego stylistycznie Sońce. Cała druga część powieści przeprowadza przez prowincjonalną sagę rodzinną – początkowo zagadkową i oderwaną od części pierwszej, a później sklejającą w całość achronologicznie prowadzoną fabułę. To tutaj Karpowicz rozgrywa spektakl rozpisany na wielkie tematy winy i kary. Na scenę wchodzi pozaracjonalna kwestia fatum, korespondująca z rozpoznaniami Sontag o chorobie jako odpowiedzi losu na zwichrowaną moralność. Według amerykańskiej eseistki zastosowanie metafory raka „równa się stwierdzeniu, że jakieś zdarzenie lub sytuacja jest bezwzględnym i nienaprawialnym złem”Tamże, s. 85.[11]. Jeśli Karpowicz w swojej powieści poddaje pod dyskusję jakieś hipotezy, to te związane z rozpaczliwymi pytaniami większości ludzi dotkniętych rakiem: skąd taka niesprawiedliwość i dlaczego właśnie ja? Tyle że potencjalna, filozoficzna odpowiedź jest u niego ostatecznie zamieniona na zwykł powieściowy chwyt – zamiast autentyczności z początkowych fragmentów dostajemy wykalkulowaną (i przez to może efektowną) grę z konwencją kryminału, w której zło przenosi się na kolejne pokolenia i wymaga tragicznego odkupienia. 

Wybór takiej fabularnej ścieżki tworzy przedziwny splot prywatnych, autorskich emocji z czystą fikcją. Jeśli dodać do tego fakt, że część druga jest w istocie luźno oparta na rzeczywistej zbrodni połanieckiej, a część trzecia próbuje dodatkowo wpisać dwie poprzednie w porządek teraźniejszości z pandemią w tle, to nie sposób zamysłu Karpowicza nie uznać za co najmniej przeszarżowany. Zwłaszcza jeśli na jego poparcie pisarz wybiera niezbyt odkrywcze maksymy w rodzaju: „przecież każdy człowiek przypomina muchę w pajęczynie – nieodwracalnie złapany w sieć zależności”I. Karpowicz, Cicho…, s. 204.[12]. Poszczególne opowieści wychodzą obronną ręką ze splotu wszystkich wątków i dałoby się w oderwaniu od siebie czytać je jako udane opowiadania, ale ustawianie ich w rzekomo logicznym trójkącie znaczeń – zbrodnia-kara-metafora – zdradza zbyt dużą niekonsekwencję, żeby można było uznać Cicho, cichutko za dzieło całkowicie spełnione.

Od raka jako problemu rozgrywającego się w języku, poprzez nowotwór jako metaforę, aż po chorobę jako wyzwanie dla cywilizacji – Karpowicz przeprowadza więc czytelniczkę i czytelnika przez literacką podróż tyleż naznaczoną sprzecznościami, co jednak w ostatecznym rozrachunku autentycznie przejmującą. Pytanie tylko, czy to wystarczający powód, żeby w jego nowej powieści zobaczyć powrót do formy sprzed lat. To, czy Cicho, cichutko podziała na społeczny problem związany z mówieniem o raku pozostaje otwartym pytaniem o trwałość tabu związanego z chorobą w polskiej kulturze i o możliwość jego przepracowania przez literaturę.

 

I. Karpowicz, Cicho, cichutko, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Igor Kierkosz, Nieuleczalne narracje, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 123

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...