Nowy Napis Co Tydzień #162 / List miłosny do literatury polskiej
Nie za bardzo wiedziałem, czego się spodziewać po książce o enigmatycznym dla mnie tytule. 120 dni Kultury – i co z tym zrobić? Czy to będzie esej, dziennik podróży, kalendarium najważniejszych dni i przełomowych wydawnictw? Gdy przeczytałem we wstępie słowa Wojciecha Karpińskiego –
Zaplanowałem serial o „Kulturze”: na facebooku Instytutu Literackiego codziennie zamieszczać będę wpis prezentujący ważne dla mnie teksty z paryskiego miesięcznika. Ułożyłem materiał w tygodniowe cykle tematyczne. Wyszło mi 17 tygodni (co daje 119 dni) plus jeden dzień zamykający serial, czyli „120 dni Kultury” (erudyta powie, że to o 20 opowieści więcej niż w Dekameronie Boccaccia i dokładnie tyle dni, co w dziele francuskiego markiza – ale buchalteria ma tu niewiele do rzeczy).
– zasmuciłem się: nie miałem żadnego z zasugerowanych skojarzeń. Przestraszyłem się, że 120 dni Kultury to książka z kluczem pokoleniowym, której bez wspólnoty pewnych przeżyć nie będę w stanie zrozumieć. Jakby to powiedziała (bardzo grzecznie) młodzież: książka zgreda dla zgredów. I w sumie pomyślałem: dlaczego mam się tego wstydzić, liczyć sobie za ujmę, że urodziłem się bardziej teraz niż bardziej wtedy, że mam inną siatkę skojarzeń? Niech to będzie – przekornie – moim atutem: nie żeby książka wymagała ode mnie, ale ja wymagam od książki. Jeśli okaże się literaturą dla zgredów – odbije się ode mnie, a ja pozostanę nieporuszony.
Napisać, że się rozkosznie rozczarowałem, to oczywiście nic nie napisać.
Anty-testament
Tak jak książka nie okazała się być pokoleniowa, tak nie okazała się być również testamentem. To ostatnia książka Wojciecha Karpińskiego i trudno nie czytać jej przez pryzmat jego niespodziewanej śmierci. W rzeczywistości książka 120 dni Kultury jednak tętni życiem! Jeśli miałbym na potrzeby recenzji najprościej ją określić, nazwałbym ją anty-testamentem. Jest tu bowiem wspominanie osób, które już odeszły, ale zarazem wezwanie do ciągłej z nimi rozmowy. Jakby wejście w nigdy niezakończoną rozmowę toczącą się pośród dzieł, wersów i na marginesach. Pamięć, która nigdy nie umarła. To też jest pytanie, czy w literaturze istnieje w ogóle pojęcie śmierci? Jeśli wciąż i wciąż powracamy do dzieł, a poprzez nie również do życiorysów twórców, to sprawiamy, że twórczość i osoba nieustannie pozostaje dla nas żywa. Literatura to bowiem nic innego jak swoiste obcowanie świętych, podjęcie nigdy nieukończonej rozmowy. Że bredzę? Że mylę porządki doczesne z wiecznym, a sprawy literatury mieszam ze sprawami boskimi? Z pewnością; trudno jednak odżegnywać się od takich myśli, gdy czyta się 120 dni Kultury.
Prowokują do tego okoliczności powstania książki. Wojciech Karpiński zaczął ją tworzyć w marcu 2020 roku, gdy świat zamykał się w obawie przed koronawirusem. Kto z nas nie pamięta tego czasu przymusowej izolacji? Zamknięci w domach podejmowaliśmy kolejne wyzwania, albo wracaliśmy do odkładanych na kiedyś, na później, marzeń. Jednocześnie w tych dniach ogólnoświatowej kwarantanny raz jeszcze odkrywaliśmy, co jest ważne. Następował powrót do korzeni. Rozpisuję się o tym, bowiem te właśnie uczucia i nastroje stały się pretekstem do stworzenia 120 dni Kultury. „O takiej antologii marzyłem od lat”, wyjaśnia Karpiński we wstępie i precyzuje:
Kierowałem się wyraźnym kryterium. Wybierałem te teksty, które przemawiały do mnie w latach młodości, uczyły, jak patrzeć na świat, jak żyć, jak być bogatszym, swobodniejszym, i które po przeszło półwieczu zachowują nadal siłę oddziaływania. Dziękowałem mistrzom mojej młodości za dar, który od nich otrzymałem. Teraz chciałbym przekazać go dalej. Po raz kolejny utwierdzałem się w przekonaniu o bogactwie, które tkwi w polskim piśmiennictwie drugiej połowy XX wieku. Wypisywałem szczególnie cenne dla mnie fragmenty tekstów. […] Gdy młody d’Artagnan wyruszał z rodzinnego domu w świat, dostał na drogę balsam leczniczy i list polecający. Chciałbym, aby te strony były takim darem na drogę, balsamem na rany zadawane przez życie i listem polecającym do wybitnych pisarzy. Z własnego doświadczenia wiem, że mogą pełnić te magiczne funkcje.
W czasie kwarantanny jakoś instynktownie gromadziliśmy rzeczy nie tylko potrzebne (jak nam się wydawało) do przeżycia, ale również przedmioty, które chcieliśmy ocalić. Byliśmy po trosze jak Robinson Crusoe, osamotnieni w swoich mieszkaniach, nagle równie odosobnionych jak bezludna wyspa. Wyczuwam tę potrzebę u Karpińskiego: tworząc tę swoistą antologię, w rzeczywistości ocalał ważne teksty przed niewiadomym, które mogło przyjść, i jednocześnie dokonywał podsumowania własnego życia. Zatem: anty-testament? Też, ale jeszcze bardziej: list miłosny.
Dlaczego Wojciech Karpiński tak usilnie ucieka od nazwania 120 dni Kultury antologią? Z uporem tytułuje swój wybór serialem. Czy czyni tak z przekory wobec wszystkich nas, którzy w domowych izolacjach oddawaliśmy się namiętnemu oglądaniu seriali i nadrabianiu kinowych zaległości? A może był to żart nawiązujący do mediów społecznościowych, bowiem kolejne „odcinki” w reżyserii Karpińskiego ukazywały się na facebooku Instytutu Literackiego. Pozostanie to już nierozwiązaną zagadką autora wyborów. Recenzent nie byłby jednak sobą, gdyby nie zdradził drzemiącej w nim żyłki detektywistycznej: 120 dni Kultury (już sam tytuł jest serialowy) to przecież nie tylko wyprane z osobowości teksty, ale każdorazowo spotkanie z czyjąś biografią. Życiorysy bohaterów Karpińskiego to przecież materiały gotowe na serialowe tasiemce. Józef Czapski, Gustaw Herling-Grudziński, Jerzy Giedroyc, Czesław Miłosz, Witold Gombrowicz, Konstanty Jeleński – każdy z nich mógłby mieć swój biograficzny serial na Netflixie.
Jednocześnie – jak przypuszczam – 120 dni Kultury nie było tą wielką antologią, o której marzył Wojciech Karpiński. To, co trzymamy w czytelniczych rękach, stanowi antologię pospieszną, wymuszoną przez izolację, a może i strach przed możliwym końcem jakiejś formy świata i literatury (co w końcu wiedzieliśmy o świecie, zamknięci, w pamiętnym drugim kwartale 2020 roku?).
Odcinki, sezony
Przyjmując zatem tę serialową terminologię, zobaczmy jak wyglądają poszczególne odcinki i sezony. Niemal wszystkie (ale i tu znajdziemy wyjątki) zaczynają się od drobnego wspomnienia Wojciecha Karpińskiego. To często przywołanie własnego olśnienia, które towarzyszyło pierwszej lekturze, zachwytów, które stały się udziałem bibliotek, gdzie czytał ukradkiem i pospiesznie „książki zbójeckie”, wzruszenie, gdy poznał wreszcie swoich literackich, choć będących przecież z krwi i kości, bohaterów. To także Paryż, dyskretnie wspominany (wyczuwalna jest tu tęsknota za miastem nazwanym swoim, od którego odgrodziła i w którym jednocześnie uwięziła kwarantanna), a przede wszystkim progi i pokoje redakcji „Kultury” w Maisons-Laffitte. Zaraz po tym następuje dłuższy fragment jednego twórcy, okraszony drobnym komentarzem Karpińskiego. Bywa też przeciwnie: reżyser serialu inscenizuje swoiste sceny dialogowe, w których dzieła dwóch twórców rozmawiają ze sobą. Swój serial Wojciech Karpiński pogrupował w „Tygodnie”, choć bardziej do konwencji serialu pasowałyby sezony. Ten pierwszy nosi tytuł U początków i wydaje się najbardziej chaotyczny. Przemawia tu Wacław Zbyszewski z „Zagubionymi romantykami”, dalej do głosu dochodzą Józef Czapski, Jerzy Stempowski i Konstanty Jeleński. Rozpiętość tematów: o adresie zamieszkania, o sowieckim obozie w Griazowcu, o kształcie historii i przeczuciach apokalipsy… Wszystko i nic, jakby Karpiński dopiero zgrywał się ze swoim zespołem filmowym. Kolejne „Tygodnie” (sezony) są już znacznie lepsze. Przemyślane, z wyraźnie zarysowaną fabułą i zwrotami akcji. Same tytuły mówią (niemal) wszystko: Pojawienie się Miłosza i Gombrowicza, Moment spełnienia (lato 1963), Gwiazdozbiór Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Gwiazdozbiór Konstantego Jeleńskiego czy Polityka, gdzie Wojciech Karpiński zamieścił wypowiedź swojego brata Jakuba, oskarżonego w tak zwanym procesie taterników.
Choć autor 120 dni Kultury dokonuje starań, aby możliwie szeroko zaprezentować dorobek literatury emigracyjnej, to widać, że dwa nazwiska niepodzielnie rządzą tą sceną. To Czesław Miłosz i Witold Gombrowicz. Czytelnik sam zostaje poniekąd zmuszony do postawienia sobie pytania, czy wciąż polską literaturą rządzą owe „dwie trumny”. W każdym razie Karpiński w drugim „Tygodniu”, zatytułowanym „Pojawienie się Miłosza i Gombrowicza”, pisze:
Numer majowy „Kultury” z 1951 roku może być uznany za przełomowe wydarzenie w literaturze polskiej XX wieku: po raz pierwszy ukazały się tam nazwiska Miłosza i Gombrowicza. To jest spojrzenie dzisiejsze. Wówczas widziano w tych tekstach sensacje. Pojawienie się Miłosza było międzynarodową sensacją polityczną: dyplomata Polski Ludowej „wybrał wolność”. […] Publikacja „Trans-Atlantyku” była sensacją czy też prowokacją literacką: jak autor śmie tak prześmiewczo opowiadać o bolesnej przeszłości i jak śmie używać nieparlamentarnego języka.
To jeden z nielicznych odcinków, które Karpiński wypełnia sobą: swoimi emocjami, mikro-zarysem historii literatury polskiej, budowaniem dystansu pomiędzy wtedy a teraz. Takich „reżyserskich” odcinków będzie tylko kilka, co też pokazuje skalę emocji i przeżyć, które towarzyszyły Karpińskiemu w trakcie układania antologii.
Biografia i literatura
Jeśli antologia składa się z twórczości takich piór jak Czesław Miłosz, Witold Gombrowicz, Konstanty Jeleński, Gustaw Herling-Grudziński, Jerzy Stempowski, ale także Aleksander Wat czy Józef Wittlin, to powiedzmy szczerze: gdziekolwiek byśmy nie otworzyli 120 dni Kultury, zawsze trafimy na TEN odcinek. To jest po prostu serial z niekończącą się historią, zapętlający się niczym wąż Uroboros. Otwierasz i czytasz, przerzucasz kilka kartek dalej, albo wstecz i nie gubisz wątku, a akcja jest jakby ta sama. I co najważniejsze: to się nie nudzi. Taką siłę ma właśnie literatura.
Wojciech Karpiński stworzył książkę, która w jego zamierzeniu miała być zarówno balsamem dla duszy, jak i listem polecającym. I tak właśnie czytam 120 dni Kultury. Nie jak książkę pokoleniową, nie jako przypadkowy testament. Jako jeden z najpiękniejszych listów miłosnych do literatury, w którym i ja mogę się przejrzeć. Pomiędzy dziełami i obliczami tamtych twórców dostrzec również samego siebie. Tak jak napisał to Józef Czapski, a wiernie powtórzył Wojciech Karpiński:
Chcę dziś mówić o tej formie literackiej, gdzie „ja” jest nie do uniknięcia, o pisarzach, dla których ta […] mieszanina problemów najbardziej generalnych z przeżyciami najbardziej intymnymi była stylem ich myślenia i odczuwania. Chciałbym tu zastosować w zwężonym zakresie zdanie z pamiętnika Brzozowskiego: „co nie jest biografią – nie jest nią w ogóle”. Dla tych pisarzy ich myli o świecie były ich biografią na równi z ich trawieniem, troskami materialnymi czy analizą swoich osobistych uczuć czy potknięć. I nie warto ich czytać, jeśli się ich również nie zasymiluje jako części własnej biografii.
Wojciech Karpiński 120 dni Kultury, red. Mikołaj Nowak-Rogoziński, Fundacja Terytoria Książki, Gdańsk 2022.