Nowy Napis Co Tydzień #147 / Kto ma oczy, ten widzi wszystko we wszystkim
Bogdan Tosza, eseista i publicysta cechujący się coraz rzadziej spotykaną wszechstronnością zainteresowań, zabiera czytelników w podróż w czasie. Urozmaica ją wycieczkami w głąb samego siebie – każda z tych „wycieczek” staje się, jak zawsze w zetknięciu z wielką sztuką, pretekstem do głębszych rozmyślań nad sensem istnienia i kierunkiem własnej wędrówki.
Spacer po nieistniejącym – wydawałoby się – świecie sztuki, po cmentarzysku najznakomitszych wytworów ludzkiego umysłu, tych, które się autorowi spodobały, zachwyciły go i skradły jego serce, wydawać się może niegrzeczną ingerencją w prywatność autora albo przynajmniej nie w porę przywołaną, nazbyt ckliwą reminiscencją. A jednak okazuje się, że w jałowości takiej podróży wszystko czemuś służy i ma swoje miejsce, a daremni przechodnie, świadomi znaczenia ostrożnie stawianych kroków, są w rzeczywistości najmniej przypadkowymi spośród spacerowiczów. Są zawsze tam, gdzie chcą być. Szukają odpowiedzi na dręczące ich pytania i wiedzą dokładnie, gdzie należy się udać: czy trzeba odwiedzić zapomniane już muzeum, porozmawiać z ludźmi, którzy wiedzą więcej, usiąść przy określonym stoliku w tej, a nie innej kawiarni, czy wreszcie stanąć przy czyimś grobie i po prostu przez chwilę pomilczeć. Nieprzypadkowo książka Bogdana Toszy współdzieli tytuł z rozdziałem poświęconym Fernandowi Pessoi, autorowi jednej z najbardziej znanych interpretacji motywu wędrówki: „Wieczni przechodnie, przemierzający samych siebie, nie ma dla nas innego pejzażu niż ten, którym sami jesteśmy”.
Prowadzeni przez autora Daremnego przechodnia zaglądamy w zakamarki życiorysów wybitnych postaci, mając świadomość, że oto dowiadujemy się rzeczy, o których poza nami być może nikt nie wie, że podzielono się z nami nie sensacją czy ciekawostką, ale tajemnicą istnienia kogoś, kto nigdy do końca nie przeminął. Bogdan Tosza po mistrzowsku rozpracowuje psychikę wybranych przez siebie artystów, dociekając przyczyn ich zachowania lub tłumacząc je sobie samodzielnie, z odpowiednią dozą współczucia. Nie tyle występuje w roli nieomylnego znawcy, ile sympatyzuje z daną postacią, próbując ją rozszyfrować i usprawiedliwić przed czytelnikiem. Próbuje na przykład dowiedzieć się, co dokładnie czuł Witold Gombrowicz, kiedy dzielił się z ukochaną Ritą najgorszą z wiadomości i dlaczego w owej chwili otaczający pisarza górski krajobraz mógł się mu wydać najpiękniejszym pejzażem świata. W innym rozdziale natomiast autor zastanawia się, co spowodowało, że Vaucluse stało się dla Petrarki jedynym miejscem na ziemi, w którym poeta naprawdę żył, a satysfakcjonującą odpowiedź przynosi Bogdanowi Toszy dopiero tak wnikliwe zespolenie się z postacią, że sam – stąpając po śladach mistrza sonetu – czuje, że żyje pełnią życia. Pochylamy się z Toszą nad życiorysem najsłynniejszej pieśniarki fado czy nad biografią Adama Wodnickiego. Tę ostatnią zgłębiamy z taką ciekawością, że docieramy do przypadkowego spotkania pisarza ze studwunastoletnią Jeanne Calment, „która będąc małą dziewczynką, obserwowała w sklepie kolonialnym matki robiącego tam zakupy van Gogha”. Co więcej, autor książki nie tylko intensywnie myśli o omawianych artystach, ale również zdarza mu się wspominać w ich imieniu, a dla uspokojenia co bardziej drobiazgowych sumień przypomina, że „nie ma przecież znaczenia, że to nie ich wspomnienia”, zaraz potem dodając – przez osobę Josifa Brodskiego, o którym zresztą też snuje swoje domysły – że„wspomnienia to drugi czas teraźniejszy”, a więc być może najprostsza droga do nieśmiertelności.
Jako bezstronny obserwator świata sztuki, po którym stąpa ostrożnie i z niesłabnącą przenikliwością, Tosza przygląda się każdej z przedstawianych postaci, na żadną z nich nie patrzy jednak z góry, to jest z wyższością, która w wielu przypadkach mogłaby wynikać ze znajomości kilkunastu, kilkudziesięciu czy nawet kilkuset lat historii, która wydarzyła się po śmierci danego artysty. Autor przyjmuje taki punkt widzenia, jakby ów czas wcale nie upłynął. Stawia się na miejscu swoich bohaterów i przenosi się do epoki, w której żyli. Podąża za nimi krok w krok. Krytyka, jeśli się pojawia, dotyczy bardziej nas – przedstawicieli społeczeństwa w dużej mierze zobojętniałego na sztukę, nieświadomego jej wpływu na rozwój człowieka i na relacje międzyludzkie. Jednym z najbardziej wyrazistych przykładów takiego rozczarowania współczesnym pokoleniem jest wizyta w willi Gombrowicza, do której nie został wpuszczony przez osoby nieznające nawet nazwiska polskiego pisarza. Dopiero na cmentarzu, w miejscu ostatniego spoczynku autora Ferdydurke, okazuje się, że jeszcze nie wszystko stracone, że jeszcze tli się nadzieja, bo niektórzy rodzice wciąż mają dość odwagi, by opowiadać swoim dzieciom o artystach, którzy na trwałe wpisali się w historię sztuki.
Warto w tym miejscu nadmienić, że przemieszana z krytyką obawa o nieodwracalne znieczulenie społeczeństwa na piękno muzyki, literatury czy malarstwa dotyczy także niektórych dzisiejszych artystów, wątpliwych – zdaniem autora – następców Diega Velázqueza. Wspominając Aleksandrę Jasińską-Nowicką, autor zastanawia się z kolei, czy jako społeczeństwo spełniliśmy nadzieje i oczekiwania artystki, czy przypadkiem nie zawiedliśmy jej nie tylko kulturowo, doprowadzając do strywializowania sztuki, ale również osobiście – jak człowiek człowieka. Patrząc na kamienne twarze dwudziestopierwszowiecznych „koneserów” sztuki masowej, trudno Bogdanowi Toszy uwierzyć, „aby komuś z nich dzisiaj na widok stworzonych przez niego [malarza nad malarzami] arcydzieł mogło pęknąć serce”. A kiedyś – w czasach, do których autor książki bardziej ucieka niż powraca – w zetknięciu z wielką sztuką łamały się głosy, łzy zachwytu napływały do oczu, a rozum przegrywał z uniesieniem.
Bronisław Maj, jeden z recenzentów książki, nazywa literacką propozycję Bogdana Toszy „nadzwyczajnie rozległym i bogatym archipelagiem”. W przemyślanie skomponowanej mozaice wielu gatunków sztuki oraz artystów przynależących do różnych epok i pokoleń, w połączeniu tekstów już wcześniej publikowanych z nowymi, dotychczas nieznanymi światu, każdy czytelnik może znaleźć coś dla siebie. Z jednej strony trudno wyobrazić sobie, by wszystkie rozdziały książki w jednakowym stopniu mogły kogoś zafascynować, ponieważ do tego wymagana byłaby wszechstronność zainteresowań równa tej, jaką zdradza sam autor. Z drugiej strony jednak możliwość znalezienia w tej bogatej kompozycji czegoś dla siebie, czegoś, co pozwala nam odkryć nieznane dotychczas szczegóły czyjeś biografii lub lepiej zrozumieć pewne trudne do przyjęcia fakty, czyni ją bodaj bardziej wartościową od książek pochłanianych w całości, ponieważ pozwala nam samodzielnie odkrywać fragmenty bardziej dla nas znaczące. Mnie chyba najbardziej urzekł rozdział W pięknej Baezie, głównie za sprawą moich własnych zainteresowań i bliskości geograficznej opisywanych tam gajów oliwnych, scenerii towarzyszącej podróży śladami jednego z moich ulubionych poetów Antoniego Machado. Jeden z jego wierszy zaczyna się od słów Caminante, no hay camino… („Wędrowcze, nie ma drogi…”) – nie sposób nie powiązać go z ideą przewodnią książki, czyli z szeroko rozumianym motywem wędrówki. To z kolei każe mi się zastanowić nad znaczeniem, a może nawet sprawczością każdego ze stawianych przeze mnie kroków, w literaturze i poza nią.
Daremny przechodzień Bogdana Toszy to także próba stworzenia własnej, wynikającej z osobistych upodobań, definicji słowa „artysta”, która uwzględniałaby indywidualne okoliczności i perypetie wpisane w życiorys każdej z przybliżanych czytelnikowi postaci. I tak: Krzysztof Penderecki zostaje przez Bogdana Toszę nazwany „królem życia, który przywrócił współczesnej muzyce zagubione wartości, jak piękno i wzruszenie”. Twórczość i postać Amálii Rodrigues definiuje autor przez dość enigmatyczne określenie „głos Nocy”, zaczerpnięte od pewnego francuskiego krytyka. Adam Szczuciński, autor Miniatur włoskich, wyróżnia się na tle pozostałych twórców jako ten, który patrzy na świat z „ostatecznej perspektywy”, to jest z perspektywy śmierci, o którą jako lekarz ociera się na co dzień. Definicja artystycznej działalności scenografa Eduarda Koczergina staje się z kolei kompletna dopiero wówczas, gdy zostaje on nazwany chłopcem, „któremu odebrano rodziców i dom, dzieciństwo i świat, w którym powinien dojrzewać”. Postać Józefa Rotha osiąga zaś pełnię wiarygodności, kiedy Bogdan Tosza otwarcie obnaża ją z uprawianego przez powieściopisarza mitotwórstwa w zakresie własnej biografii – i tak dalej.
Bogdan Tosza wystrzega się definicji wyraźnie kategoryzujących, prowadzących do zaszufladkowania postaci. Proponuje definicje szczątkowe i otwarte, dające się uzupełnić o nowe wątki, skonfrontować z innymi. Autorowi tego dziwnego zbioru chodzi najprawdopodobniej o to, że każdy, kto para się sztuką, zasługuje nie tyle na pomnik, muzeum czy order zasługi, ile na swój własny kąt. Najdokładniej ujął to Janusz Szuber, autor najpiękniejszej pisanej wierszem mitologii Sanoka, w cytowanych w książce słowach: „jak świat światem, każdemu należy się jego miejsce, gdzie kiedyś dłużej lub krócej był”.
Myślę, że każdy z nas mógłby stworzyć własną listę artystów, którym należy się więcej miejsca i uwagi. To wcale nie musi być lista podobna do tej, którą proponuje Bogdan Tosza. Największą zasługą autora jest bowiem stworzenie pewnego precedensu, zachęcenie czytelników do odbywania własnych wędrówek śladami ludzi wybitnych, by w ten sposób nie tylko zatroszczyć się o ich dobre imię, ale również na nowo poznać samych siebie. Zaglądanie w nieswoje życiorysy może być niezwykle pouczające. „Kto ma oczy, ten widzi wszystko we wszystkim” – napisał Georg Ch. Lichtenberg. Wierzę, że jeszcze wiele pozornie tylko daremnych historii pozostaje nam do prześledzenia, a każda z nich może być na swój sposób doskonała, na swój sposób podobna do naszej. O ile tylko potrafimy dobrze patrzeć.
Bogdan Tosza, Daremny przechodzień, Universitas, Kraków 2021.